Maurice pracował do późna i dopiero pół godziny przed wschodem, gdy jego telefon z ustawionym wcześniej budzikiem, zadzwonił, udał się do swojego domu, aby schować się przed słońcem. Spał sobie smacznie w samotności, czyli tak jak najbardziej lubił. Nikt mu nie zabierał kołdry, nie gadał przez sen, czy też kopał. Miał po prostu święty spokój, którego nikt nie zakłócał. On to miał obsesję na punkcie tego idealnego ładu, w którym był sam i żył jak chciał. Czyli hedonistycznie, spełniając swoje zachcianki, pragnienia i robiąc co mu się tylko podobało. Obudził się, gdy słońce jeszcze było na horyzoncie, więc ze wszystkimi zasłonami zaciągniętymi, ogarniał się powoli. Tutaj fryzurę układał, postawił tego dnia na zaczesane do tyłu kręcone włosy, aby nie wpadały mu do oczu. Potem stał w garderobie i zastanawiał się, która z czarnych koszul podkreśli jego fantastyczną (według niego) aparycję. Mówi się, że to kobiety mają problem z wybieraniem stroju, ten kto tak twierdzi nie poznał nigdy Maurice’a. Bo on z pół godziny wybierał outfit, który ostatecznie składał się z czarnej koszuli, tego samego koloru eleganckich spodni, i również czarnych markowych butów. Wszystko oczywiście było z wyższej półki cenowej, bo Hoffman nie było stać na zniżenie się do sieciówek. Wychowany w XIX wieku, wierzył w wyższość skrojonych na zamówienie garniturów i dobrych materiałów. Żył sam, nikogo nie musiał utrzymywać, no może poza wypłatą dla sekretarki, która również pełniła obowiązki księgowej. W końcu w tych czasach tak łatwo można pójść za podatki, a Maurice nie zamierzał uciekać z więzienia. W końcu to nie były czasy wojny, żeby aż takie cuda wyprawiać. Przed wyjściem jeszcze napił się krwi, którą mu ojciec preparował. Mężczyzna miał wyjątkowo duży apetyt na osocze, więc zbierał je z każdego możliwego miejsca. Żerowanie na ludziach było coraz cięższe, choć nie można się oszukiwać, z niego też nie zrezygnował. Po prostu robił to o wiele rzadziej. W końcu nie każdy posiłek zabijał! Najłatwiej się trafiało na pijanych, którzy potem i tak niczego nie pamiętali. Jednakże wiadomo, prostszą drogą było zdobywanie krwi z banków, czy też szpitali. Wystarczyło mieć kilku znajomych lekarzy i gotową kopertę.
Zarzucił na siebie płaszcz i wyruszył, gdy już słońce zaszło. W drodze do Cerise zahaczył jeszcze o kawiarnię i wziął kawę na wynos. Lubił jej smak, a jeszcze bardziej lubił jak wyglądał z nią przechadzając się po ulicach Paryża. Nie był fanem tego miasta, uważał że ilość zagadujących go tragarzy o kupienie fidget spinnera, czy też plastikowej flagi, była zatrważająca. Z nich to by się nawet nie napił, bo był pewien, że krew takiego nagabywacza musi być przesiąknięta odrzuceniem przez turystów. A Maurice gardził odrzuceniem. Dla niego coś takiego było nie do pomyślenia. Może dlatego nie wiązał się z nikim, ale sam uważał, że wynikało to z jego genialnego funkcjonowania w samotności. Poza tym, najnormalniej w świecie nie lubił większości osób, które spotykał. Tak ze startu. Żeby on kogoś polubił to trzeba było czekać. Może nie na cud, a na realizację, że w sumie to niektórzy mogą być przyjemni.
Umówili się wraz z matką u Cerise. Takie spotkanie Draculi było dla niego akceptowalne. Nie to, żeby lubił kobietę, ale nie miał nic przeciwko niej. Była inteligentna i to się liczyło dla niego najbardziej. Nie pieprzyła farmazonów (zazwyczaj), a i ponadto znała się na technologii. Maurice nie miał większych problemów z jej obsługiwaniem, ale gdy raz mu się wyłączył komputer to wpadł w histerię. Od razu do niej zadzwonił w opresji, że musi kupić nowy. A jedynie okazało się, że to automatyczna aktualizacja. Czuł się tak upokorzony, że nie odzywał się do Cerise z dobry miesiąc. No ale to było dawno, więc bez problemu wszedł do niej do domu. Drzwi były otwarte, najwidoczniej już na niego czekała. Wchodząc do środka, wpierw zdjął buty, a płaszcz sam powiesił na jednym z wieszaków. Pomimo bycia bucem, był również kulturalny i nie zamierzał brudzić domu wampirki kurzem z ulic. Oczywiście, same w sobie trzewiki były wypastowane na glanc. Jednakże, brzydził się tym co leżało na chodnikach w tym brudnym jak pizda mieście. To nie był szwajcarski standard, do którego przywykł. Słysząc głosy matki, jak i Cerise, udał się tam gdzie one były. Ach ten wampirzy słuch.
- Dobry wieczór – oznajmił stając w drzwiach. Minę miał jak zwykle zblazowaną, ale wydawał się na szczęśliwego. Przynajmniej nie krzywił się, a to już coś znaczyło. Podszedł następnie do matki i przywitał się z nią. Nie zamierzał jej uściskać, choć może i chciał. Niemniej, wiedział że by to było dziwne, jakby wymuszone. Dlatego też postanowił na zaadresowanie jej obecności. – Renatko - powiedział i kiwnął znacząco głową. – Zaczęłyście już coś?