6 XI 2022 - May I have your attention, please?

3 posters

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Go down

Maurice Hoffman

Maurice Hoffman
Liczba postów : 400
First topic message reminder :

Maurice po weselu nie do końca mógł się pozbierać. Nie miał wielu zleceń, świat był zajęty morderstwem Thomasa, więc nudził się w samotności i miał wyjątkowo dużo czasu na przemyślenia. I to właśnie one go zgubiły. Z jednej strony, cieszył się, że jego życie wróciło do normy. Nie miał żadnych wiadomości od Idy, wszystko znowu było na swoim miejscu. Niestety, nie umiał zapomnieć, że choć na krótką chwilę, wpuścił kobietę do swojego świata. Żałował, że pokazał jej swoją inną stronę, tą której się wstydził. Tą, którą go nauczono, że trzeba chować. Nie było mu łatwo opanować umiejętność odcinania emocji oraz uczuć, więc nic dziwnego, że w końcu zawiodła. Aczkolwiek, nie po to się tego nauczył, żeby do tego nie wracać. Umówił się z ojcem u niego w domu i naprawdę liczył, że nie spotka tam Idy. Nie chciał jej widzieć na oczy, potrzebował jeszcze chwili, żeby o niej zupełnie zapomnieć.

Fake it till you make it. To była zasada Maurycego na ten dzień. Pomimo tego, że prawie przez tydzień siedział w dresach i w bluzach, to na spotkanie z ojcem się wystroił. Założył kremowy sweter i do tego czarne spodnie, aby uzupełnić outfit dodał eleganckie buty i płaszcz. Czy wyszło to lekko komunijnie? Tak. Ale miał to gdzieś, ponieważ na tyle się nie starał. Nawet włosów nie ułożył, jedynie wyczesał i zostawił w artystycznym rozgardiaszu. Dojechał do Silvana koło dwudziestej. Miał problem z zaparkowaniem, więc wyjechał odpowiednio zawczasu, aby i korki i poszukiwanie miejsca parkingowego, nie sprawiły, żeby się spóźnił. Nienawidził bycia po czasie, wolał mieć kontrolę nad wszystkim, łącznie z momentem pojawienia się w drzwiach ojca. Zadzwonił do nich dzwonkiem i chwilę czekał, aż tata, który pewnie dopiero co skończył pracować nad sztuczną krwią, mu otworzył. Na widok znajomej twarzy, kiwnął głową w formie powitania i wszedł do środka.

- Cześć tato, patrz, przeżyłem Polskę – powiedział starając się żartować z własnej tragedii. Jakoś musiał zakryć fatalne rezultaty wesela, a uznał, że najlepiej je schowa, narzekając na sam fakt, że tam go wysłał. Silvan za pewne spodziewał się jęczenia, a gdyby Maurice powiedział, że było fajnie, to pewnie by dopiero zaczął podejrzewać, że syn w końcu do reszty oszalał. Ewentualnie sprawdziłby go pod kątem picia wódki i krwi na raz. Jak to robił kilka dni temu.
milestone 250
Napisałeś 250 postów!

Constanza Moreau

Constanza Moreau
Liczba postów : 633

Szybko znalazła swój prospekt w gabinecie, wsunęła go pod pachę i miała tylko przedostać się do labu po walizeczkę, gdy po powrocie na korytarz zastała tam Maurice’a zagradzającego jej drogę. Stanęła przed nim, nie próbowała go wyminąć. Zadarła na niego głowę – musiała, gdy z nim rozmawiała, syn znacznie przerósł ich oboje – i znowu zmarszczyła brwi.
Pierwszą propozycję, tę, żeby sobie wygodnie usiąść i słuchać litanii, Renata wzięła za żart, za czystą kpinę. Sądziła po prostu, że Maurice poróżnił się o coś z ojcem i wpadł w fatalistyczny nastrój, a teraz próbował wplątać ją w swój konflikt tylko po to, żeby mieć przed kim dramatyzować i na kim się wyżyć. Znała jego skłonności do przesady. Maurice uważał, że jest pępkiem Układu Słonecznego i wszystkie planety kręciły się dookoła niego. Naprawdę miała ochotę spytać Silvana, z jakiego to niby powodu wkurwił im syna i czy nie mogliby tego rozwiązać sami między sobą, po męsku, zamiast robić niedorzeczne sceny – ale wtedy chłopak się odezwał, i swoją tyradą wprawił Renatę w osłupienie.
Nie pokazała go po sobie, oczywiście. Można było się tego po niej spodziewać. Z perspektywy stojącego nad nią mężczyzny zdawać by się mogło, że nic z tego, co powiedział, jej nie obeszło; nie można było się jemu dziwić takiego odbioru, Renata przypominała rzeźbę z białego marmuru, pomnik o twarzy po wieki zastygniętej w enigmatycznym bez-wyrazie. Maurycy powinien jednak być mądrzejszy i wiedzieć lepiej, że chociaż fizjonomia matki pozostała beznamiętna, w jej wnętrzu, gdzieś głęboko, gdzie nikt nie mógł jej dotknąć, zakotłował się zimny gniew. Czarne, przepastne oczy zmrużyły się powoli, przez subtelne podniesienie dolnych powiek.
Constanza wyczuła, że w słowach Maurice’a kryła się – cóż, może nie tyle prawda, co raczej – niezachwiana wiara we własne przekonanie. „Nie kochasz mnie”, mówił, i brzmiał, jakby rzeczywiście był o tym przeświadczony. Gdyby tylko grał na jej emocjach, działał niezgodnie ze swoim osądem, Renata wyczułaby to. Miała dar do przeszywania ludzi, intuicja rzadko kiedy ją zawodziła.
— Wróć do pokoju — powiedziała oschle, po niemiecku. Ustąpienie jej z drogi rzeczywiście niosło ryzyko, że wampirzyca opuści mieszkanie, ale chyba się na to nie zanosiło: Connie odłożyła trzymany pod łokciem folder na półkę i zsunęła torebkę z ramienia. Musiała sięgnąć po komórkę, wykonać telefon. Przełożyć spotkanie.
Maurice chyba nie myślał, że matka wystawi kogoś bez słowa i zaryzykuje utratę kontrahenta oraz reputacji tylko dlatego, że zachciało mu się nad sobą poużalać.

_________________

 
 

I said, "I would never fall unless it's You I fall into"

milestone 500
Napisałeś 500 postów!

Maurice Hoffman

Maurice Hoffman
Liczba postów : 400
Wróć do pokoju? Sama zasuwaj tam stara babo. Maurice ani się nie ruszył, stał w miejscu. Patrzył na nią jak odkłada folder i wyciąga telefon. Patrzył się na nią wyczekująco i nie zamierzał się posłuchać rozkazu. Tu nawet nie chodziło o jego słynny upór, a o sam fakt, że Renata na tyle się poczuła, żeby mu nakazywać powrót do salonu. Dopiero, gdy zaczęła wyciągać telefon i dzwonić do kogoś. Zrobił kilka kroków do tyłu, wciąż nie siadając i czekając jedynie. Gdyby wyszła, to by jej tego nigdy nie wybaczył. Ale nie zamierzał się prosić, już wystarczająco się przed nią korzył, tylko po to, żeby mu miło wyjaśniła, dlaczego go nie kocha. Czekał tam na nią i dopiero gdy skończyła wykonywać wszystkie czynności, odezwał się.

- A więc? – Spytał się zakładając ręce na piersi. Poza defensywna została obrana, był gotów usłyszeć brutalną prawdę, a potem spieprzyć do siebie, bo miał już szczerze dość. Miał dość bycia upokorzonym, bycia ostatnim wyborem i swoich rodziców. Naprawdę miał wrażenie, jakby wylosował ich w płatkach. Farta to on przez całe życie miał, ale jeśli chodziło o kwestie rodzinne to on nagle wyparował. No cóż, z tym się pogodził, ale zostało jeszcze zaakceptować kolejną przykrą prawdą i może jakoś iść do przodu. A może i nie.
milestone 250
Napisałeś 250 postów!

Constanza Moreau

Constanza Moreau
Liczba postów : 633

Skoro Maurice postanowił sobie, że dzisiaj wreszcie będzie mężczyzną i zaparł się, Connie z premedytacją demonstrowała mu, jak mało ją ruszało jego nieposłuszeństwo i robiła wszystko powoli: rozmowę po rosyjsku prowadziła bez nerwów, po zakończeniu spokojnie, jakby miała przed sobą cały czas świata, wsunęła telefon do kieszeni spodni, ściągnęła trencz, zwinęła szal, uważając, aby nie zmierzwić sobie włosów, umieściła go na wieszaku, torebkę postawiła przy folderze zamiast na podłodze — i sama poszła do salonu, jak gdyby nigdy nic, jakby zwyczajnie została zaproszona przez Silvana na pogaduchy.
Wojna dwóch upartych osłów.
Oparła się biodrem o parapet i skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej.
— „A więc” co? — odparowała. — To ty jesteś oskarżycielem, przedstaw swoje argumenty. Podeprzyj jakoś swoją tezę. — Słowo „tezę” wypowiedziała z naciskiem, żeby przypadkiem Maurice nie pomyślał sobie, że matka, zostając na tę rozmowę, przyznała mu rację w czymkolwiek. Mogła to zrobić, potrafiła, ale w żadnym wypadku nie teraz. Teraz padł tylko emocjonalny zbitek pomówień, nic więcej. — Wymień mi pięć przykładów sytuacji, w których cię zignorowałam. „Targałam tobą”, jak to nazwałeś. No? Proszę. Tylko konkrety.
Żadnych kurwa „no nie wiem, teraz nie pamiętam, ale na pewno tak było”, Constanza w dupie miała takie płaczliwe zagrywki. Sytuacja, data, szczegółowy opis. Tylko to ją interesowało. Tego była gotowa słuchać.
W jej głowie wyglądało to tak, że nigdy nie odmówiła synowi pomocy ani wsparcia, kiedy o nie poprosił. Zawsze starała się być przy nim, kiedy potrzebował — nie, nie kiedy naprawdę potrzebował, tylko kiedy mówił, że jej potrzebował, kiedy werbalizował, że przydałby mu się bagaż doświadczeń matki, jej zimna krew. Nie była pierdolonym algorytmem Zuckerberga, żeby czytać ludziom w myślach na odległość i domyślać się łaskawie cudzych ukrytych emocji. Ale kiedy Maurice do niej dzwonił, kiedy o coś pytał — robiła wszystko, co było w jej aktualnej mocy, aby służyć mu ramieniem.
Lekko wyciągnęła przed siebie rozpostartą dłoń. Pięć palców. Pięć sytuacji. Bez tego nigdzie nie dojdą.
Chcieli rozmawiać to będzie rozmowa. Na jej warunkach.

_________________

 
 

I said, "I would never fall unless it's You I fall into"

milestone 500
Napisałeś 500 postów!

Silvan Zimmerman

Silvan Zimmerman
Liczba postów : 792
Nie poszedł za Mauricem, gdy ten ruszył do przedpokoju na spotkanie z matką. Zamiast tego w milczeniu uważnie nasłuchiwał. Gdy padły kolejne oskarżenia, szybko odłożył kawę na stolik i wstał ze swojego miejsca, w każdej chwili gotowy do interwencji. Nawet gdy kłótnia ponownie przeniosła się do salonu pozostał spięty..W końcu znał charaktery ich obojga, a gdy usłyszał, jak każde z nich wypowiadało to swoje A więc? miał przez chwilę wrażenie, jakby kłóciły się ze sobą dwie te same osoby.
Całe szczęście Renata, w przeciwieństwie do ich syna, na razie zachowywała spokój, co i na niego samego podziałało kojąco. Może rzeczywiście najmłodszy, ze zgromadzonych tutaj wampirów, przesadzał w tym co mówił, działał pod wpływem silnych emocji, a wiele rzeczy jedynie mu się wydawało. Nie, by uważał, że on i Renata byli bez winy, ale może jednak jedynie nieco uprzykrzyli mu życie, a nie zrujnowali je, czego się dzisiaj  boleśnie dowiedział. 
 Z drugiej strony nie miał wątpliwości, że Maurice nie zareaguje dobrze na takie przedstawienie sprawy. Chociaż prawdę mówiąc, gdyby syn spisał wszystkie swoje żale w sposób podobny do tego, jak sporządzało się notatki z badań laboratoryjnych, byłoby mu łatwiej zrozumieć o co dokładnie mu chodziło i jak mógł to naprawić. Nie łudził się jednak, że byłoby to teraz wykonalne. Odchrząknął.
- Renato nie sądzę, by to było teraz konieczne - zaczął ostrożnie po czym przeniósł spojrzenie na syna - Ale rzeczywiście. Maurice jeśli chcemy rozmawiać, wszyscy skorzystalibyśmy na tym, gdyby twoje wypowiedzi były nieco bardziej… spokojne.
milestone 500
Napisałeś 500 postów!

Maurice Hoffman

Maurice Hoffman
Liczba postów : 400
Wcale go nie zdziwiło, że zamiast odpowiedzieć na oskarżenia, Constanza wzięła go do tablicy i kazała punkt po punkcie, jak na kartkówce, opowiadać jakie krzywdy mu zrobiła. Ale on był na to gotowy. Maurice wiele razy sobie przed snem wyobrażał konfrontację z rodzicami. Nie zszokowało go to i miał w pod orędziu wiele sytuacji. Nie zamierzał wyciągać starych dziejów, bo to nie miało sensu. Przygotował te nowsze, które się działy. Zaczął od jednego z większych jego kryzysów, od sytuacji, która go przekonała, że nie nadaje się na związki. I choć łatwo mu było mówić ‘’nie chcę zobowiązań”, to co innego żyć zawsze samemu. Z wiedzą, że nie będzie osoby od przysłowiowej szklanki wody. Że nie ma nikogo kto mu pomoże. Samotność go nie przytłaczała, ale sam fakt, że tak będzie zawsze już tak.

- Sytuacja numer jeden. Lata 70. Wyjechałem na jakieś pięć lat do Stanów. Nie wiedziałaś nawet gdzie dokładnie jestem, nigdy się nie zapytałaś, nie wysyłałaś listów, ani nic. Ergo, masz mnie gdzieś. Sytuacja numer dwa, wróciłem z największym załamaniem życia. Ryczałem przez tydzień po powrocie, ba, nawet się z Tobą spotkałem wyglądając jak siedem nieszczęść. Przypominam, założyłem dżinsy. DŻINSY. Nie zająknęłaś się, by spytać co się stało. A wiesz co się stało? Kurwa się prawie zakochałem, ale uciekłem, bo mnie to przeraziło! I tym idziemy do numeru trzy. Nigdy mi nie okazywałaś miłości, nie nauczyłaś mnie jak kochać innych i teraz jestem jaki jestem. Wszyscy myślą, że jestem pierdolnięty, ale czyja to zasługa? Musieli zabić Thomasa, żebyś mnie przytuliła sama z siebie, a jeszcze wepchnęliście mi na kolana Idę, jak myślałem, że się tam zrzygam. Ale kogo interesuje co ze mną? A skoro mowa o pseudo siostrach, to zapraszam państwa na numer cztery. Carol i polska księżniczka laboratorium. Jakim cudem do nich to już masz rękę? Tu troskliwa, tu taka zaaferowana. A ja to co? Zapominasz o mnie, masz gdzieś co się u mnie dzieje. Zrobiłem wszystko, całe swoje życie poświęciłem, żebyś była ze mnie dumna, a ty masz to gdzieś! Dzwonisz jedynie kiedy jestem potrzebny, kiedy chodzi o pracę. No dziękuję bardzo za takie zaufanie, ale nawet klienci potrafią mi powiedzieć, że dobra robota. Ty się chyba udusisz prędzej, niż to z siebie wydusisz.  – Mówił coraz głośniej, zrozpaczony sytuacją. Następne słowa dodał już ciszej, tak jakby nawet i jego to wszystko już przerosło. Wiedział, że jest z tym sam. Silvan, który nie potrafił się wstawić za własnym dzieckiem, nie był żadną podporą. Maurice tego nie rozumiał. Według niego dziecko powinno być na pierwszym miejscu. To taki twór, który nie jest żadnym projektem, a kimś kogo musisz mieć w sercu na piedestale. Dlatego on sam nie miał żadnych dzieci ani rodzonych. Nie był gotów kogoś tak kochać. A tym bardziej, że nikt mu tego nie pokazał. Jego pojęcie miłości rodzicielskiej czerpał z książek, filmów i bliskich mu wampirów. Takich jak Sahak. Czasem żałował, że nie jest jego dzieckiem. I w tym całym smutku, musiał dokończyć swój wywód. Inaczej matka, by się przyczepiła, że tylko cztery, a miało być pięć i by go zdyskredytowała od początku. On ją znał. Był pewien, że nie ma żadnego serca wobec niego, żadnej taryfy ulgowej. – Numer pięć. Ty mnie nawet nie kochasz. Nie interesowałaś się mną jak byłem dzieckiem, dopiero jak wybrałem twoją drogę to w ogóle na mnie spojrzałaś. – Nie patrzył wtedy na nią. Skupił swój wzrok gdzieś na ścianie, powstrzymując łzy, bo miał się w końcu przed matką otworzyć. To już nie była lista skarg i zażaleń, a coś co w nim siedziało latami. – Poświęciłem całe swoje życie, żeby być jak ty. I wiesz co? Jestem w tym świetny. Kontrola, na pozór brak słabości, fach w ręku. Zarabiam fortunę, wampiry do mnie dzwonią ze zleceniami walcząc o terminy. Zrobiłem to po to, żebyś mnie pokochała, bo myślałem, że jesteś jak ja. Że kochasz nad wszystko siebie. Ale widzę teraz, że ja zmarnowałem te dwieście lat. Że jest coś we mnie przez co nigdy nie będę wystarczający. Wiesz, jak to jest? Kocham tylko Ciebie i ojca i żadne nie umie mi pokazać, że wam na mnie zależy. Zabiłbym się za Ciebie, a mogę ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że ty nie. I tak, zwal teraz na mnie winę, że histeryzuję. Proszę bardzo, masz pewnie gdzieś, czy Ci wybaczę, czy nie. Czy się będę odzywać, czy też nie. Ale proszę Cię o jedno, nie wiń mnie za to, że ta relacja jest chujowa. Bo ja zrobiłem wszystko co mogłem, żebyś mnie kochała.  

I to był koniec. Był gotów wyjść od razu, a nawet tęsknym wzrokiem spojrzał w stronę wyjścia. Następnie popatrzył na ojca, próbując coś odczytać z jego reakcji. Na Renatę nawet nie chciał rzucić okiem, nie był gotów. Bał się jej. Bał się, że złamie mu zaraz tak serce, że nie zostanie co zbierać. I nie było nikogo do pomocy, kto mógłby podać mu rękę w razie upadku. A w zasadzie to była jedna osoba, o której pomyślał. Jednakże był pewien, że to zakrawałoby o masochizm, sadyzm i głupotę w jednym. Chciał uciec stamtąd, robiąc to co zawsze. Problem w relacji? Spierdalał bez obejrzenia się. Zwłoki, kradzieże, przekręty, nad tymi się głowił. Ale nad przeszkodami w sytuacjach międzyludzkich to nawet się nie zastanawiał. Ucinał temat. Pytanie zostało jedno. Czy Renata zrozumie choć trochę z tego co Maurice mówił, czy uzna, że zwariował. Może jeszcze była szansa na naprawę. Może gdyby wyciągnęła rękę w jego stronę, to by było co zbierać. Aczkolwiek, Hoffman szykował się na najgorsze. Biorąc również pod uwagę wyjazd z Paryża. Jedyne co go dotychczas trzymało to praca i rodzina. Ale w Szwajcarii też mógłby brać zlecenia. A może by wybrał słoneczny Zanzibar i leżał tam rok na leżaku w nocy? Nie wiedział. Nic już nie wiedział i niczego nie był pewien. W końcu się odważył, spojrzał na matkę i oczekiwał na odpowiedź. Tu już nawet nie chodziło o kontrolę. Jedyne co chciał to zakończenie tego wszystkiego. I choć preferował jedno rozwiązanie, to brał pod uwagę możliwość, że nic z tego nie będzie. Mogła to być nawet ich ostatnia rozmowa na lata.
milestone 250
Napisałeś 250 postów!

Constanza Moreau

Constanza Moreau
Liczba postów : 633

Była trochę zirytowana Silvanem, że próbował podważać jej autorytet przy synu i dyktować jej, co było rzekomo według niego konieczne a co nie. Nie potrzebowała tego. Powinien był trzymać buzię na kłódkę i nie przeszkadzać. Ale z miłości i szacunku, jakim go darzyła, Renata nie odpowiedziała mu, nie zrugała go, żeby się nie wtrącał. To było w końcu jego mieszkanie, on był tutaj panem. Nawet nie zgromiła go wzrokiem.
Zrobiła o wiele gorzej. W ogóle na niego nie spojrzała.
Nie parsknęła nosem, nie wywróciła oczami. Nie drgnęła nawet. Jak dziecko, które udaje przed rodzicami, że jest głuche jak pień i niczego nie słyszy. Po prostu jego opinia w tej konkretnej sytuacji nie była dla niej istotna. Tkwił w tym poważny dylemat: Silvan, czy tego chciał czy nie, był nieodłączną częścią rodziny, a więc wszystko, co dotyczyło błędów rodzicielskich z przeszłości dotyczyło także i jego; z drugiej strony natomiast Maurice miał ewidentnie problem z matką, a nie z ojcem (oczywiście, że miał z obojgiem, ale ona o tym nie wiedziała, przecież przegapiła pierwszą część ich rozmowy), więc nie uważała, że powinna być rozliczana podwójnie, nie dość, że przez syna, to jeszcze, dodatkowo, przez swojego dawnego partnera.
Właśnie dlatego powiedziała wprost i bez ogródek, że w tej chwili nie ma czasu na rozmowę. Bo wolała starannie wydzielić czas na spotkanie z Mauricem, najlepiej na osobności, gdy absolutnie nikt i nic innego nie będzie wołało o jej uwagę i będzie mogła skupić się wyłącznie na jednym: rozwiązywaniu problemów. Żadnych czekających na nią petentów, żadnych nadchodzących spotkań od tygodni zapisanych w terminarzu. Telefon całkowicie wyłączony i zostawiony na dnie szuflady. I zero Silvana, który – jak Connie się spodziewała – zgodnie ze swoją naturą będzie próbował robić za rozjemcę i wszystko łagodzić.
Czasami nie potrzeba było łagodzenia. Pojawiały się nieraz w życiu takie trudności, których nie dało się przezwyciężyć bez ostrej walki i odrobiny szaleństwa.
Zawsze uważała, że Zimmerman był trochę zbyt dobry dla tego świata. Za miękki. Za bardzo ugodowy. Bywały w ich życiu momenty, w których Renata wprost marzyła, by Silvan miał odwagę pierdolnąć pięścią w stół. Nie miała jednak żadnego prawa wymagać od niego, aby był równie bezduszny jak ona sama. Czasami zastanawiała się nad tym i dochodziła do wniosku, iż być może to był jeden z powodów, dla których im nie wyszło. Chociaż… zaraz, takie tam pierdolenie, że „nie wyszło” – a przecież zanim to, co budowali, się rozpadło, wychodziło im fantastycznie. Żyli ze sobą grubo ponad dwadzieścia lat, byli sobie oddanymi przyjaciółmi, powiernikami sekretnych dążeń i najskrytszych lęków. Zaspokajali swoje umysłowe potrzeby, pomagali sobie wzajemnie w realizowaniu ambicji oraz osiąganiu kolejnych sukcesów. Razem Renata i Silvan nie tylko obserwowali ewolucję nauki, oni byli jednymi z tych, którzy czynnie zmieniali jej świat i założenia u podstaw.
Byli doskonałymi partnerami. Świetnym zespołem. I gdyby nie to, że urodziło im się dziecko, to – kto wie? – być może nadal byliby parą i pracowaliby ze sobą po dziś dzień, bez dramatycznych kryzysów i bez żadnych przeszkód. Bez ciężkiej depresji po połogu Renata może nie czułaby się jak ptak z podciętymi skrzydłami, trzymany w klatce, i nie zaznałaby przemożnej potrzeby, aby odejść.
Aby zostawić wszystko za sobą.
Bo nie dawała już dłużej rady patrzeć na dorastającego synka, który patrzył na nią z miłością i nadzieją w oczkach, podczas gdy ona nie była zdolna ofiarować mu tego, czego potrzebował.

Dlaczego mnie nie kochasz? Co ja ci zrobiłem?!
Pojawiłeś się.


Jakim cudem z nasienia Silvana i jej łona, z dwójki naukowców, mógł powstać ktoś tak kompletnie oderwany od rzeczywistości? Ktoś tak irracjonalny, tak zagubiony, że wierzył we wszystkie bajki, które sam sobie opowiadał? Jeśli ona i Silvan byli demiurgami, to Maurice był ich golemem, kreaturą przywołaną do życia w sekretnym rytuale, ulepionym nie z prochu ani gliny, lecz w całości z krytycznych błędów poznawczych. Dali mu umysł, oczy i serce, a potem skazili je na wieczność, zatruwając jego postrzeganie świata.
Tak właśnie Maurice kazał im myśleć. Wszystko było ich winą, ich odpowiedzialnością. Dali mu życie i skazali na cierpienie. Bo przecież biedny, biedny Maurice nie otrzymał od bogów wolnej woli, tak…?

Gadał, gadał, gadał i gadał. Nakręcał się do poziomu, w którym, nawet gdyby Renata chwyciła za krzesło i rozwaliła je o ścianę, Maurice nawet by tego nie zauważył. Walka z nim była kompletnie bezcelowa, chociaż ją bardziej bolało nie to, co wychodziło z jego ust, a sam fakt, że nie pozwolił jej nawet na obronę. Ona dała mu uczciwie szansę przedstawienia swoich racji, on wykazał się kompletnym brakiem szacunku i takiej opcji jej pozbawił. Bo co? Bo bał się, że ktoś sprowadzi go na ziemię i pokaże mu prawdę? Udowodni mu, metodą racjonalnych kroków, że święty, nieomylny Maurice się mylił? Mogła jedynie stać i patrzeć na niego z zimną miną, ze spojrzeniem mówiącym coś w rodzaju: „popierdoliło cię do reszty, synek”.
Argument pierwszy.
Jak miała o cokolwiek go spytać czy zadzwonić, skoro sam jej nie powiedział, dokąd się udaje? Nie dał jej adresu, nie dał jej numeru telefonu, a przecież komórki nie istniały wtedy jeszcze poza Stanami, gdzie i tak prototypowe modele miały rozmiary cegły i ważyły prawie kilogram. Co miała niby zrobić? Wydzwaniać do ambasady w USA i jak ostatni debil wypytywać o zaginionego syna? Co za, kurwa, nonsens. Był dorosły, mógł robić co mu się tylko podobało. Zabawne, że w tamtym czasie Renata miała stałe miejsce zamieszkania, już siedziała w Paryżu i posiadała telefon domowy, którego numer Maurice znał. Łatwiej było dodzwonić się do niej, niż wywróżyć z fusów, gdzie też akurat zaznawał życia jej spragniony wrażeń synalek. Czy on chociaż raz zadzwonił, nawet mając jej numer? Czy wysłał list, mówiąc, gdzie mieszkał?
Argument drugi.
Dżinsy. No zajebiście. Rzeczywiście biedactwo. Może spytałaby, co się stało, gdyby wyszedł na dwór o gołej dupie, albo w pasiaku z obozu koncentracyjnego. Tutaj Renata pokręciła tylko głową i zrobiła zniesmaczoną minę, sugerującą, że to musiał byś chyba jakiś żart. Nie, tego argumentu także nie zamierzała przyjąć.
Argument trzeci.
Nigdy nie okazywałaś mi miłości.
No tak. A przecież mogła go bijać. Tak jak jej pierwszy mąż bijał ją. Mogła tłuc Maurice’a, aż stałby się sino-czarny, wyrywać mu włosy, szarpiąc go za skronie, mogła targać go za policzki, mogła złamać mu ramię – tylko po to, żeby później przytulić go i przepraszać, lizać jego rany, które sama mu zadała. Mogła go głodzić. Maurice n i g d y nie zaznał prawdziwego bólu życia. Nie wiedział, jak to jest, bać się aż do utraty przytomności, dźwięku klucza wsadzanego w dziurkę zamka, bo metaliczny szczęk oznaczał kolejną falę bólu i upokorzenia; albo, w skrajnym przerażeniu chować się pod kołdrą i nasłuchiwać kroków pod drzwiami swojego pokoju. Ani ona, ani Silvan, nigdy nie podnieśli na niego ręki, żadne z nich nie znieważyło syna obelgami, nie poniżyło dziecka publicznie w czyjejś obecności. Maurice nie poświęcił nawet pięciu sekund aby zastanowić się, jak to jest być tak złamanym terrorem przemocy z ręki osoby, która przysięgła go chronić, że całe pokłady miłości do świata, jakie kiedykolwiek nosił, wpełzły w ciemne kazamaty duszy i nie chciały już nigdy więcej wyściubić z nich nosa. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak to jest nie mieć już w sobie dobra, bo ktoś, kto był w tobie wcześniej, wszystko spalił i puścił w niwecz.
Zapomniał już za to, bo przecież to było taaaaak daaaawno temu, jak Renata co jakiś czas, cyklicznie, pojawiała się w drzwiach kamienicy Silvana i czekała na syna, wyciągając do niego rękę, by zabrać go ze sobą w podróż na kilka tygodni. Tylko oni dwoje, nikt więcej. Miał całą jej uwagę, całą, caluteńką mamę tylko dla siebie. Jeździli dorożkami i koleją, Maurice pod skrzydłem Renaty poznawał odległe zakątki Europy, słuchał legend i lokalnych opowieści. Kiedy się rozstawali i chłopiec wracał do ojca, kobieta zostawiała mu książki, które lubiła, żeby mogły przypominać mu o matce, żeby mógł w myślach słyszeć jej głos jako narratora, jakby to ona mu je czytała.
Tego nie pamiętał. Bo przecież po co by miał…? Po co, skoro lepiej było robić z matki groteskowo przerysowany czarny charakter swojej bajeczki, żeby móc zgrywać męczennika?

I kiedy powiedział, że ją kochał, reszty Renata już nawet nie słuchała, trafiało do niej tylko co trzecie słowo. Tego naprawdę już było za wiele. Przecież on nawet nie rozumiał znaczenia słowa, którego użył.
Tak bardzo „kochał” swoją matkę i tak bardzo się interesował nią i jej życiem, że nawet nie zauważył, że od stu dwudziestu lat wampirzyca żyła z mężczyzną, nad którego fantastycznością Maurice masturbował się jak do plakatu gołej baby z magazynu porno, bo raz dostał od niego kubek kawy.
Tak bardzo „kochał” swoją matkę, że nawet nie zauważył, że od roku Renata pogrążała się coraz głębiej i głębiej w bagnie załamania, walczyła z najwyższym stopniem depresji, powoli tracąc siły do dalszego egzystowania. Przy życiu utrzymywały ją tylko bzdurne codzienne czynności, drobne rytuały, nastręczanie się rodzinie ze swoimi częstymi wizytami, wypełnianie każdej minuty nocy spotkaniami i zawsze czymś do roboty.
Tak bardzo „kochał” swoją matkę, że nawet nie rozumiał, że zapraszała go na spotkania pod najgłupszymi pretekstami, chociażby zasłaniając się pracą – nie dlatego, że potrzebowała go do czegokolwiek. Ona w ogóle nie potrzebowała Maurice’a do wykonywania jakiegokolwiek elementu swojej pracy. Była wystarczająco kompetentna, doskonale dawała sobie radę ze swoimi zadaniami. Ale on nie widział nic poza czubkiem własnego nosa, jakże trudno było się więc domyślić, iż Renata wołała go nie po to, żeby jej pomagał, tylko po to, żeby móc spędzić z nim trochę czasu na osobności.
Jak kiedyś, gdy zabierała go w długie podróże i pokazywała cuda świata. Albo jak chodzili razem na spacery po lesie i znajdowali tropy jego mieszkańców, jak uczyła go oprawiać ciała padłej zwierzyny, dzięki czemu poznał anatomię.
A teraz zmuszał ją do tego, żeby słuchała jego urojeń i kłamstw, którymi sam siebie karmił. Toksyczna kreatura. Potwór. Nie kochasz nikogo poza sobą, Maurice.
Buduj, nie niszcz. Buduj…

Nagle zdała sobie sprawę z tego, że stała po drugiej stronie pokoju, przy innym oknie, przodem do szyby a tyłem do Silvana i Maurycego, z palcami kurczowo zaciśniętymi na mostku nosa i powiekach. Przed oczami tańczyły jej kolorowe, fantasmagoryczne plamki. Głowa napierdalała ją zdrowo, w uszach jej szumiało. Nawet nie była świadoma, że krążyła po pomieszczeniu. Nie wiedziała, kiedy. Przepełniała ją tak wielka nienawiść i poczucie krzywdy, tak przemożny gniew, że dłonie aż same drżały za czymś, co mogły pochwycić i zniszczyć, roztrzaskać. Zgnieść, rozerwać. Porwać na strzępy. Bielmo wściekłości przysłaniało jej perspektywy. Czuła się jak osaczone dzikie zwierzę. Potrzebowała powietrza.
Jej rodzina. Jej kochana rodzina, niech ich wszystkich chuj strzeli. Szaty sobie dla nich rozdzierała, tyle razy ryzykowała życiem dla ich dobra, i co z tego miała? Radośnie deptali sobie po niej, i jeszcze narzekali, że nie jest wystarczająco płaska i że źle się po niej chodzi. Czegokolwiek nie zrobiła, zawsze robiła źle, czy okazywała troskę, czy tego nie robiła – bez różnicy, zawsze coś im nie pasowało. Kiedy o nich dbała, była apodyktyczna. Kiedy dawała im wolność i zasłużone zaufanie - nagle ich „nie kochała”.
Ledwie przytomnym wzrokiem spojrzała na Silvana. Kubek. Potrzebowała jego kubka. Podeszła, mechanicznie stawiając kroki. Wyciągnęła rękę. Kubek. Daj mi… błagam, daj ten kubek. Może Renata potrzebowała się napić, bo z nerwów zaschło jej w ustach? Nie była w stanie się odezwać, poprosić. Miała wrażenie, że ktoś zaszył jej wargi chirurgiczną nicią.
Jeżeli Silvan zlitował się nad nią i podał jej kubek, Renata, zamiast napić się kawy, gwałtownym ruchem podwinęła sobie rękaw i ugryzła się we własny nadgarstek z taką furią, że omal nie wyrwała sobie kawałka skóry razem z fragmentem żył. Krew trysnęła na jej usta, skapnęła ciężkimi kroplami na podłogę – zanim kobieta zdołała podstawić pod przegub kubek z kawą i zacząć tłoczyć osocze do pojemnika. Krwawiła weń, dopóki nie uzbierała równowartości połowy szklanki. Potem gniewnie trzasnęła kubkiem o blat stołu, znowu prawie rozlewając krew na blat. Spojrzała na Maurice’a, przyciskając do klatki piersiowej rozerwane żyły broczące karmazynem na jej sweter.

Nigdy jeszcze w swoim życiu Maurice nie widział w jej spojrzeniu tyle bólu i ognia.

Renata popchnęła kubek i wycofała się do drzwi.
— Prezent pożegnalny — syknęła przez zaciśnięte gardło. — Wypij za nasze szczęśliwe chwile, mój synku.
Nie zamierzała zostać w tym mieszkaniu ani chwili dłużej. Dość się nasłuchała. Zgarnęła kurtkę z wieszaka, buty ubrała w pośpiechu, niedbale zagniatając ich pięty.
Czy liczyła na to, że któryś z mężczyzn ją zatrzyma? Nie wiem, może. Może nie. Chyba sama tego nie wiedziała, w tej chwili kierowała nią czysta wściekłość podsycana paliwem poczucia niesprawiedliwości. Chyba jeszcze nigdy nie czuła się tak brudna, tak splugawiona. I to przez własne, biologiczne dziecko, które nosiła w swoim ciele.
Potrzebowała powietrza. Powietrza, chłodu nocy. Ciemności. Czerni. Niebytu.
Ramienia Silvana, w które mogłaby wybuchnąć wściekłym płaczem. Albo ramion Maurice'a.


Mógł sobie pogratulować doskonale spartaczonej roboty. Czyż nie tego właśnie chciał?
milestone 500
Napisałeś 500 postów!

Silvan Zimmerman

Silvan Zimmerman
Liczba postów : 792
Oczywiście, że oboje się go nie posłuchali. Bo po co? Lepiej było zignorować jego słowa, oczekiwać pięciu argumentów i znowu krzyczeć, że jest się niekochanym. I jeśli łudził się, że spokojne wyłożenie faktów pomoże mu zrozumieć tę sytuację, tak teraz wiedział, że były to tylko głupie marzenia. Z każdym wypowiadanym słowem czuł się coraz gorzej. Chciał przytulić syna, jeszcze raz przeprosić, wiedząc, że i on był winny tego przez co właśnie przechodził. Spróbować mu pomóc, zapewnić, że teraz będzie lepiej. 
A jednocześnie chciał nim potrząsnąć i rozkazać, by się ogarnął, bo nie mógł już słuchać, jak Maurice krzyczy, że on i Renata go nie kochali. Tak oboje popełnili wiele błędów. Tak żadne z nich nie było idealnym rodzicem i tak ich rzeczywistości wyglądała zupełnie inaczej, niż to jak obiecywał sobie, że będzie wyglądać, gdy syn dopiero się urodził. A jednak nigdy nie mógł zarzucić im obojgu dokładnie tego, co właśnie im było zarzucane. Bo kochał syna i widział, że Renata też go kocha. Nawet jeśli oboje okazywali to na inne sposoby i oboje mierzyli się z innymi trudnościami po drodze. 
W pewnym momencie poczuł, że po prostu chce wyjść. Że to było dla niego za dużo, nawet jeśli to nie on teraz był bezpośrednim celem ataku. W głowie mu się kotłowało od nadmiaru myśli. Potrzebował pobyć sam. Pomyśleć. W spokoju przeanalizować wszystkie fakty. Odciąć się na chwilę od tej dwójki. Tylko nie mógł wyjść. Nie w tym momencie, zwłaszcza, że według niego to by jedynie potwierdziło wszystkie jego błędu. Zamykanie się w pracowni, gdy bycie ojcem go przerastało. Uciekanie do pracy, bo jeszcze nieświadomy swoich emocji dwulatek płakał z błahego powodu. Chyba dlatego tak bardzo cieszył się, że Maurice wdał się w matkę. Przynajmniej oni nie unikali konfrontacji, jak głupi, nawet jeśli teraz nikomu to nie pomagało. 
Oczywiście, że dał kubek Renacie, zakładając, że po prostu chciała się z niego napić, przytłoczona sytuacją. Z jego ust wydał się cichy okrzyk, gdy zobaczył co zrobiła i chyba tylko zaskoczenie powstrzymało go przed wyrwaniem jej naczynia z ręki. 
Nie ruszył za nią od razu. Najpierw spojrzał na Maurice'a, chcąc zobaczyć jak zareagował na to co się właśnie wydarzyło. Nie umiał powiedzieć co sam teraz czuł. Smutek powodowany dalszymi wyrzutami sumienia. Niepokój o dwójkę najbliższych mu ludzi. Oboje wyraźnie działali pod wpływem silnych emocji. Oboje nie byli w stanie się uspokoić i bał się, że oboje zaraz zrobią coś jeszcze głupiego, czego ich rodzina nie przetrwa jako całość. Chciał ich oboje spróbować uspokoić i upewnić się, że żadne z nich nie wyjdzie stąd w jeszcze gorszym stanie. I głupio mu było, że mimo tego, i tak powoli czuł narastające wkurzenie. Wkurzenie na samego siebie, że nie potrafił opanować sytuacji. Wkurzenie na Maurice'a I Renatę za, to że nawet nie próbowali posłuchać tego o co ich prosił. Ona nawet się na niego nie spojrzała, a on zamiast podejść do tego spokojniej, jeszcze bardziej zaognił sytuację. Jedynie nakręcali się nawzajem. Kochał ich, chciał im pomóc, a jednocześnie sam miał ochotę wyjść trzaskając drzwiami, by zostawić ich samych sobie, skoro najwidoczniej równie dobrze mogło go tutaj nie być. 
Pobiegł za Renatą, omijając ślady krwi, które zostawiła za sobą i złapał ją za zdrową rękę W tej chwili nie wiedział, czy chciał ją przytulić, czy może jednak pozwolić jej opuścić mieszkanie. Chyba i to i to. Nie umiał powiedzieć, co w tej chwili pomogłoby mu bardziej. Co im by bardziej pomogło.
- Proszę cię zostań - powiedział cicho, chociaż nie miał wątpliwości, jak głupio to brzmiało. Silvan desperacko próbował ratować sytuację, nie rozumiejąc że każde z nich potrzebowało teraz własnej przestrzeni, a pchanie wszystkich na nowo do salonu mogło jedynie przysporzyć więcej szkody.
milestone 500
Napisałeś 500 postów!

Constanza Moreau

Constanza Moreau
Liczba postów : 633

Nie musiał się nawet z nią szarpać. Wystarczyło „proszę” wypowiedziane łagodnie, w ten sposób uziemił ją bez problemu. Renata zastygła w pół kroku jak spetryfikowana, tylko ramiona podskakiwały jej rytmicznie przy szarpanych oddechach. Stała z zaciśniętymi powiekami, liczyła sekundy, jak dzieci liczyły baranki przed snem, tylko nie w oczekiwaniu na błogość, a żeby się uspokoić. Dużo ją kosztowało, żeby otworzyć oczy – piekące, zaczerwienione – i odwrócić się przodem do Silvana. A jednak policzyła do siedmiu i zrobiła to.
Nie płakała, policzki miała suche, ale białka oczu prawie się rozmazywały za szklistą kotarą. Czuła potrzebę, żeby się o niego oprzeć, schować twarz w jego ubraniach. Powstrzymywał ją wstyd oraz to, że Maurice nadal tam stał i na to patrzył. Nawet jeśli jeszcze dwie minuty temu była zirytowana zachowaniem Silvana i nastroszona na jego wkład w dyskusję, to teraz, paradoksalnie, wolała, aby był on widziany przez chłopaka jako bezstronny, niż jako ten, który poparł matkę a zdradził syna.
Tak jak dwieście lat temu, wolała odejść i pozwolić im na zacieśnienie więzi ze sobą wzajemnie, bez niej, niż doprowadzić do tego, żeby i Silvan przeżywał ten sam ból.
Po co w ogóle wtedy do nich wracała? Po co rzuciła na życie Maurice’a cień, pojawiając się w nim i znikając jak nocna zjawa, koszmar senny? Powinna była odejść na dobre, zostawić ich na zawsze i nigdy więcej się nie pokazywać. Może Silvan znalazłby sobie inną kobietę, łagodną, uczuciową, opanowaną, taką, która pokochałaby jego dziecko jak swoje i umieściłaby je na piedestale w swoim sercu. Ale Renata nie potrafiła odciąć się całkowicie.
Właśnie dlatego, że kochała chłopca i czuła się za niego odpowiedzialna.
Kiedyś podziękuje Silvanowi za to, że ją zatrzymał. Że miał odwagę. Kiedyś, gdy będą sami.
— Ignosce me, Silvan. Ignosce mihi, amice carissime — wydusiła z siebie wreszcie.
A potem wyjrzała przez ramię Silvana, szukając spojrzeniem Maurycego. Czy nadal tam stał? A może też zbierał się do wyjścia i było już dla niej za późno?
— Dlaczego, Maurice…? Dlaczego, dlaczego nie możesz być taki jak ojciec…? — spytała, zmuszając głos do osiągania nut pewności, ale nie wychodziło jej. Bo to nie był w jego stronę kolejny wyrzut, „dlaczego nie został uczonym jak Silvan”. To była szczera pieśń żalu kobiety, która nigdy nie powinna była zostać matką i nie powinna być niczyim wzorem do naśladowania. — Byłbyś wtedy szczęśliwszy, Maurice… Stateczny, dobry… Dlaczego tak się uparłeś, czemu musisz być taki jak ja?! Robisz sobie tym krzywdę, dziecko, pojmujesz już teraz…? — Wykrzywiła usta w uśmiechu bez radości, w grymasie poczucia beznadziei, sytuacji bez wyjścia.
Tak jakby miał na to jakikolwiek wpływ, jakby kontrolował świadomie, w którą stronę rozwijał się jego charakter. Dlaczego ją podziwiał? Dlaczego za nią wyglądał, czemu wzorował się na niej? Nie powinna była uczyć go taksydermii, karmić jego umysłu powieściami grozy i kryminału. Nie powinna go zabierać ze Szwajcarii i oprowadzać po zamczyskach, których mury przesączone były tragediami z przeszłości. Powinna była po prostu zniknąć i dać mu żyć spokojnie z ojcem. Och Boże, dlaczego jej wtedy nie powstrzymałeś?
Patrzyła na syna i kręciła głową, nie wiedziała, co powiedzieć. To znaczy, wiedziała, ale gwałtowne emocje co i rusz zabierały słowa z jej języka i wpychały tam nowe, nie mogła się zdecydować, od czego zacząć, jak ubrać swoje myśli w zgłoski, co przefiltrować, co zachować dla siebie na zawsze. Właśnie dlatego używała krwi do przekazywania myśli, wyrażały to, czego słowa nie były w stanie oddać. Język był niedoskonałą formą przekazu. Nawet jeśli znało się ich całe tuziny.
Tylko przelotnie spojrzała na Silvana, zaraz po tym znów na Maurice’a. Chciała dotknąć syna, zmierzwić jego włosy. Ale bała się. Bała się tego, że Maurice ją ostatecznie odrzuci, odsunie się, znowu na nią nakrzyczy, jakby jeszcze nie było mu mało tej piekielnej tyrady. Jej duma nie zniosłaby tego upokorzenia.
Jesteśmy jednym. Jesteśmy tacy sami. Czy to nie żałosne, synku?
— Gdybym cię nie kochała, nie wiedziałbyś dzisiaj nawet, kim jestem.
Może tak byłoby dla niego lepiej, ale płacz nad tym był bezcelowy. Stało się. Przeszłości już nie zmienią.
milestone 500
Napisałeś 500 postów!

Maurice Hoffman

Maurice Hoffman
Liczba postów : 400
Matka nie odpowiedziała na żaden z jego argumentów. Zostawiła go samego, bez żadnej odpowiedzi. Nie było to nowe uczucie, aczkolwiek zraniło go to. Chciał móc usłyszeć, że to nie tak. Że wcale nie miała go gdzieś. Że go kocha. Że w ogóle się mylił. Był w stanie to przyjąć na klatę, gdyby taka była rzeczywistość. Jednak brakiem reakcji, pokazała mu, że miał rację. Dała mu wpaść w spiralę zatracenia w fatalistycznych myślach i w swojej wielkiej tragedii. Czuł się niesamowicie samotnie. Nie miał nagle nikogo, ojciec nie zareagował, nie pomagał. Renata go zostawiła z tym wszystkim potwierdzając jego stwierdzenie, że go nie kocha. Poza nimi nie miał nikogo, z własnej, nieprzymuszonej woli. Aczkolwiek on nie umiał inaczej. Może by się w nim jakaś zakochała, gdyby dał komukolwiek się do siebie zbliżyć. Nie chodziło nawet o to, że on żadnej nie chciał. Ponieważ jak już chciał to sam uciekał. Zrobił to wiele razy, powtarzając to samo niedawno. Od tego się zaczęło. Od odrzucenia Idy Antoniny Olszewskiej. Przybranej siostry, którą wcale nie była. Księżniczki-laborantki. Zakały i bólu w dupie. Gdyby nie to, nigdy by się na tyle nie podłamał, żeby wybuchnąć przy Silvanie. Dalej by w sobie wszystko dusił, bo wcześniej już mógł. Jednakże mając szczęście wystawione na dłoni, odrzucił je i musiał kogoś obwinić. Inaczej by sobie nie wybaczył. W tej całej kłótni wiele jego winy leżało. Nie był niewinny i nawet sam sobie z tego zdawał sprawę. Aczkolwiek, jego myśli rzucały się we wszystkie strony i nie potrafił do niczego podejść stoicko. Stracił kontrolę w momencie, w którym ojciec wspomniał dumę. Ojcowską dumę, której nigdy nie odczuwał. Możliwe, że on miał najzwyklejszy problem z odbieraniem rzeczywistości. Była szansa, że po tylu latach miał na tyle spaczone, przesiąknięte morderstwami i samotnością serce, że nie widział już dobrych rzeczy. Jednak trzeba było jedno mu przyznać. On naprawdę myślał, że mówi prawdę. Że to wszystko tak wygląda. W końcu po co miałby oszukiwać? Wolałby żyć w przekonaniu, że go rodzice kochają, są dumni i że im zależy. Niełatwo mu było codziennie budzić się z myślą, że jest sam na tym całym bożym świecie. Dlatego też wykształcił w sobie narcyzm. To Maurice musiał siebie kochać, sobą się zachwycać. Może gdyby jego życie inaczej wyglądało, byłby skromniejszy, normalniejszy. Aczkolwiek on się zatracił w miłości do siebie, samo zachwycie i przekonaniu o swojej wyższości. Taki był jego los i nic na to nie umiał poradzić. A co więcej, nie zamierzał tego zmieniać.

Matka stała po drugiej stronie pokoju, a on był wryty w podłogę i nie ruszył się nawet o krok. Chciał, żeby ktoś go stamtąd zabrał. Wyrwał z tego koszmaru. Żeby ktoś go przytulił, powiedział że będzie dobrze. Ale nikogo takiego nie było. Ojciec nie był wsparciem, Renata go nienawidziła. Ponownie musiał sam siebie otoczyć niezliczonymi pokładami miłości i wsparcia. Jedno trzeba było przyznać. Na kurs samooceny i troski o samego siebie, można zapisywać do Maurice’a hurtem. Powtarzał sobie, że będzie dobrze. Że zaraz się stąd wydostanie, wróci do domu. Niczym mantrę przypominał sobie, że to nie jego wina. Niech go tylko ktoś stamtąd wypuści i pomoże ruszyć się z miejsca. Nie umiał się z jednym pogodzić. Z tym jak niesprawiedliwe to wszystko było. Przecież on nic im nigdy nie zrobił. Jedynie się urodził. I w tym leżał problem, z niechcianego dziecka nie stał się perełką w oczach mamusi. Tata jak cię mogę, przełknął to wszystko i jak już Maurice się urodził to nawet go chciał. Aczkolwiek wampir nie umiał zrozumieć czemu matka miała inaczej. Nie miał nawet jak. Nigdy o tym nie rozmawiali, nikt mu nigdy nie wyjaśnił co się działo po jego narodzinach. Rodzice się po prostu pojawiali i znikali. I tak, Renata pokazała Hoffmanowi świat. Zabrała go na wiele wspaniałych przygód, za które naprawdę był jej wdzięczny. Ale nawet wtedy, w zamkach krzyżackich i kościołach templariuszy, czuł się niechciany. Może i partnerką w zawodzie była świetną. Constanza i syn. Maurice i matka. Duetem byli cudownym, niepokonanym. Tylko, że on potrzebował od niej roli mamy. I nie umiał się z tym pogodzić, że ona tego nie chciała, nie umiała, albo po prostu nie mogła. To wszystko było tak niesprawiedliwe w jego oczach.

Nagle Renata wgryzła się w swój nadgarstek, a krew zaczęła ciec po dywanie. Maurice wtedy się obudził, w szoku patrząc na to co robiła. Czyżby tak chciała mu odpowiedzieć? Dlaczego nie umiała tego zrobić słowami? Dlaczego zmuszała go do czegoś, czego nawet nie umiał dobrze robić? Czy nie zasługiwał na proste odpowiedzi? Zanim się obejrzał, rzuciła go na blat i zaczęła wychodzić. Nie zamierzał jej przeszkodzić, nie planował w ogóle jej czegokolwiek mówić. Bo po co? Skoro sama Constanza nie raczyła dać mu odpowiedzi, to czemu on miał ją błagać, żeby została? Robił to już jako dziecko, ale te lata minęły dawno temu. Nie dość, że nosił w sobie dumę to i też uprzedzenie. A te dwie silne emocje nie pozwalały mu, żeby wydać chociaż jeden dźwięk z siebie. Niech go znowu zostawi. Kubek jak leżał na blacie, tak został. Maurice wpatrywał się w niego zastanawiając się, czy w ogóle chce się jej napić. Nie czuł się gotowy na to co mogło nadejść. Co, jeżeli to miało potwierdzić wszystkie jego domysły? Może przekazała w krwi całą nienawiść i niechęć do niego? Nie miał pojęcia. Natomiast Silvan, zawodząc Maurycego, zamiast zostać z nim, poleciał za Renatą. Swoją wielką niespełnioną miłością. Hoffman nie raz się zastanawiał, czy by nie zostali ze sobą, gdyby się nie urodził. Nie był głupi. Wiedział, że wszystko zepsuł. A naprawdę nie łatwo się kochać, kiedy masz takie brzemię na swoich plecach.

Słyszał łacinę i tylko pokręcił głową. To on zasługiwał na przeprosiny. Silvan miał jedynie zakrwawiony dywan, a Maurice złamane serce. Jednakże, to też już go nawet nie dziwiło. Stał nad kubkiem, myśląc czy pić, czy nie. Był zagubiony i szukał we wszystkim odpowiedzi. I wtedy odezwała się do niego ona. Spojrzał nad nią, stojąc dość daleko. Jego mina ze smutnej zmieniła się jedynie w zawiedzioną. Miał zmarszczki na czole i mocno zaciśnięte usta. Nie chciał jej czegoś powiedzieć, czego by później żałował. Bo dotychczas nie żałował niczego. Aczkolwiek kolejne słowa Renaty go zdziwiły. Wykazywały troskę, pewne współczucie. Coś czego się nie spodziewał. Zagubił się jedynie bardziej i naprawdę nie wiedział co odpowiedzieć. Co w ogóle zrobić. Jej uśmiech łamał mu serce. Wbrew pozorom celem Maurycego nie było krzywdzenie Constanzy. To jedynie było konsekwencją jego szczerych słów, tego co się w nim kotłowało jeszcze w XIX wieku. Nie wiedział jak oni mają mieć jeszcze kiedyś poprawną relację po tym wszystkim.

- Myślisz, że ja tylko sobie robię krzywdę? Gdybym umiał, uwierz mi, byłbym kimś innym. Obiecuję Ci, że tak by było. Ale nie jest i nie będzie. Taki właśnie jestem mamo! – Wykrzyczawszy ostatnie zdanie, podniósł ręce do góry. – Jestem jak Ty! I większość czasu naprawdę jestem szczęśliwym. Ale to nie wasza zasługa. To moja. Pewnie myślicie, że jestem ostatnim narcyzem. Ale to czego mi nie daliście musiałem sobie samemu dać. Taka jest prawda. I nie musisz mnie kochać, żebym ja kochał siebie. – Odpowiedział i zrobił kilka kroków do przodu. Ręce miał już dawno opuszczone, trzymał je przy sobie. Skubał materiał swetra z nerwów, patrząc na kobietę przed sobą. Błagał w myślach, żeby jeszcze mu powiedziała, że go kocha. Żeby go wyprowadziła z błędu.

I nagle to się stało. W końcu przyznała, że go kocha. Otworzył usta, ale zamarł tak nie wiedząc co odpowiedzieć. Nie spodziewał się takiego wyznania i to w takiej formie. Sam już nie wiedział na co liczył, ale dostając to co chciał. Czuł się nieswojo. Sugerowała również, że chciała go do razu zostawić. Czy byłoby im lepiej? Czy Maurice byłby wtedy szczęśliwszy? Nie wiedział. Tak naprawdę to nigdy szczerze nie modlił się o to, żeby Renaty nie było w jego życiu. Wręcz odwrotnie. Mężczyzna chciał mieć jak najwięcej kontaktu z mamą, tylko sam nie umiał tego pokazać. Nauczył się od niej oraz od ojca ucieczki i to stosował w każdej problematycznej, personalnej sytuacji. Uciekał przed zobowiązaniem, miłością, strachem i wszystkim co go przerastało. To była ich cecha rodzinna. Zniknij, a i problemy się rozpłyną. Nie wiedząc jak jej odpowiedzieć, chciał to samo zrobić. Wyjść i zapomnieć. Aczkolwiek był jej coś winny, więc podniósł szklankę i wypił duszkiem krew, gotowy na lawinę krótkich wspomnień.
milestone 250
Napisałeś 250 postów!

Silvan Zimmerman

Silvan Zimmerman
Liczba postów : 792
Ulżyło mu, że została. Właściwie to tylko tyle wystarczyło, by powoli narastającą w nim złość na przyjaciółkę i syna znacząco osłabła. Fakt, że żadne z nich wciąż nie opuściło jego mieszkania, dało mu jakąś nadzieję, że jeszcze wszystko może się ułożyć. Nie wiedział, czy było to jego zgubą, czy zbawieniem, ale nie potrafił się długo wściekać na żadne z nich. Pokręcił głową na jej słowa i posłał jej smutny uśmiech.
- Non habeo quod remittat vobis - powiedział szczerze. Pewnie gdyby byli sami spytałby się ją o co dokładnie jej chodziło i Renata mogła się domyślać, że jeszcze kiedyś wróci do tych słów. Teraz jednak nie było na to odpowiedniej pory. Potem. Gdy będą sami. Odwrócił się w stronę syna, obdarzając go zmęczonym, ale troskliwym, spojrzeniem. Nie. On nie miał czego wybaczać Renacie, ale chyba nie mógł tego samego powiedzieć o ich dziecku. Westchnął cicho. To nie tak, że nie zabierał strony w tym konflikcie, bo bał się konsekwencji swoich wyborów. Nie robił tego, bo wiedział, że każde z nich jednocześnie myliło się i miało rację i bał się, że jeśli zabraknie kogoś kto stanie po środku, to zaraz nikt, już nigdy, nie będzie ze sobą rozmawiać. I co? I nawet jeśli uważał, że robił dobrze, to czuł się przez to strasznie zmęczony i osamotniony. Zmęczony, bo przecież nigdy nie był osobą, która znała się na ludzkiej psychice, by z łatwością poradzić sobie w sytuacji kryzysowej, a osamotniony, bo nawet gdy patrzył na syna i trzymał za rękę Renatę, miał wrażenie, że grał w zupełnie innej, obcej  drużynie, niż oni. 
Nie - zaprotestował od razu, gdy wampirzyca porównała Maurice'a do niego. - Nie powinien być taki, jak ja i całe szczęście, że nie jest. - Niby wtrącił się w słowa Renaty, a jednak sens był bardziej skierowany do drugiego wampira. Chciał zaznaczyć, że nie oczekiwał, już nie oczekiwał, że Maurice pójdzie w jego ślady. Że nie miał żalu o to. Że nie było niczego złego w tym, że nie wdał się w ojca. Ha. Tak było nawet lepiej, bo gdyby Maurice był taki, jak on, to pewnie nie byliby teraz w obecnej sytuacji. Nie dlatego, że sam załatwiłby wszystko spokojniej, a dlatego, że pewnie nie potrafiłby się w sobie zebrać, by wyrzucić wszystko własnym rodzicom. Zresztą gdyby był taki jak on, to pewnie już, by tutaj nie stał. Wycofałby się gdzieś, by odciąć się od problemów chociaż na chwilę. Prawdę mówiąc, gdyby nie chodziło o tak ważne mu osoby, Silvan pewnie już sam dawno by to zrobił i nawet jeśli nie raz marzył, by jego bliscy chociaż przez chwilę spróbowali podejść do życia, tak jak on próbował, to nie mógł nie doceniać ich charakterów. Przynajmniej wiedział, że dadzą sobie radę w życiu. 
A potem nastąpiły kolejne słowa.
Przestań mówić, że cię nie kochamy! - chciał krzyczeć, wiedząc że jeśli jeszcze raz usłyszy coś takiego, to chyba i w nim  coś wreszcie pęknie. Ile razy jeszcze musiał mu to powtarzać, by zrozumiał? Kochali go. Naprawdę go kochali. Miał prawo się wściekać, miał prawo wyrzucać im wiele rzeczy, ale nie musiał przy tym zaklinać rzeczywistości. Czemu nie mógł zrozumieć, że ich błędy nie wynikały z braku miłości do niego? 
Mógł to wykrzyczeć, a jednak cieszył się, że tego nie zrobił, gdy zobaczył, że Maurice wypił krew, a do wszystkich kotłujących się  w nim uczuć, dołączyła duma. Zmęczony oparł się o ścianę i patrzył, co stanie się dalej, w międzyczasie posyłając wampirzycy pytające spojrzenie. Nie miał pojęcia, co jego syn miał zaraz zobaczyć, ale cieszył się, że podjął taką decyzję.
milestone 500
Napisałeś 500 postów!

Constanza Moreau

Constanza Moreau
Liczba postów : 633

Gdzieś w głębi duszy, pod pierzyną złości, pod płachtą gniewu, błąkała się w Renacie świadomość, że ostre słowa Maurice’a, wszystkie wyrzuty, w większości sztucznie nadmuchane do gargantuicznych rozmiarów, to tylko zakamuflowane wołanie o pomoc. Krzyk jego wewnętrznego, nieukojonego dziecka, które sam musiał objąć. Mówił, że nie potrzebował, aby go kochała, ale gdyby rzeczywiście tak było, nie czułby żalu ani zazdrości o Idę i Carol. Słowa, które z siebie wyrzucał, były jedynie ułomnym opakowaniem myśli pełnych pragnienia bliskości i bycia docenionym. Czuła to jako matka.
Gdyby nie chciał, żeby wyciągnęła do niego rękę, nie byłoby ich tutaj. Bo w ogóle nie mieliby o czym rozmawiać.
Bardziej, niż jego słowami, Renata przejęła się tym, że Maurice zdecydował się jednak sięgnąć po jej wspomnienia. Westchnęła głośno, w uldze pomieszanej z napięciem. Przez kilka sekund mierzyli się spojrzeniami, jakby obydwoje stali na peronie i matka właśnie odprowadzała go na pociąg, by wyprawić w daleką podróż.
Ta konkretna podróż nie miała być jednak długa.  
Salon Silvana przed oczami Maurice’a spowiła ciemność, na chwilę zapadła idealna, aksamitna czerń, z której, niczym ryby wyłowione z nocnej toni stawu, wypłynęły na powierzchnię obrazy spreparowane przez umysł Renaty. Kilka przebłysków następujących po sobie jak w kalejdoskopie, bardziej jak ruchome fotografie, niż pełnowymiarowy film. Zawierały jednak wystarczająco wiele szczegółów, by mniej więcej zrozumieć, o co w nich chodziło.

Stary salon w środku dnia. Ostre słońce wpadające przez okna na dębowe meble, kolorowe poduchy i kapy. Z sufitu zwisał wygaszony kandelabr ze świecami zamiast żarówki. Młodziutka Renata – chociaż wtedy miała pewnie inaczej na imię – siedziała na fotelu pod ścianą, patrząc na swoje nerwowo zaciśnięte ręce, podczas gdy dwóch mężczyzn przy stole zawierało jakąś umowę. Uzgadniali datę wesela, a ona nie miała nic do powiedzenia.
Przeskok.
Znalazł się w łazience. Patrzył na umywalkę i dwie bladoskóre, dziewczęce ręce. I dłonie, i woda wypełniająca zlew po brzegi, były zabarwione krwią, takoż poplamiony był i ręcznik wiszący na krawędzi miski. Renata podniosła głowę i spojrzała na wprost, w żółtym świetle świecy zobaczyła samą siebie w lustrze. Jej odbicie miało brzydko rozciętą wargę i strużkę świeżej krwi spływającą z nosa.
Przeskok.
Renata siedząca przed zwierciadłem staromodnej toaletki. Nakładała makijaż na posiniaczoną twarz, zakrywała strup na pękniętych ustach karmazynową szminką. Miała bardzo zaciętą minę. Poważna, elegancka. Gniewna.
Przeskok.
Gwałtowne pakowanie walizki, w której zamykała jedynie część swojego dobytku. Maurice widział teraz scenę ucieczki, w następnym kadrze Renata była już w pociągu i widziała za oknem wagonu urwisko górskiej doliny.
— Czasami, żeby uciec… też potrzeba wielkiej odwagi.
Przeskok.
Dalej znajdowali się w pociągu, lecz tym razem Renata nie była sama. Po jej prawej stronie, klęcząc na siedzeniu, z buzią przyklejoną do szyby, towarzyszył jej mały chłopiec. Na oko pięcio-, może sześcioletni, z blond czupryną i w śmiesznym fraku. W odbiciu w szkle widać było, że dziecko jest spokojne i pogodne, z żywym zaciekawieniem ogląda mijane krajobrazy, a tuż obok jego refleksji wisi trochę niewyraźna, rozmazana twarz Renaty. Kobieta patrzyła w milczeniu na plecy chłopca i uśmiechała się smutno.
— Chciałam, żebyś był odważny jak ja. Silny jak ja. Żebyś zawsze dostawał czego chcesz… miał tupet wyrywać to życiu… własnymi rękami…
Kolejny przeskok i kolejna wizja, nastoletni Maurice uczony przez matkę metod zdobywania pożywienia ze zwierząt. Klaps. Renata zostawiająca mu naręcze książek przy łóżku. Klaps. Czas spędzony w jej pracowni, gdy pokazywała mu jak komponuje się tekst do druku i obsługuje prasę. Klaps. Mnóstwo małych rzeczy, scen tak dla niego skrajnie nieistotnych, a dla niej – wprost przeciwnie, czymś, co nosiła w pamięci, zdarzeń będących wyrazem troski. Sposobem, w jaki okazywała miłość.
Nigdy nie było w jej wykonaniu jawnych gestów czułości, to prawda. Nie było łaskotek w pierzynie, nieskrępowanego przytulania, pocałunków ani roztkliwiania się nad szkodami. Kiedy Maurice się zranił, Renata z wprawą i zasadniczością chirurga oczyszczała rany i na tym jej czułość się kończyła, bo „przecież się zregeneruje”, w końcu byli wampirami. To nie były czasy, w których matki mogły rozpieszczać swoich synów. Synowie powinni naśladować ojców. Być dumni i nieprzejednani. Brać życie za rogi. Podbijać. Zdobywać.
— Nigdy nie wymagałam od ciebie bycia kimś, kim nie chciałeś być. Myślałam, że dobrze zrobię, dając ci wolność. To były inne czasy, przecież wiesz… Ja o swoją wolność… musiałam walczyć. Tak bardzo chciałam, żebyś ją poznał… wiedział, jak wygląda. Chciałam dać ci ją… w prezencie… Wolność. Najcenniejszy dar, jaki może dostać żywa istota… szczerze w to wierzyłam. Ale wolność przychodzi z ciężarem. Najgorszym… jest odpowiedzialność. Za wszystkie wybory przychodzi nam zapłacić. I ponosić konsekwencje. Kiedy sam dokonujesz swoich wyborów nie ma na kogo zrzucić winy. Wszystko leży w twoich rękach. Wolność, mój synu… wolność to zatrute jabłko.
Ciemność.
— Gniewaj się, wściekaj, że nie zrobiłam tego, co trzeba. Pamiętaj, że nienawiść… to też wybór… za nienawiść też się płaci… Zrobiłam dla ciebie, tylko i aż, to co umiałam. Co wydawało mi się wtedy właściwe. I teraz kiedy na ciebie patrzę… na to wszystko, co wyrwałeś życiu ze szponów…
Przeskok. Bardzo znajomy widok – ściana antycznych zegarów w agencji Maurice’a, piękne mechanizmy, nieskazitelnie czyste półki. Poukładane akta. Maurice w eleganckim, drogim garniturze. Maurice w stylowych okularach i z notesem, rozpracowujący razem z Renatą jakąś sprawę w zawziętym skupieniu.
— Jesteśmy… tacy sami… Maurice. Tacy sami…
Przecież już to wiedział. Miał rysy twarzy matki. Takie same zblazowane, pełne wyższości miny. W podobny sposób trzymali papierosy przy paleniu. Mieli te same maniery, gdy prowadzili samochody. Nawet te drobne gesty, gdy poprawiali włosy albo mankiety rękawów. Tego już mu nie pokazywała, to były oczywiste oczywistości, szkoda było marnować na nie krwi – która, zresztą, zaczęła wyczerpywać zawarty w niej ładunek. Nie było już wizji ani przebłysków, wszystko wygładzało się i traciło krawędzie w czerni.
— Masz wolność… i wybór — głos się urywał, ciemność się rozpływała. — Czego chcesz? Czego… ode mnie… potrzebujesz…?


W czasie gdy Maurice poddawał się kalejdoskopowi obrazów i składał z serii urywków opowieść wyłącznie dla siebie, Renata na chwilę przyłożyła czoło do ramienia Silvana i wzięła głęboki wdech, próbując nasycić nos znajomym zapachem. Nie czuła wiele, żelazo jej własnej krwi wciąż dominowało. Nie chciała tego wszystkiego. Była tak bardzo zmęczona, miała już dość walki. Jechała na ostatnich oparach. Udało jej się odbudować pomosty z dwiema ukochanymi osobami, ale czy Maurice zdecyduje się na to samo? Może potrzebował więcej czasu, może zadry musiały zostać przepracowane w oczyszczającej samotności.
Przecież on już jest sam… tak samo jak ty. Zobacz, nawet koniec was czeka taki sam…
Ręka przestawała już krwawić, rana na przedramieniu zregenerowała się na tyle, że wampirzyca nie musiała jej już mocno ściskać. Od ubytku energii straconej na samoleczenie poczuła się głodna, ale była jeszcze zbyt zaaferowana, by zwrócić na to większą uwagę.
Delikatnie wyplątała rękę z chwytu Silvana i podeszła powoli do Maurice’a. Kiedy wizje z krwi rozpierzchły się sprzed jego oczu na dobre, Renata była pierwszym, co zobaczył, stała tuż przed nim, przyglądając mu się z wyczekiwaniem, gotowa na przyjęcie każdego wyroku. Czasami odejście to akt odwagi. A czasami wcale nie. Czasami to po prostu zwykłe tchórzostwo. Potrzebował jej, czy nie? Albo inaczej: chciał jej w swoim życiu, by mogła spróbować mu zadośćuczynić, czy nie? Chciał pozwolić jej naprawiać, czy wolał zostać sam? Niezależnie od tego, co miał zamiar wybrać – a może nic? Wszak czas nic dla nich nie znaczył, do grobów im się nie spieszyło – ona nadal będzie jego matką. Nadal będzie strzegła jego bezpieczeństwa tak jak potrafiła, z dystansu, z cienia, choćby i w tajemnicy przed nim samym. Gdyby chciała go zostawić na zawsze, zrobiłaby to już dawno, dawno temu. A przecież nie zrobiła.  
Podniosła zakrwawioną rękę ku jego twarzy jakby w próbie namaszczenia chłopaka, udzielenia mu najpiękniejszego matczynego błogosławieństwa. Krew z jej krwi. Podniosła – lecz nie dotknęła. Uświadomiła sobie, że jej palce są brudne. Zatrzymała ruch w powietrzu.
Jakże mogłaby go skalać.
milestone 500
Napisałeś 500 postów!

Maurice Hoffman

Maurice Hoffman
Liczba postów : 400
Maurice nie wiedział do końca co się dzieje, nie był pewien co widzi. Jakiś salon, nic mu to nie mówiło. Dwóch obcych mężczyzn ustalało coś o czym nie wiedział, nie miał pojęcia co mu Renata pokazywała. Jednakże wyczuwał złą atmosferę, jakby podskórnie coś mu mówiło, że to nie jest coś dobrego, że coś złego się stanie. Po głosach wyłapał najmniejsze skrawki, rozmowa była o weselu. Zanim zdążył się zorientować, pojawił się nowy obraz.
Tym razem woda była wymieszana z krwią, a Renata w odbiciu lustra miała rozciętą wargę. Kto ją uderzył? Dlaczego? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi. Łączył fakty, skoro wesele, to może mąż. Nie był pewien i nie miał czasu na rozwiązanie tej zagadki.
Kolejny obraz, znowu pobita matka. Tym razem był pewien, że to wszystko miało się łączyć w całość. Że chciała mu pokazać swoją przeszłość, o której nie miał pojęcia. Dlaczego nigdy mu nie powiedziała? Czy mu nie ufała na tyle? Czy też nie chciała obarczać syna swoją traumą. Było mu bardzo przykro, jakby odczuwał ból kobiety, choć on jedynie widział skrawki, urywki jej pamięci. Nie mógł o tym wiedzieć wcześniej, nie miał prawa. A jednak, czuł wyrzuty sumienia, że nie mogła się tym z nim podzielić. Nigdy by nie pomyślał, że Renata tak cierpiała. Nie myślał w ogóle o jej starym życiu. Może powinien był? Widział jej twarz, gniewny wyraz twarzy, ten który tak dobrze znał. Pełen zacięcia, to była jego mama. Niepokonana Constanza, Renata, Narine.
I ucieczka. Musiała uciec od przemocy. Maurice jej kibicował, miał nadzieję, że potem było jej dobrze. Że odnalazła spokój. Zasługiwała na to. W końcu nie kłamał, naprawdę ją kochał i wbrew pozorom, chciał wszystkiego co dla niej najlepsze. Tylko, że nigdy nie umiał tego odpowiednio okazać. Zawsze zamykał się przed kobietą i nie pokazywał jak ważna jest dla niego.
O ile wcześniej było mu ciężko to wszystko widzieć, to kolejne obrazy go jedynie nabawiły nostalgii. Nie pamiętał tego. Ile to było lat temu? 195? Zapomniał już ile z nią zwiedzał od młodego wieku, ale pamiętał jak bardzo potrzebował jej miłości. Czy to dlatego nie potrafiła mu tego okazać? Bo sama była ofiarą i nie chciała się zmienić w oprawcę? Słowa, które słyszał przyprawiły go o jeszcze większy smutek. Chciała, żeby był jak ona, a potem się właśnie tym zawiodła. Bo Maurice stał się dziwną kreaturą, wybrakowaną. Był odważny jak matka, zaradny, sprytny, dostawał co chciał. A jednak brakowało mu czegoś w środku, przez co jego funkcjonowanie było zaburzone. Sam zresztą taki był. Przygryzł wargę, a z niej zaczęła ciec stróżka krwi, tak mocno to zrobił.
Kolejne widoki były już mu znane. Pamiętał nauki matki. Gdy z Silvanem odkrywał tajniki nauki, zasady chemii, świat pełen obliczeń i równań. To matka mu pokazywała prawdziwe życie. Uczyła, jak przeżyć, jak być silnym, niezłomnym. Sam pamiętał, gdy razem strzelali, a on coraz częściej trafiał do celu. Łatwo było mu o tym zapomnieć w świecie, w którym czas zaczął pędzić. Nie było czasu na wspominki. Jednakże w tamtym momencie, w tych urywkach sekund, przypominał sobie te wszystkie chwile. Jego głośny śmiech, gdy poskromił pierwszego chowańca. To wszystko działo się z matką, jego ukochaną Renatą. Ale to wolność przygniotła Maurycego. To ona dała mu broń, którą chwycił i machał na lewo i prawo. To przez nią wykształcił w sobie paskudne cechy. To dzięki niej walczył dzielnie z każdym przeciwieństwem losu, ale i z miłością i ciepłem. Nie potrafił się nią dobrze obsłużyć, miał jej za dużo i za wcześnie. Nie nauczył się odpowiedzialności, bo zawsze jej unikał. Udawało mu się uciekać przed nią przez dekady. Zawsze znajdywał sposób, żeby ominąć ją, ograć. Był za sprytny i za mało uczciwy, żeby stanąć twarzą w twarz z nią. Wszystko leżało na jego rękach i myślał, że wszystko będzie grało jak on pokaże. Przestał się gniewać, choć ból pozostał. Nie zniknął, to nie było takie łatwe. Wciąż miał wyrzuty wobec matki, ale powoli zaczynał ją rozumieć. Ale i zrozumienie go przygniatało. Bo Renata pokazywała mu coś, czego wcześniej nie widział. O czym nie myślał. I nie można było powiedzieć, że ten dzień zmienił go na dobre. Aczkolwiek, pomogło mu to w wybaczeniu. W czymś w czym absolutnie nie miał wprawy. Bo Maurice nie wybaczał, nie przepraszał. A jednak, w tamtym momencie, chciał jedynie wydusić z siebie ciche przeprosiny i wpaść w objęcia matki. Jednakże, nie stać go było na taką słabość. Jego duma, uprzedzenie, to wszystko się w nim kotliło i walczyło z chęcią wydostania się z wiru obrazów i słów.
Faktycznie mamo, jesteśmy tacy sami

W końcu wyrwał się z projekcji wspomnień Renaty. Czuł krew w ustach, a i ona spływała cienkim strumykiem z jego wargi. Otarł ją nadgarstkiem i spojrzał na matkę. Stała naprzeciwko mężczyzny, z dłonią uniesioną do góry. Niczym potulne zwierzę, koń, który ma zaufać właścicielowi, zamknął oczy i zrobił krok do przodu, tym samym dotykając policzkiem jej ręki. Westchnął głęboko i chwilę tak stał, rozkoszując się chłodnym dotykiem Renaty. Chciał czuć się bezpiecznie i tak nawet było. Wiedział, że już więcej go nie zrani tego wieczora. Zaufał jej. Dlatego dał się dotknąć, choć jej palce były we krwi. Nie interesowało go to. Maurice Hoffman, miał gdzieś czy się ubrudzi. Czy jego kremowy sweter zostanie skażony szkarłatną cieczą. Chciał pokazać matce, że ją rozumie. Tylko nie umiał tego ubrać w słowa.

- Pomóż mi odnaleźć siebie mamo. Mam tak dość. Pomóż mi. – Wydusił z siebie, pierwszy raz od dawna otwarcie prosząc o pomoc. Otworzył oczy i spojrzał w jej ciemne tęczówki. Patrząc na nią czuł się, jakby widział odbicie w lustrze. Ona też musiała siebie odnaleźć na nowo i teraz Maurice potrzebował w tym pomocy. Chciał móc kochać, naprawdę chciał. I wiedział, że nikt mu tak nie pomoże, jak Ci, którzy go tego nie nauczyli. Już nie był zły, jedynie rozżalony, że to tak wszystko wyszło. Przestał patrzeć na Renatę, jak na oprawcę, a jak na ofiarę tego całego układu. Może i go nie chciała, ale nie zostawiła. A miała tyle okazji. Każdy normalny by uciekł przed nim, przed jego przeżartą zgryźliwością, smutkiem i narcyzmem osobą. A jednak została. Chociaż nie wspierała jak tego potrzebował, to teraz była. Musiał to wykorzystać, bo niewiadome było kiedy będzie kolejna okazja. Kiedy znowu odważy się poprosić o pomoc. Nie było to dla niego łatwe, wychował się w duchu Umiesz liczyć? Licz na siebie. Aczkolwiek w tym momencie zaczął liczyć na Renatę. Spojrzał też na oddalonego ojca. Choć jego mina była smutna, a oczy przeszklone, to nie zaczął płakać. Nie mógł, nie chciał. To jeszcze nie był ten moment. Nie byli jeszcze tak blisko. Za bardzo się wstydził.
milestone 250
Napisałeś 250 postów!

Constanza Moreau

Constanza Moreau
Liczba postów : 633

Renata chyba nigdy prawdziwie nie odzyskała wewnętrznego ładu, nie na stałe, nie bez gubienia go gdzieś po drodze. Zawsze była trochę niespokojnym duchem, wiercipiętą. Szukała dla siebie miejsca w świecie. W końcu je znalazła u czyjegoś boku i w kolejnych, mijających epokach historycznych, które niosły interesujące zmiany. Poskromiła się, ustatkowała. Zajęło jej to, pi razy drzwi, dwieście lat.
Dokładnie tyle, ile w tym roku kończył Maurice, zrodzony ze szczerej, ciepłej miłości przedwiecznych istot.
Swoimi wizjami nie chciała sprawić, by syn zmienił o niej zdanie i zaczął ją nagle traktować jak ofiarę. Nie bezsilną ofiarę, w każdym razie. Nadal pragnęła, aby Maurice widział ją jako nieokiełznaną siłę, ale nie chaotyczną, jak ogień albo wicher – nie, Renata była górą, lodowcem, uparciuchem, który zawalczył o siebie w życiu mozolną pracą i powolnym wzrostem, nie rewolucją. Sama, własnymi rękami, zbudowała swój los. Dokładnie tak samo, jak Maurice. Nauczyła go zdobywać i zwyciężać, ale nie nauczyła go, co robić z tym, co podbił. Jak to utrzymać, jak pielęgnować. Jak sprawiać, by kwitło w jego rękach. To było coś, w czym jako rodzic zawiodła z kretesem.  
Maurice ubiegł ją i otarł krew ze swoich ust, zanim Renata zdążyła to zrobić kciukiem. I wtedy to się stało: wtedy chłopak wszedł w zasięg jej dotyku i podsunął swoją twarz w jej zakrwawioną dłoń. Renata prawie zachłysnęła się własnym westchnieniem ulgi. Spacyfikowała je, gdy chciało wyrwać się z piersi i zacisnęła usta w wąską kreskę. Wyglądała w ten sposób zupełnie jak ta młoda dziewczyna, którą Maurice widział w wizji krwi, we wspomnieniu sprzed lustra, z ukrywaniem ran przed światem. Gdzieś wewnątrz Constanzy Moreau nadal tkwiła Narine Margaryan, przykryta wieloma warstwami okruchów czasu, stwardniałych jak kolorowe płaszcze geody wokół kryształowego serca. Obrastała w przeżyte lata, mądrzejsza o pewne prawdy i doświadczenia, o inne perspektywy. Teraz była w stanie zrozumieć go lepiej, niż on sądził, że mogła. I w tym właśnie zrozumieniu niemalże obezwładniła ją myśl o tym, jak wiele Maurice poświęcił, jak wiele płacił wewnętrznie, żalem, rozdarciem i wstydem, za to, aby móc wykonać w stosunku do matki taki gest. Tyle zaufania, tak wielka czułość, jak na niego.
Jednocześnie przepełniała ją ulga i głębokie, bolesne przeświadczenie, że jednak nie zasłużyła na to.
Wyciągnęła ku synowi obydwa ramiona i spróbowała przygarnąć go do siebie, co wcale nie było łatwe, wszak przerastał ją o ponad głowę. Taki wysoki, taki przystojny. Inteligentny, przebiegły i bezduszny. Jej krew. Ich krew.
Jeśli gdzieś kiedykolwiek istniał Bóg, to był Constanzie świadkiem, że chciała dla swojego dziecka jak najlepiej. Zawsze. Właśnie dlatego dwa wieki temu zawierzyła Silvanowi, szczerze ufając, że on wykaże się lepiej niż ona. Teraz też chciała, by Maurice otworzył swoje zimne, niezdobyte mury, by nie bał się kochać i by widział pasję dookoła siebie, by nauczył się odczytywać czułość w lojalności, a nie tylko pustych komplementach. Ale przecież nie mogła winić go za to, że rozminęli się w językach miłości. Ona okazywała uczucie przez czyny i wierną posługę, niekoniecznie jawną, a Maurice, najwyraźniej, odbierał ją w otwartej afirmacji. Czuł się kochany wtedy, kiedy był chwalony, co Renacie nie przychodziło naturalnie. Nawet jeśli w istocie miała o swoim synu dobre zdanie i cieszyła się jego osiągnięciami, co z tego, jeśli tego nie mówiła? Błąd w tłumaczeniu – to wszystko, czego było trzeba, by młody chłopak utwierdził się w przekonaniu, iż nikogo nie cieszyło jego istnienie.
Przytulała go tylko do swej piersi, trochę jakby zaborczo, zachłannie, chowając w walecznych ramionach przed resztą świata.
Powinna była zrobić to bardzo dawno temu.
Tak mi przykro, że byłeś pierwszy, synku. Przy Carol Renata zdołała naprawić część błędów, choć dziewczyna nie była z jej krwi. Maurice nie miał tyle szczęścia, jemu dostała się matka wciąż pamiętająca czasy, gdy potraktowano ją jak towar i katowano, matka złamana śmiercią wszystkich swoich najbliższych – rodzicielki, siostry, brata, ukochanego; kobieta zauroczona potencjałem wampirzego życia, nowymi zmysłami, przymiotami, wyostrzonym postrzeganiem rzeczywistości i żywszym umysłem. Po prostu nie potrafiła tego wszystkiego pogodzić.
To nie była jego wina.
To nie była jej wina.
Skąd miała wiedzieć, skoro niczego jej nie mówił?
Skąd miał wiedzieć, skoro niczego mu nie mówiła?
— Ćśśś. Pomogę. Pomogę, skarbie… Teraz już… — przełknęła emocje stojące gulą w gardle. — Teraz już potrafię więcej.
Czasami ucieczka jest aktem odwagi. A czasami nie. Maurice musiał zadecydować sam, czym były jego ucieczki. Renacie kiedyś wydawało się, że jej ucieczka to wielka odwaga, ale być może to była jedynie bezmyślna brawura. A dziś – dziś, to z pewnością było czyste tchórzostwo. Głupota popełniona w strachu. Wolała odejść, niż się skonfrontować, przekrzykiwać. Walczyć. Tak bardzo chciała dać Maurice’owi przestrzeń wolną od cierpienia, że była gotowa przeciąć więzy byle tylko złagodzić jego ból, podarowując mu prezent: nieobecność swojego parszywego cienia na jego życiu.
— I nigdy… nigdy za mnie nie umieraj. Nie umieraj za nikogo — szeptała. — Żałoba to nie jest prezent, synu. Nigdy nie chciałam i nie chcę cię stracić. Przysięgam, że prędzej świat podpalę…
To było „kocham cię” i „będę cię chronić” w wydaniu Renaty Farkas.
milestone 500
Napisałeś 500 postów!

Silvan Zimmerman

Silvan Zimmerman
Liczba postów : 792
Gdy Renata przyłożyła twarz do jego ramienia, Silvan jedynie ścisnął mocniej jej dłoń w geście wsparcia, wzrok jednak cały czas mając utkwiony w ich synu. Nie miał pojęcia, co Maurice widział w wywołanych przez krew matki wizjach, ale z niepokojem wyczekiwał jego dalszej reakcji, jakby od tego zależało wszystko. Bo może i trochę zależało. Gdyby wampir postanowił potem jeszcze raz zaczął kłócić się, lub po prostu wyjść trzaskając drzwiami, Silvan nie miał pojęcia, czy dałby radę zapanować nad sytuacją, a wtedy co? Pozwoliłby aby jego syn, którego kochał, jak nikogo innego, po prostu wyszedł, zostawiając za sobą jakiekolwiek szanse na naprawienie ich rodziny? Ta myśl napawała go czystym przerażeniem do tego stopnia, że każda sekunda oczekiwania wydawała mu się ciągnącym się przez wieczność koszmarem.
Pozwolił Renacie wyplątać się z jego uścisku, dając tej dwójce trochę przestrzeni dla siebie. Teraz to była ich rozmowa. Nie znaczyło to jednak, że wyłączył się z tej sytuacji. Nie. Silvan wciąż uważnie przypatrywał się dwóm najbliższym mu osobom, przeżywając ich każdy drobny gest wobec siebie, każde słowo, które wypowiedzieli, wszystko co pokazywało mu, że może jednak jest szansa. Że mimo wszystkich błędów ich syn wciąż może uwierzyć, że go kochali. 
Pomóż mi odnaleźć siebie mamo. Mam tak dosyć. Pomóż mi.
Nawet jeśli to nie były słowa skierowane do niego, Silvan poczuł silny ucisk w klatce piersiowej, a gdy Maurice spojrzał na niego, nawet nie zorientował się, gdy już znalazł się przy nim, delikatnie obejmując go w taki sposób, by nie rozbić uścisku pomiędzy nim, a Renatą. W tej chwili miał gdzieś, czy Maurice oceniał ich zbyt surowo, czy nie. Teraz liczyło się tylko to, że jego syn, jego jedyny syn, dla którego kiedyś obiecał sobie, że będzie się starał, jak tylko potrafił cierpiał w sposób, którego on nie rozumiał. I chociaż jeszcze nie wiedział, jak mu pomóc, to nie zamierzał tego tak zostawić. Zamrugał, z trudem powstrzymując gromadzące się w jego oczach łzy. W tym momencie tak strasznie żałował, że nie mógł cofnąć czasu i naprawiać wszystkich swoich błędów, zanim te jednocześnie odezwały się dzisiejszej nocy. Myślał o tych wszystkich sytuacjach, w których nie mówił synowi, że był z niego dumny, zakładając, że było to logiczne. Bo przecież dla niego było. A przecież nie było tak zawsze. Kiedyś, gdy Maurice był młodszy, starał się dawać mu znać, że był kochany. Kiedy tak się zdystansował? Gdzieś na przestrzeni tych wszystkich lat, gdy jednego dnia potrafił poświęcać mu całą swoją uwagę, a drugiego udawać, że musi pracować do późna, byle tylko uniknać konfrontacji z trudami rodzicielstwa? Czy to było nawet w tym momencie tak istotne? Stało się. Czasu nie cofnie. Zegary nagle nie zaczną chodzić w drugą stronę, a on jedyne co mógł zrobić, to zadbać o tym, by nie skrzywdzić syna jeszcze bardziej. 
- Pomożemy ci oboje - powiedział w końcu, łamiącym się od nadmiaru emocji głosem. - Będzie lepiej. Naprawdę będzie lepiej. Obiecuję.
milestone 500
Napisałeś 500 postów!

Maurice Hoffman

Maurice Hoffman
Liczba postów : 400
Dał się przytulić matce i długimi rękoma objął ją w pasie. Oparł swoją głowę o jej, dawno nie będąc tak blisko z nią, tak intymnie. Naprawdę ją kochał, z całego serca pałał do niej tym uczuciem, które niestety przez lata zostało skażone żalem. Bo to on był motorem napędowym Maurice’a. Nie nienawiść, którą tak naprawdę nikogo nie darzył, nie był zdolny, aż do takich uczuć. To właśnie żal nim prowadził, przez niego robił wszystko co mógł, żeby być jak najwspanialszy. Musiał być najpiękniejszy, idealny. Jego włosy nawet będąc w artystycznym nieładzie, dobrze wyglądały. Kręciły się niedbale, jak te matki. Układały się małe fale, nadając mu młodzieńczego wyglądu. Zakładał drogie fatałaszki, wszystkie stylowe, klasyczne, które sprawiały, że wyglądał na poważnego. Zakrywały one te jego wesołą stronę, która mogła być tylko wspomnieniem, które Renata i Silvan mogli nosić w sercu. Od lat nie był prawdziwie szczęśliwy, jedynie tworząc tego wszystkiego iluzję. To, że był zadowolony z siebie, nie oznaczało, że radował się życiem. Przestał czerpać z niego radość lata temu, żyjąc po prostu i wykonując plan. Mając kontrolę nad wszystkim. I choć ją tego wieczora stracił, to czuł pewną ulgę. Przez chwilę nie musiał nad niczym panować, po prostu stał w objęciach matki, a zaraz i Silvan dołączył. Maurice przytulił go drugą ręką, więc stali tak we troje.

- Dziękuję – odpowiedział rodzicom, nie wiedząc samemu co byłoby dobrą odpowiedzią. Nie mógł już nimi manipulować. Wmawiać kłamstw, wciskać swoich własnych urojonych teorii. Musiał być szczery, żeby to wszystko miało jakikolwiek sens. Ale i to go przygniatało. Chciał być lepszym synem, jednakże to nie było takie proste. Dobroci w nim za dużo nie było, a wyławianie jej musiało być bolesnym procesem. Ktoś rozsądniejszy, powinien był zasugerować terapię. Najlepiej elektrowstrząsami. Aczkolwiek, to były wielowieczne wampiry. Oni sobie sami radzili. I potem wytwarzały się przez to takie twory, jak Maurice. I z tym też trzeba było żyć. Do każdej sytuacji da się przystosować, przywyknąć.

Słowa matki wziął do serca. Nie wiedział jak się zachowywać w miłości, nigdy w niej nie był. Ale zapamiętał, zakodował to sobie gdzieś. Nie umieraj za nikogo. Renata nie wiedziała, ale stworzyła tym kolejne spaczenie w głowie Maurice’a. Potraktował to jako wyznacznik w każdej sytuacji. Pokazało mu to, że nawet w miłości musi walczyć o przetrwanie. Nawet z najlepszych chęci, blondyn potrafił przerobić coś po swojemu. Nie było w tym wiele jego winy, wciąż się uczył.
- Nie umrę za nikogo, obiecuję – powiedział cicho i znowu wtulił się w rodziców. Chwilę tak stali, aż w końcu duma Maurice’a nie powróciła. Nie chciał być tak długo słaby. Nie umiał. Odrywał się z ich objęcia stopniowo i wyprostował się. Poprawił ruchem dłoni włosy i westchnął. Musiał coś jeszcze zrobić. Coś co mu chodziło po głowie od tygodnia. Za nikogo umierać nie chciał, ale mógł zawalczyć o relację. Chciał spróbować czegoś, przekonać się, czy znowu mu ta osoba przyniesie szczęście. Nie mógł o tym powiedzieć rodzicom, nie miało to sensu. Zresztą Maurice miał duży problem z mówieniem personalnych rzeczy. Mury w jego relacji z Silvanem i Renatą dopiero stopniowo topniały. Trzeba było jeszcze czasu, aby przekonał się, że może im mówić o swoich prywatnych sprawach bez ryzyka oceny. Nie chciał, aby spojrzeli na niego inaczej. I choć był pewien, że by się cieszyli, że odnalazł w kimś chwilowe szczęście. To jednak to wiązało się ze zbyt dużymi zmianami. A tego Hoffman nie chciał.

- Kocham was bardzo, ale potrzebuję chyba to przeżyć sam jeszcze. Obiecuję, że się niedługo odezwę. Po prostu wszystkiego jest już za dużo. – Powiedział im powstrzymując łzy, które wciąż napływały mu do oczu. Chciał móc wypłakać się w spokoju, a nie chciał przy nich. Nie mógł im pokazać jak słaby się stał. Chciał być ich ostoją, a nie ciężkim bagażem. Pocałował matkę w policzek, a ojca poklepał po plecach i ruszył w stronę wyjścia. Tam miał swój płaszcz oraz równo postawione buty. Tak samo jak i matki, obuwie Maurice’a czekało elegancko ustawione. Oni naprawdę byli tacy sami.
milestone 250
Napisałeś 250 postów!

Sponsored content


Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Powrót do góry

- Similar topics

 
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach