Była trochę zirytowana Silvanem, że próbował podważać jej autorytet przy synu i dyktować jej, co było rzekomo według niego konieczne a co nie. Nie potrzebowała tego. Powinien był trzymać buzię na kłódkę i nie przeszkadzać. Ale z miłości i szacunku, jakim go darzyła, Renata nie odpowiedziała mu, nie zrugała go, żeby się nie wtrącał. To było w końcu jego mieszkanie, on był tutaj panem. Nawet nie zgromiła go wzrokiem.
Zrobiła o wiele gorzej. W ogóle na niego nie spojrzała.
Nie parsknęła nosem, nie wywróciła oczami. Nie drgnęła nawet. Jak dziecko, które udaje przed rodzicami, że jest głuche jak pień i niczego nie słyszy. Po prostu jego opinia w tej konkretnej sytuacji nie była dla niej istotna. Tkwił w tym poważny dylemat: Silvan, czy tego chciał czy nie, był nieodłączną częścią rodziny, a więc wszystko, co dotyczyło błędów rodzicielskich z przeszłości dotyczyło także i jego; z drugiej strony natomiast Maurice miał ewidentnie problem z matką, a nie z ojcem (oczywiście, że miał z obojgiem, ale ona o tym nie wiedziała, przecież przegapiła pierwszą część ich rozmowy), więc nie uważała, że powinna być rozliczana podwójnie, nie dość, że przez syna, to jeszcze, dodatkowo, przez swojego dawnego partnera.
Właśnie dlatego powiedziała wprost i bez ogródek, że w tej chwili nie ma czasu na rozmowę. Bo wolała starannie wydzielić czas na spotkanie z Mauricem, najlepiej na osobności, gdy absolutnie nikt i nic innego nie będzie wołało o jej uwagę i będzie mogła skupić się wyłącznie na jednym: rozwiązywaniu problemów. Żadnych czekających na nią petentów, żadnych nadchodzących spotkań od tygodni zapisanych w terminarzu. Telefon całkowicie wyłączony i zostawiony na dnie szuflady. I zero Silvana, który – jak Connie się spodziewała – zgodnie ze swoją naturą będzie próbował robić za rozjemcę i wszystko łagodzić.
Czasami nie potrzeba było łagodzenia. Pojawiały się nieraz w życiu takie trudności, których nie dało się przezwyciężyć bez ostrej walki i odrobiny szaleństwa.
Zawsze uważała, że Zimmerman był trochę zbyt dobry dla tego świata. Za miękki. Za bardzo ugodowy. Bywały w ich życiu momenty, w których Renata wprost marzyła, by Silvan miał odwagę pierdolnąć pięścią w stół. Nie miała jednak żadnego prawa wymagać od niego, aby był równie bezduszny jak ona sama. Czasami zastanawiała się nad tym i dochodziła do wniosku, iż być może to był jeden z powodów, dla których im nie wyszło. Chociaż… zaraz, takie tam pierdolenie, że „nie wyszło” – a przecież zanim to, co budowali, się rozpadło, wychodziło im fantastycznie. Żyli ze sobą grubo ponad dwadzieścia lat, byli sobie oddanymi przyjaciółmi, powiernikami sekretnych dążeń i najskrytszych lęków. Zaspokajali swoje umysłowe potrzeby, pomagali sobie wzajemnie w realizowaniu ambicji oraz osiąganiu kolejnych sukcesów. Razem Renata i Silvan nie tylko obserwowali ewolucję nauki, oni byli jednymi z tych, którzy czynnie zmieniali jej świat i założenia u podstaw.
Byli doskonałymi partnerami. Świetnym zespołem. I gdyby nie to, że urodziło im się dziecko, to – kto wie? – być może nadal byliby parą i pracowaliby ze sobą po dziś dzień, bez dramatycznych kryzysów i bez żadnych przeszkód. Bez ciężkiej depresji po połogu Renata może nie czułaby się jak ptak z podciętymi skrzydłami, trzymany w klatce, i nie zaznałaby przemożnej potrzeby, aby odejść.
Aby zostawić wszystko za sobą.
Bo nie dawała już dłużej rady patrzeć na dorastającego synka, który patrzył na nią z miłością i nadzieją w oczkach, podczas gdy ona nie była zdolna ofiarować mu tego, czego potrzebował.
Dlaczego mnie nie kochasz? Co ja ci zrobiłem?!
Pojawiłeś się.
Jakim cudem z nasienia Silvana i jej łona, z dwójki naukowców, mógł powstać ktoś tak kompletnie oderwany od rzeczywistości? Ktoś tak irracjonalny, tak zagubiony, że wierzył we wszystkie bajki, które sam sobie opowiadał? Jeśli ona i Silvan byli demiurgami, to Maurice był ich golemem, kreaturą przywołaną do życia w sekretnym rytuale, ulepionym nie z prochu ani gliny, lecz w całości z krytycznych błędów poznawczych. Dali mu umysł, oczy i serce, a potem skazili je na wieczność, zatruwając jego postrzeganie świata.
Tak właśnie Maurice kazał im myśleć. Wszystko było ich winą, ich odpowiedzialnością. Dali mu życie i skazali na cierpienie. Bo przecież biedny, biedny Maurice nie otrzymał od bogów wolnej woli, tak…?
Gadał, gadał, gadał i gadał. Nakręcał się do poziomu, w którym, nawet gdyby Renata chwyciła za krzesło i rozwaliła je o ścianę, Maurice nawet by tego nie zauważył. Walka z nim była kompletnie bezcelowa, chociaż ją bardziej bolało nie to, co wychodziło z jego ust, a sam fakt, że nie pozwolił jej nawet na obronę. Ona dała mu uczciwie szansę przedstawienia swoich racji, on wykazał się kompletnym brakiem szacunku i takiej opcji jej pozbawił. Bo co? Bo bał się, że ktoś sprowadzi go na ziemię i pokaże mu prawdę? Udowodni mu, metodą racjonalnych kroków, że święty, nieomylny Maurice się mylił? Mogła jedynie stać i patrzeć na niego z zimną miną, ze spojrzeniem mówiącym coś w rodzaju: „popierdoliło cię do reszty, synek”.
Argument pierwszy.
Jak miała o cokolwiek go spytać czy zadzwonić, skoro sam jej nie powiedział, dokąd się udaje? Nie dał jej adresu, nie dał jej numeru telefonu, a przecież komórki nie istniały wtedy jeszcze poza Stanami, gdzie i tak prototypowe modele miały rozmiary cegły i ważyły prawie kilogram. Co miała niby zrobić? Wydzwaniać do ambasady w USA i jak ostatni debil wypytywać o zaginionego syna? Co za, kurwa, nonsens. Był dorosły, mógł robić co mu się tylko podobało. Zabawne, że w tamtym czasie Renata miała stałe miejsce zamieszkania, już siedziała w Paryżu i posiadała telefon domowy, którego numer Maurice znał. Łatwiej było dodzwonić się do niej, niż wywróżyć z fusów, gdzie też akurat zaznawał życia jej spragniony wrażeń synalek. Czy on chociaż raz zadzwonił, nawet mając jej numer? Czy wysłał list, mówiąc, gdzie mieszkał?
Argument drugi.
Dżinsy. No zajebiście. Rzeczywiście biedactwo. Może spytałaby, co się stało, gdyby wyszedł na dwór o gołej dupie, albo w pasiaku z obozu koncentracyjnego. Tutaj Renata pokręciła tylko głową i zrobiła zniesmaczoną minę, sugerującą, że to musiał byś chyba jakiś żart. Nie, tego argumentu także nie zamierzała przyjąć.
Argument trzeci.
Nigdy nie okazywałaś mi miłości.
No tak. A przecież mogła go bijać. Tak jak jej pierwszy mąż bijał ją. Mogła tłuc Maurice’a, aż stałby się sino-czarny, wyrywać mu włosy, szarpiąc go za skronie, mogła targać go za policzki, mogła złamać mu ramię – tylko po to, żeby później przytulić go i przepraszać, lizać jego rany, które sama mu zadała. Mogła go głodzić. Maurice n i g d y nie zaznał prawdziwego bólu życia. Nie wiedział, jak to jest, bać się aż do utraty przytomności, dźwięku klucza wsadzanego w dziurkę zamka, bo metaliczny szczęk oznaczał kolejną falę bólu i upokorzenia; albo, w skrajnym przerażeniu chować się pod kołdrą i nasłuchiwać kroków pod drzwiami swojego pokoju. Ani ona, ani Silvan, nigdy nie podnieśli na niego ręki, żadne z nich nie znieważyło syna obelgami, nie poniżyło dziecka publicznie w czyjejś obecności. Maurice nie poświęcił nawet pięciu sekund aby zastanowić się, jak to jest być tak złamanym terrorem przemocy z ręki osoby, która przysięgła go chronić, że całe pokłady miłości do świata, jakie kiedykolwiek nosił, wpełzły w ciemne kazamaty duszy i nie chciały już nigdy więcej wyściubić z nich nosa. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak to jest nie mieć już w sobie dobra, bo ktoś, kto był w tobie wcześniej, wszystko spalił i puścił w niwecz.
Zapomniał już za to, bo przecież to było taaaaak daaaawno temu, jak Renata co jakiś czas, cyklicznie, pojawiała się w drzwiach kamienicy Silvana i czekała na syna, wyciągając do niego rękę, by zabrać go ze sobą w podróż na kilka tygodni. Tylko oni dwoje, nikt więcej. Miał całą jej uwagę, całą, caluteńką mamę tylko dla siebie. Jeździli dorożkami i koleją, Maurice pod skrzydłem Renaty poznawał odległe zakątki Europy, słuchał legend i lokalnych opowieści. Kiedy się rozstawali i chłopiec wracał do ojca, kobieta zostawiała mu książki, które lubiła, żeby mogły przypominać mu o matce, żeby mógł w myślach słyszeć jej głos jako narratora, jakby to ona mu je czytała.
Tego nie pamiętał. Bo przecież po co by miał…? Po co, skoro lepiej było robić z matki groteskowo przerysowany czarny charakter swojej bajeczki, żeby móc zgrywać męczennika?
I kiedy powiedział, że ją kochał, reszty Renata już nawet nie słuchała, trafiało do niej tylko co trzecie słowo. Tego naprawdę już było za wiele. Przecież on nawet nie rozumiał znaczenia słowa, którego użył.
Tak bardzo „kochał” swoją matkę i tak bardzo się interesował nią i jej życiem, że nawet nie zauważył, że od stu dwudziestu lat wampirzyca żyła z mężczyzną, nad którego fantastycznością Maurice masturbował się jak do plakatu gołej baby z magazynu porno, bo raz dostał od niego kubek kawy.
Tak bardzo „kochał” swoją matkę, że nawet nie zauważył, że od roku Renata pogrążała się coraz głębiej i głębiej w bagnie załamania, walczyła z najwyższym stopniem depresji, powoli tracąc siły do dalszego egzystowania. Przy życiu utrzymywały ją tylko bzdurne codzienne czynności, drobne rytuały, nastręczanie się rodzinie ze swoimi częstymi wizytami, wypełnianie każdej minuty nocy spotkaniami i zawsze czymś do roboty.
Tak bardzo „kochał” swoją matkę, że nawet nie rozumiał, że zapraszała go na spotkania pod najgłupszymi pretekstami, chociażby zasłaniając się pracą – nie dlatego, że potrzebowała go do czegokolwiek. Ona w ogóle nie potrzebowała Maurice’a do wykonywania jakiegokolwiek elementu swojej pracy. Była wystarczająco kompetentna, doskonale dawała sobie radę ze swoimi zadaniami. Ale on nie widział nic poza czubkiem własnego nosa, jakże trudno było się więc domyślić, iż Renata wołała go nie po to, żeby jej pomagał, tylko po to, żeby móc spędzić z nim trochę czasu na osobności.
Jak kiedyś, gdy zabierała go w długie podróże i pokazywała cuda świata. Albo jak chodzili razem na spacery po lesie i znajdowali tropy jego mieszkańców, jak uczyła go oprawiać ciała padłej zwierzyny, dzięki czemu poznał anatomię.
A teraz zmuszał ją do tego, żeby słuchała jego urojeń i kłamstw, którymi sam siebie karmił. Toksyczna kreatura. Potwór. Nie kochasz nikogo poza sobą, Maurice.
Buduj, nie niszcz. Buduj…
Nagle zdała sobie sprawę z tego, że stała po drugiej stronie pokoju, przy innym oknie, przodem do szyby a tyłem do Silvana i Maurycego, z palcami kurczowo zaciśniętymi na mostku nosa i powiekach. Przed oczami tańczyły jej kolorowe, fantasmagoryczne plamki. Głowa napierdalała ją zdrowo, w uszach jej szumiało. Nawet nie była świadoma, że krążyła po pomieszczeniu. Nie wiedziała, kiedy. Przepełniała ją tak wielka nienawiść i poczucie krzywdy, tak przemożny gniew, że dłonie aż same drżały za czymś, co mogły pochwycić i zniszczyć, roztrzaskać. Zgnieść, rozerwać. Porwać na strzępy. Bielmo wściekłości przysłaniało jej perspektywy. Czuła się jak osaczone dzikie zwierzę. Potrzebowała powietrza.
Jej rodzina. Jej kochana rodzina, niech ich wszystkich chuj strzeli. Szaty sobie dla nich rozdzierała, tyle razy ryzykowała życiem dla ich dobra, i co z tego miała? Radośnie deptali sobie po niej, i jeszcze narzekali, że nie jest wystarczająco płaska i że źle się po niej chodzi. Czegokolwiek nie zrobiła, zawsze robiła źle, czy okazywała troskę, czy tego nie robiła – bez różnicy, zawsze coś im nie pasowało. Kiedy o nich dbała, była apodyktyczna. Kiedy dawała im wolność i zasłużone zaufanie - nagle ich „nie kochała”.
Ledwie przytomnym wzrokiem spojrzała na Silvana. Kubek. Potrzebowała jego kubka. Podeszła, mechanicznie stawiając kroki. Wyciągnęła rękę. Kubek. Daj mi… błagam, daj ten kubek. Może Renata potrzebowała się napić, bo z nerwów zaschło jej w ustach? Nie była w stanie się odezwać, poprosić. Miała wrażenie, że ktoś zaszył jej wargi chirurgiczną nicią.
Jeżeli Silvan zlitował się nad nią i podał jej kubek, Renata, zamiast napić się kawy, gwałtownym ruchem podwinęła sobie rękaw i ugryzła się we własny nadgarstek z taką furią, że omal nie wyrwała sobie kawałka skóry razem z fragmentem żył. Krew trysnęła na jej usta, skapnęła ciężkimi kroplami na podłogę – zanim kobieta zdołała podstawić pod przegub kubek z kawą i zacząć tłoczyć osocze do pojemnika. Krwawiła weń, dopóki nie uzbierała równowartości połowy szklanki. Potem gniewnie trzasnęła kubkiem o blat stołu, znowu prawie rozlewając krew na blat. Spojrzała na Maurice’a, przyciskając do klatki piersiowej rozerwane żyły broczące karmazynem na jej sweter.
Nigdy jeszcze w swoim życiu Maurice nie widział w jej spojrzeniu tyle bólu i ognia.
Renata popchnęła kubek i wycofała się do drzwi.
— Prezent pożegnalny — syknęła przez zaciśnięte gardło. — Wypij za nasze szczęśliwe chwile, mój synku.
Nie zamierzała zostać w tym mieszkaniu ani chwili dłużej. Dość się nasłuchała. Zgarnęła kurtkę z wieszaka, buty ubrała w pośpiechu, niedbale zagniatając ich pięty.
Czy liczyła na to, że któryś z mężczyzn ją zatrzyma? Nie wiem, może. Może nie. Chyba sama tego nie wiedziała, w tej chwili kierowała nią czysta wściekłość podsycana paliwem poczucia niesprawiedliwości. Chyba jeszcze nigdy nie czuła się tak brudna, tak splugawiona. I to przez własne, biologiczne dziecko, które nosiła w swoim ciele.
Potrzebowała powietrza. Powietrza, chłodu nocy. Ciemności. Czerni. Niebytu.
Ramienia Silvana, w które mogłaby wybuchnąć wściekłym płaczem. Albo ramion Maurice'a.
Mógł sobie pogratulować doskonale spartaczonej roboty. Czyż nie tego właśnie chciał?