to koniec
Szła chwiejnie, czując wszystko i nic jednocześnie, pozbawiona marzeń i pragnień. Pusta skorupa.
nie poszedł za Tobą
Brud i popiół mieszał się ze łzami, które bez kontroli zalewały jej twarz.
nawet po najczarniejszej nocy, przychodzi jasny nowy dzień
Świt zastał ją na ławce w parku. Poczuła momentalnie piekące, styczniowe słońce, składające pocałunek śmierci na jej zepsuciu. Obcy, śmierdzący Paryż wyciągał po nią ręce, odbierając jej ostatnią możliwość, ostatni, desperacki gest woli, by umrzeć na swojej ziemi, nie pośród piekielnego miasta, w którym przyszło jej żyć przez tyle lat. Ostatkiem woli dźwignęła się, kryjąc wśród cieni, przemykając do metra, kryjąc worek na mięśnie i kości, którym była, wypełniony ostrymi okruchami zdeptanej duszy. Wdeptała się w kąt, wiedząc, że zaraz ktoś ja przegoni. Ludzie lękali się podchodzić do brudnej wariatki, ćpunki z pewnością, która rozpaczała, zawodząc w drgawkach, mówiąc coś w językach świata, plącząc je ze sobą jak psychodeliczną makramę śmierci. W końcu ktoś ją skopał i przegonił, a jej udało się czmychnąć w mrok podziemi, korytarze metalicznych czerwi, władców tej krainy.
nosferatu
Gdy ocknęła się znów, czuła ścisk głodu i atawistyczne rwanie ku ofierze. Podniosła się zesztywniała i chłodna z kamiennego załomu piwnicy, do której się włamała. Jak szczur, którym już nie była. Martwa. Nikomu niepotrzebna. Przyszła też świadomość bólu dłoni, które nie miały jak się zregenerować, jej zęby zalśniły, gdy czułe zmysły posłyszały przemykającą ofiarę, ale potem kobieta skuliła się, obejmując kolana, zaczęła bujać to w przód to w tył, próbując ukoić jakkolwiek swoje istnienie. Bezskutecznie. Ugryzienie samej siebie, swoisty kanibalizm dał ułudę kontroli, siłę, by otrzeć krew z twarzy i iść, przeć dalej w tej miejskiej dżungli pozbawionej ciepła. Sierota nocy wychynęła przez właz, czując mróz na twarzy, lecz jakby go było mniej trochę. Nic dziwnego, skoro jej serce zgasło, skoro była tylko chodzącym trupem, który zwyczajnie poszukuje swojego grobu...
Wylazła zeń niespiesznie, szczątkowo orientując się, w której jest dzielnicy. Przeszła niepewnie kilka kroków ignorując zaciekawione spojrzenia przechodniów, kryjąc się w cieniu śmierdzących zaułków przed ludzkimi służbami, które jeszcze gotowe by ją zgarnąć z chodnika w czasie jej ostatniej drogi. W końcu jednak wdrapała się z trudem po schodach i po chwili wahania zadzwoniła do drzwi, czując w głowie absolutną pustkę. Nie myślała o tym, że wciąż śmierdzi spalenizną drewnianych belek, materiałów, tapet, klejów i tony plastiku. Nie myślała o tym, że wciąż ma na sobie czarną wełnianą koszulę Sahaka oblepioną jej potem, krwią i zatartym weń popiołem. Nie myślała też o klejących się do twarzy włosach, lokach w kołtunach mieszaniny błota i ulicznego pyłu. Nie myślała o tym, jak bardzo nie chciałaby, aby oglądał ją w tym stanie. Chciała tylko...
– Przyszłam się pożegnać S... Silvan... Ja...– zdążyła tyle wydusić z siebie, nim głos jej się załamał, nim zalała ją fala odrazy do samej siebie i tego, czym była. A potem już przyszły łzy, znowu łzy, których wciąż było mało, by spłukać grzech jej istnienia.
@Silvan Zimmerman
_________________