Winter was not lament pointing to the end of life
Miejsce: Francja
Kto: Sahak i Maurice
Opis: Po rozmowie w Starbucksie w Luwrze i przedstawieniu sprawy zaginionego modlitewnika, w posiadaniu amerykańskiej dziedziczki. Po ustaleniu planów wybierają się do La Roche-Sur-Yon, skąd zamierzają zdobyć rękopis niekonwencjonalnymi metodami. Bez problemu udaje im się, udając ochronę zatrudnioną do zabezpieczenia obiektu podczas świątecznego przyjaciela właścicielki, wyjmują modlitewnik z okładki. Zadanie, z małym potknięciem, udaje się całkowicie i wampiry wracają do Paryża z łupem.
15 XII 2013
Paryż, Francja
Starbucks Louvre
Nie było lepszego miejsca na dyskutowanie o kradzieży dzieła sztuki, niż Starbucks w szklanej piramidzie, na dziedzińcu jednego z najsłynniejszych muzeów na świecie, Louvre. Zwłaszcza gdy zadanie nie dotyczyło jednego z bezcennych eksponatów, znajdujących się w galerii, a zupełnie bezimiennego modlitewnika, wykonanego dawno temu w Khor Virap, monastyrze, którego położenia na mapie nie byłby w stanie wskazać żaden z późnopopołudniowych gości kawiarni. Pochmurny dzień, który sprawiał, że mgła plątała się pod nogami, a niebo zasnuwały gęste chmury na skraju deszczu, brzemienne i ciężkie wilgocią, która jeszcze nie spadła, ale w każdej chwili mogła. Zima nie chciała przyjść, przedłużając jesień na połowę grudnia, gdy złoto i czerwienie opadły, pozostawiając nagie jedynie gałęzie i całkowity brak życia, smutek i śmierć.
Sahak niemal tęsknił za zimami w klasztorze, chociaż zdawał sobie sprawę, że to jedynie pamięć maluje je ostrzejszymi kolorami, zabierając smutne wspomnienia i te codzienne, brzydkie.
Przez telefon wampir nie wdawał się w szczegóły, umówił się jedynie z Maurycie na spotkanie w lokalu, ponieważ potrzebuje jego profesjonalnej analizy i zestawu umiejętności. Było to znajome hasło, którego używali pośród siebie, to znaczy Sahak, Constanza, Tahira i Maurycy, czasami ktoś jeszcze, gdy zamierzali zaplanować kradzież czegoś, co należało kiedyś od jednego z nich, było zadaniem od głowy rodu lub zwyczajnym działaniem dla profitu, jak rzeźby w ogrodzie Henrietty.
Stojąc w kolejce, Darbinyan wyglądał jak profesor z jednego z uniwersytetów w Paryżu. Etnicznie nieokreślony, mógł być pochodzenia żydowskiego z takim samym powodzeniem, jak wywozić się z kazachskich regionów dawnego ZSRR i tańczyć zorbę, jak rodowity grek. Niektórzy też lokalizowali go jako Latynosa. Jak zwykle ubrany na czarno, ale bez żadnych symboli religijnych (Sahak unikał ich w laickiej Francji), z absolutnie niepotrzebnymi okularami w złotych oprawkach, poprawiał w odbiciu metalowej witryny swoje napuszone przez wilgoć i wiatr loki, na wieczność przyprószone siwizną, dodającą mu lat.
— Cześć, co dla ciebie? — zapytała studentka, z plakietką An : ) uczę się przypiętą do zielonego fartuszka. Miała ciężki, indyjski akcent, a jej uroda zdradzała i bez tego jej pochodzenie, zwłaszcza długie za pośladki dwa warkocze. Dziewczyna miała kolczyk w nosie i przemiły uśmiech.
— Latte na sojowym z karmelem — od razu odpowiedział Sahak, zamawiając zawsze to samo. — Bez cukru.
Dziewczyna zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała.
— Twoje imię?
— Sahak.
— Jak? Izhak?
Mnich westchnął i podał wersję imienia, jaką mogła znać dziewczyna. Izaak. Niech dzisiaj będzie więc żydem.
— I-za-aak.
Nie pijał w Starbucksie czarnej kawy, a słodzonej nigdzie. To pierwsze, dlatego, że nie mógł nazwać wytworu sieciówki kawą, a słodką lurą, dobrą na deser, a to drugie ze względów kulturowych. Wybrał jednak to miejsce, bo miał akurat po drodze z innymi swoimi sprawami, na dodatek cenił sobie wygodę kubków na wynos, wtedy jeszcze tak niepopularnych w innych miejscach, gdzie podaje się gorący napój.
Zapłacił gotówką i stanął na końcu lady, czekając na zamówienie, rozwijając z szyi szalik i rozglądając się za Hoffmanem.
_________________