Jechał nocą, więc nie było tyle samochodów. Światła oświetlały drogę, oślepiając go niekiedy. Zrobił nawet coś, czego zwykle nie robił. Wyjął awaryjną paczkę papierosów ze skrytki, otworzył okno i zaczął palić w samochodzie. Nadal płakał, ale już ciszej, skryciej. Powoli już nic nie czuł, obojętniał z bólu. Chciał się wydostać z tego miasta. Najchętniej by wyjechał w ogóle z kraju i zerwał ze wszystkimi relacje. Jednakże, po pojednaniu z rodziną, nie mógł zrobić takiego numeru. Chociaż korciło, walczył z tą chęcią. Wiedział, że gdyby to znowu zrobił, to by nie było już czego zbierać po wszystkim. Łzy w oczach mu rozmazywały obraz, miał ponad sto na liczniku i o mało nie wypadł z zakrętu. Miał już wszystko gdzieś. Dojechał z piskiem opon na swój parking i wyskoczył z auta jak poparzony. W drodze palił dalej szlugi, jedynie robiąc przerwę na windę. Po wejściu do domu od razu poszedł do swojej łazienki, gdzie chciał zmyć z siebie wstyd, złość i smutek. A także i krew matki, którą miał na sobie. Wziął długi, chłodny prysznic, a następnie przebrał się w szare dresy (spokojnie, markowe) oraz czarną bluzę z kapturem, która na środku miała logo Givenchy Paris. Z mokrymi włosami, udał się w ten listopadowy wieczór na balkon, żeby dalej palić. Pomagało mu w uspokojeniu. Usiadł na jednym z foteli, włożył słuchawki do uszu i wpadł na bardzo zły pomysł. Słuchanie Adele „Love in the dark”, uświadomiło mu kogo mu brakowało.
Walczył z tym uczuciem. Nie chciał żadnej bliskiej relacji, w sumie to w ogóle myślał, że nikogo nie potrzebuje. A w szczególności Idy. Próbował jak najbardziej się zdystansować od niej. Poszedł w objęcia innej, ale zorientował się, że to nie to samo. To nie był ten sam chłód, ta sama dynamika. Sam nie potrafił zrozumieć, czemu go tak do niej ciągnęło. Maurice myślał, że to jakieś przekleństwo. W końcu jak on, wielki Pan Hoffman, mógł paść ofiarą uczucia. Nie była to miłość, nie było w tym nic romantycznego. Było to dziwne pożądanie. Chciał móc ją znowu mieć. Pragnął znowu ją przytulić i schować się w jej objęciu. Dlatego też wyjął telefon i napisał dość desperackiego smsa. Następnie schował urządzenie, włączył tryb nocny, żeby nie dostać żadnych powiadomień i siedział słuchając tym razem jeziora łabędziego, Tchaikovskiego. Uprzedził portiera na dole, że może przyjść Ida Olszewska, żeby ją wpuścił. Założył, że przyjdzie. W końcu kto by go zostawił samego? Poza w sumie wszystkimi. Zamknął oczy i nawet chyba przysnął, aż nie obudził go dzwonek w domofonie. Na szczęście miał otworzone drzwi balkonowe, więc usłyszał go i poszedł zobaczyć kto to. Miał podgląd z kamerki, więc dostrzegł, że stał nie kto inny, jak ona. Serce mu szybciej zabiło. Zobaczył swoje odbicie w lustrze, wyglądał jak siedem nieszczęść. Blady, mokre nieuczesane włosy, dres, ale powtórzył sobie to co zawsze. Wiedział, że nawet będąc w takim stanie jest w sexy bomba era i, że nawet kobiety lubią romantyzować załamanych mężczyzn. W końcu otworzył jej drzwi i już ją widząc, trochę go wryło w ziemię. Nie wiedział, jak przywitać Idę. Maurice uznał, że jednak będzie szedł w zaparte. Że wcale jej nie odrzucił, że wcale nie potraktował, jakby żałował każdego wspólnego pocałunku. Przesunął się tak, żeby mogła wejść do środka. Była pięknie ubrana, świetnie wyglądała. Patrzył na nią i się nie odzywał. Nie wiedział w sumie do końca jak to wszystko zacząć. Od niego można było wyczuć szampon, płyn do mycia oraz intensywną woń papierosów, które namiętnie palił odkąd wyszedł z mieszkania ojca.
- Dziękuję – powiedział patrząc jeszcze kątem oka na lustro. Wciąż miał zaczerwienione, lekko opuchnięte oczy. Kurwa. Nie chciał wyjść na ofiarę. On był predatorem, a nie cholernym zajączkiem. Pragnął przytulić Idę, ale wiedział, że prędzej go kobieta pobije, niż da się dotknąć. Jak gdyby nigdy nic, wyciągnął z kieszeni dresów paczkę czerwonych marlboro i pokazał jej. – Wyjdziemy zapalić? – Spytał wiedząc, że bez szluga, albo mocnej dawki alkoholu z krwią, nie przeżyje. Nie potrafił załatwiać spraw uczuciowych, nie miał w tym żadnej wprawy. Trochę żałował, że zaprosił Idę. Aczkolwiek Maurice wewnątrz naprawdę się cieszył, że przyszła. Bez tego by sobie nie poradził. Potrzebował jakiegoś wsparcia. Liczył również, że wampirka się przełamie i nie będzie dalej na niego zła. W jego oczach, wciąż zrobił to co musiał. Nie chciał się tłumaczyć, nie zamierzał jej mówić gorzkiej prawdy, która stała za jego zachowaniem. Musiał być w jej oczach wspaniały, musiał ją powalać na kolana swoją odwagą i pewnością. Inaczej by się nie czuł sobą.