Liczba postów : 1257
First topic message reminder :
Póki był zasięg, słałam mu zdjęcia z wyprawy. Nawet jeśli nie było to w żaden sposób moim celem, moją chęcią, nawet jeśli daleko było mi do turystki, najdalej jak tylko możliwe – chciałam pokazać mu prawdziwą pustynię, choćby tak płowym odbiciem, jakim były zdjęcia, obrazy złapane cyfrowym odkształceniem. Potem jednak zasięg umilkł, podobnie jak mój wilczy towarzysz, który zgodnie z prośbą pozostawił mnie na skraju cywilizacji, pozostawiając tyle, ile potrzebne było mi do przetrwania. Mechaniczny rumak, niezbędny sprzęt, ubrania, racje żywnościowe na pierwsze dni. Miałam też ostrze, swoje posrebrzane ostrze, o czym Dorien albo nie wiedział, albo w akcie zaufania pozwolił sobie nie wiedzieć. Miałam też plan, który weryfikował się z każdym przejechanym kilometrem. Dom... w końcu dotarłam do domu...
Zrujnowana chatka pośród jeszcze większych ruin, była szczęśliwie opuszczona, możliwa do zasiedlenia przez istotę... Niczym krab pustelnik przyjęłam na swoje umęczone plecy tę wypaloną na słońcu ceglastą skorupę. Bez trudu odnalazłam klapę do niewielkiej piwniczki przemytników, którzy z pewnością już pomarli w tym czy innym konflikcie zbrojnym. Moja twarz... nieprzerwanie się uśmiechała, choć chyba nie powinna. Czas postu intuicyjnie kojarzył mi się z powagą i nabożnym milczeniem, z twarzą pogrążoną w żałobie rozluźnionymi mięśniami pozbawionymi czucia i myśli. Tylko prąd, tylko przepływ, żar...
Dni i noce mijały, jak piasek w przesypującej się klepsydrze. Ograniczona wymiana słów zastała moje gardło, ale sprzyjała procesowi. Czas przestawał mieć znaczenie, znajoma przestrzeń wrastała we mnie, czułam kwarcowe drobinki pod swoimi powiekami. Wędrowałam i polowałam nocą, medytowałam za dnia, nie licząc chwil piekielnego żaru czyszczącego kwarta po kwarcie moje istnienie. Tylko zenit przeganiał mnie do skorupy, umęczone ciało nienawykłe do tak długiej ekspozycji wobec jasności i sądu, który ze sobą niosła. Pustynia zabierała wszystko, krzyk i łzy, gniew i próżną rozkosz. Zabierała miłość i nienawiść, pozostawiając najczystszy z darów – rdzeń istnienia. Myśli formowały się każdego dnia w magmie, we wrzątku i chłodzie. W pieśni, którą śpiewały wydmy.
Aż przyszło południe któregoś dnia. Satelitarny telefon wyrwał mnie ze stazy. Sięgnęłam po niego nadpaloną dłonią, palcami wyszukałam właściwy przycisk, który w mglistym wspomnieniu nosił na sobie barwę soczystych traw.
– Tak...?– zapytałam w ojczystej mowie, bezmyślnie sięgając do tego co było we mnie pierwotne, nie zastanawiając się, czyj głos usłyszę po drugiej stronie lekko zniekształconego narzędziami połączenia.
_________________
Czasem gdy idę pustynią, a noc rzuca własny
Cień, po którym chcę zgadnąć jej zakształt niejasny –
Wydaje mi się nagle, żem zapomniała – o czym? –
Nie wiem – lecz o czymś bliskim, tajemnym, uroczym...
Możem chciała się pomodlić, wtopiona w przestrzenie,
O nagłe, niespodziane, nieziemskie istnienie,
Ale słowa modlitwy pierzchły w mgły bezdomne –
I już się nie pomodlę i słów nie przypomnę.
A może śmierć wejrzała ku mnie z podobłoczy,
Kiedy miałam ku życiu zawrócone oczy –
I zapomniałam umrzeć, zapomniałam o tem,
By odlecieć w świat, który wiecznym jest odlotem!
Lub może potajemny rozkaz czułam w duszy,
Abym dom swój opuściła na zawsze wśród głuszy,
A szłam błędna w oddale senne, nieprzytomne –
I zapomniałam – dokąd? – i już nie przypomnę.
Jest to chwila, gdy pamięć mimo trwożnej chęci
Pocałunek na czole składa Niepamięci...
Chwila, gdy idę pustynią, a noc rzuca własny
Cień, po którym chcę zgadnąć jej zakształt niejasny...
Cień, po którym chcę zgadnąć jej zakształt niejasny –
Wydaje mi się nagle, żem zapomniała – o czym? –
Nie wiem – lecz o czymś bliskim, tajemnym, uroczym...
Możem chciała się pomodlić, wtopiona w przestrzenie,
O nagłe, niespodziane, nieziemskie istnienie,
Ale słowa modlitwy pierzchły w mgły bezdomne –
I już się nie pomodlę i słów nie przypomnę.
A może śmierć wejrzała ku mnie z podobłoczy,
Kiedy miałam ku życiu zawrócone oczy –
I zapomniałam umrzeć, zapomniałam o tem,
By odlecieć w świat, który wiecznym jest odlotem!
Lub może potajemny rozkaz czułam w duszy,
Abym dom swój opuściła na zawsze wśród głuszy,
A szłam błędna w oddale senne, nieprzytomne –
I zapomniałam – dokąd? – i już nie przypomnę.
Jest to chwila, gdy pamięć mimo trwożnej chęci
Pocałunek na czole składa Niepamięci...
Chwila, gdy idę pustynią, a noc rzuca własny
Cień, po którym chcę zgadnąć jej zakształt niejasny...
Póki był zasięg, słałam mu zdjęcia z wyprawy. Nawet jeśli nie było to w żaden sposób moim celem, moją chęcią, nawet jeśli daleko było mi do turystki, najdalej jak tylko możliwe – chciałam pokazać mu prawdziwą pustynię, choćby tak płowym odbiciem, jakim były zdjęcia, obrazy złapane cyfrowym odkształceniem. Potem jednak zasięg umilkł, podobnie jak mój wilczy towarzysz, który zgodnie z prośbą pozostawił mnie na skraju cywilizacji, pozostawiając tyle, ile potrzebne było mi do przetrwania. Mechaniczny rumak, niezbędny sprzęt, ubrania, racje żywnościowe na pierwsze dni. Miałam też ostrze, swoje posrebrzane ostrze, o czym Dorien albo nie wiedział, albo w akcie zaufania pozwolił sobie nie wiedzieć. Miałam też plan, który weryfikował się z każdym przejechanym kilometrem. Dom... w końcu dotarłam do domu...
Zrujnowana chatka pośród jeszcze większych ruin, była szczęśliwie opuszczona, możliwa do zasiedlenia przez istotę... Niczym krab pustelnik przyjęłam na swoje umęczone plecy tę wypaloną na słońcu ceglastą skorupę. Bez trudu odnalazłam klapę do niewielkiej piwniczki przemytników, którzy z pewnością już pomarli w tym czy innym konflikcie zbrojnym. Moja twarz... nieprzerwanie się uśmiechała, choć chyba nie powinna. Czas postu intuicyjnie kojarzył mi się z powagą i nabożnym milczeniem, z twarzą pogrążoną w żałobie rozluźnionymi mięśniami pozbawionymi czucia i myśli. Tylko prąd, tylko przepływ, żar...
Dni i noce mijały, jak piasek w przesypującej się klepsydrze. Ograniczona wymiana słów zastała moje gardło, ale sprzyjała procesowi. Czas przestawał mieć znaczenie, znajoma przestrzeń wrastała we mnie, czułam kwarcowe drobinki pod swoimi powiekami. Wędrowałam i polowałam nocą, medytowałam za dnia, nie licząc chwil piekielnego żaru czyszczącego kwarta po kwarcie moje istnienie. Tylko zenit przeganiał mnie do skorupy, umęczone ciało nienawykłe do tak długiej ekspozycji wobec jasności i sądu, który ze sobą niosła. Pustynia zabierała wszystko, krzyk i łzy, gniew i próżną rozkosz. Zabierała miłość i nienawiść, pozostawiając najczystszy z darów – rdzeń istnienia. Myśli formowały się każdego dnia w magmie, we wrzątku i chłodzie. W pieśni, którą śpiewały wydmy.
Aż przyszło południe któregoś dnia. Satelitarny telefon wyrwał mnie ze stazy. Sięgnęłam po niego nadpaloną dłonią, palcami wyszukałam właściwy przycisk, który w mglistym wspomnieniu nosił na sobie barwę soczystych traw.
– Tak...?– zapytałam w ojczystej mowie, bezmyślnie sięgając do tego co było we mnie pierwotne, nie zastanawiając się, czyj głos usłyszę po drugiej stronie lekko zniekształconego narzędziami połączenia.
_________________
milestone 1000
Napisałeś 1000 postów! Brawo!