Nim zatopił się w korzenno-kadziłowej wizji, wraz z naruszeniem skóry poczuł w końcu jej wibrację, którą tak skrzętnie ukrywała, usłyszał ciche, urwane westchnienie wypchnięte z płuc, z bólem i rozkoszą niesioną w akcie świętego podarku krwi, intymniejszego niż gdyby jego usta wpiły się w jej rozchylone osłabieniem wargi.
[Mroczna toń rozwarstwia się wąską linią poziomego horyzontu. Bezksiężycowa noc rozbłyskuje gwiazdami w zimowym układzie nieboskłonu nad Saint Moritz i znajduje swoje odbicie w srebrzystej tafli bezkresnych wód.
ارجوك حبنى
– rozbrzmiewa cichy szept, w niezrozumiałym wezwaniu, syrenim szelestem spragnionych czułości ramion. Nagle plusk przerywa ciąg tkanej pieśni, jakby kamień wrzucony prosto w serce jeziora.]
- Pamiętam. Jak to szło? Wisielec zostawia sprawy swojemu biegowi. Nie przyspiesza, ani nie spowalnia, bo nie może? – słyszysz słowa, wypowiedziane znajomym męskim głosem, choć nie widzisz twarzy, która je wypowiada. Brzmi to tak, jak nagranie odtworzone ze znalezionego dyktafonu, mającego w sobie jeszcze malutką analogową kasetkę. Z każdą chwilą jednak ów głos brzmi bardziej rzeczywiście, jakby rozmówca stał tuż za Tobą.
– ... nie zawsze warto jest czekać, aż ktoś wykona pierwszy krok. Może… Nie wiem. Co jeśli on po prostu nie wie, że chcesz by cię zauważył w ten sposób?Siedzisz na wysokim krześle otoczona bielą. Siorbiesz ciepłą, aromatyczną kawę. Czujesz w ustach jej gorycz, ale uśmiechasz się niezmiennie, śledząc każdy krok ubranego w laboratoryjny kitel mężczyzny, który energicznie opisuje Ci proces zachodzący w próbówkach.
– No dobrze, ale jesteś w stanie to bardziej zautomatyzować? Musimy myśleć szerzej, szukać dróg dostępu do gardeł mas Silvan. – powiedziałaś miękko, a widząc jego zasmuconą, wątpiącą w siebie minę poderwałaś się od razu z gracją z siedziska, odstawiając kubek na ściśle określone, bezpieczne miejsce. Podchodzisz do niego, w przyjacielskim geście, wyrysowując prosty wzór na plecach, opierając czoło o bark dużo wyższego chemika.
– Uda Ci się. Ale teraz chodź, przewietrzymy mózg, mówiłam Ci, że odpoczynek jest tak samo ważny dla produktywności jak działanie, no... chodź moja gwiazdo, jedna rundka po dzielnicy, obiecuję nie puszczać Gagi. – śmiejesz się serdecznie ciągnać go do drzwi.
Pewnie po prostu spędzałbym czas z tą osobą? Zaprosił na jakieś spotkanie?
– doradza miękki głos zza Twoich pleców.
Jest noc, a Ty siedzisz na lodowatych płytkach z nogami w śmierdzącym chlorem jacuzzi. Białe polarowe futro nieskutecznie oddziela Cię od warunków atmosferycznych. Czujesz ciężar barków, ciężar na piersi uniemożliwiający spokojny oddech. Oczy szczypią Cię, jakbyś zaraz miała się rozpłakać.
- Jeśli naprawdę chcesz się czymś zająć możemy wyjść gdzieś jutro. W mieście dużo się dzieje. Albo… - westchnął
- Albo możemy obejrzeć Diunę. Chyba, że nie przeżyjesz, jeśli najpierw zapoznam się z filmem. – słyszysz jego głos, znajomy, przyjemny, lecz coś kłuje Cię w sercu jeszcze mocniej. Zamykasz oczy, a gdy je otwierasz leżycie razem w pokoju skąpanym czerwienią. Przed oczami masz angielski tekst, który czytasz miarowym głosem. Nagle dociera do Ciebie chrapnięcie, przekrzywiasz głowę i widzisz spokojną twarz tego, który pokornie zgodził się być Twoją poduszką. Przez moment obracasz się tak, by wsłuchać się w rytm serca, spokojny i miarowy, po czym wracasz do swojej poprzedniej pozycji i czytasz rozdział do końca, tym samym tonem, tylko kilka stopni ciszej.
Śmiejesz się tak głośno, że boli Cię brzuch. Twoje nogi zwisają w dół, wzdłuż śzianki szafki, bo siedzisz na blacie umieszczonym przy aneksie kuchennym. Pozbawiony swetra wampir opowiada Ci bardzo suche żarty, w których dominują związki chemiczne, zlewki i słowa, które znasz, ale wciąż ich nie rozumiesz. On też coś mota, mieszają mu się słowa, pointy są palone jedna po drugiej. Odwrócił się na moment tyłem do Ciebie, szykując coś do jedzenia, a Ty bez zastanowienia wykorzystujesz tę okazję. Podciągasz nogi kucasz na blacie i nieoczekiwanie skaczesz mu na plecy. Oplatasz go mocno ramionami i udami w pasie, dopadając do jego szyi przykładasz wargi do skóry i w przy zachowaniu rozluźnionych policzków mocno wydmuchujesz powietrze, co daje bardzo charakterystyczny dźwięk. Zaśmiewasz się do rozpuku nie dając się zrzucić, nawet wtedy, gdy demolujecie w ten sposób hol. Bezczelnie gryziesz swojego wierzchowca w ucho, a potem znów zaczynasz rżeć w niekontrolowanej salwie śmiechu. Z braku sił i uwagi zsuwasz się z niego i walisz pośladkami boleśnie o podłogę. Śmiejesz się dalej, gdy jego chłodne palce lądują pod zieloną wełną i łaskoczą Cię tak, ze zapominasz o bólu stłuczonych kości.
Wręczył coś specjalnego?
Jest ciemno, a Ty siedzisz przy biurku w absolutnej ciszy. Nagle zapalasz lampkę i sięgasz po stary egzemplarz swojej ukochanej książki. Potem po papier.
– Jak góra nie zamierza przyjść do Mahometa, to kurwa Mahomet przyjdzie do góry... – mruczysz do siebie po włosku, energicznie otwierając Dune na pierwszym rozdziale. Tuż przed dotknięciem płaszczyzny papieru jednak uspokajasz się i dopiero wtedy zaczynasz kaligrafować. Po otworzeniu oczu przy tym samym biurku oglądasz z zainteresowaniem karty, obrazki, znaczenia, oceniasz ich szorstkość, łatwość tasowania. Po chwili mieszania ze sobą arkanów szepczesz:
– Czy to w ogóle ma sens...? – po czym sięgasz w talie. Twoim oczom ukazuje się wiszący do góry nogami mężczyzna. Jedna z jego nóg przyczepiona jest do ramy, a mimo tego uśmiecha się. Wisielec. Ciskasz kartami i ukrywasz twarz w dłoniach, które niedługo potem stają się lepkie od łez. Zabierasz je od twarzy, wszędzie jest jasno. W Twoich rękach jest drewniany wisiorek przedstawiający płomień. Wpatrujesz się w niego długo, mimo gwaru śmiechów i rozmów. Podnosisz wzrok i zawieszasz go na skromnej bransoletce, która błyszczy na nadgarstku siedzącego kilka metrów dalej mężczyzny pochłoniętego totalnie przez rzeczy, które wyczytywał z jakiś notatek, najwidoczniej innego prezentu. Szybko odwracasz wzrok, obracając w palcach płomień. Serce wali ci jak oszalałe, gardło ściśnięte jest żelaznym imadłem, szczęśliwie z nikim nie musisz rozmawiać. W końcu zakładasz wisiorek i głaszczesz go czule.
Kawę? – dodaje trzecią sugestię głos wybrzmiewający zza Twoich pleców.
Stoisz boso na chłodnej podłodze wnętrza ciężarówkowej paki przystosowanej do zamieszkania. Stawiasz przed sobą dwa jednakowe czerwone kubki z logiem coca-coli.
- Masz ochote na....mm... kawe? – pytasz nieśmiało, nienaturalnie, siląc się na lekkość lecz Twoje wnętrze jest pościskane niepewnością i strachem. Dopiero gdy dociera do Ciebie przyjęcie zaproszenia, rozluźniasz się nieznacznie, wprawiając ekspres w ruch.
[Pozostajesz sam z ciemnością i brzmieniem mielenia kawy. Nie ma gwiazd i wody, tylko aromatyczna woń palonego ziarna. A potem nagle, gdy już myślałeś, że wizja dobiegła końca, dusza szarpnęła mocno świadomością w tył.]
Otwierasz oczy i patrzysz na dwa bilety do Orient Expressu relacji Paryż - Stambuł. Luksusowy przedział w starym dobrym stylu właściwym dla końcówki lat 40. Kuchnia jest świeżo wyremontowana, ale głównie uderza w nos intensywna woń kawy. Nerwowo stukasz palcami w blat, czekasz w napięciu i aż podskakujesz, gdy słyszysz głos za sobą:
– Długo do mnie nie zaglądałaś, już zaczynałem się martwić Tahira. Co się stało? – pospiesznie składasz bilety, a koperta pozostaje na stole. Silvan w kraciastej kamizelce i tweedowych spodniach wyminął Cię i podszedł do ekspresu. Z szafki wyciągnął dwa czerwone kubki. Przygryzasz wargę milcząc, prógujesz oddechem wyciszyć się, by wydusić z siebie cokolwiek. Palcami nerwowo skubiesz narożnik koperty. Nabierasz głębiej powietrza:
– Wiesz, długo myślałam, czy może nie miałbyś ochoty... – przerywa Ci trzask drzwi. Do Twoich nozdrzy momentalnie dolatuje charakterystyczna woń perfum, dławiąca nawet kawę, która sprawia, że napina się całe Twoje ciało, a żołądek wywraca się na drugą stronę.
– Tahira? Co za przypadek! Silvan, nie mówiłeś, że znasz się też ze starszą córką Sahaka! – swobodny damski głos, swobodne zachowanie odkładanej torebki i rękawiczek, rozsupłanej chusty, która miała w tym domu swoje miejsce. Rychło pojawiła się w zasięgu wzroku - Valeryia aka Constanza, zachowująca się jakby była u siebie, z pełnią uśmiechu na twarzy, ale czujnie Cię taksująca przenikliwymi oczami. Widzisz jak przez mgłę, gdy wita się z Twoim przyjacielem, na wpół przytomnie zsuwasz wtedy kopertę ze stołu i zaciskasz ją w drobnej pięści pod blatem.
– Skąd się znacie?– dukasz, z trudem panując nad głosem. Mózg otula wata, kark jest tak stężały, że ledwie dochodzą pozostałe bodźce.
– A wiesz...zabawna sprawa. Renata jest matką mojego syna. Maurice, wspominałem Ci o nim.Obraz pęka, jak lód, który się okazał zbyt cienki. Ścieżki zniszczenia rozrastają się w geometrycznym przyroście, aż wszystko rozsypuje się jak stłuczone lustro, pozostawiając ziejącą chłodem pustkę.
@Silvan Zimmerman