I'm bad, he's worse, we're already dead

2 posters

Go down

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96

“He held up his hand. His nails were long and beautifully mooned. I looked at my own. The nails were ragged and torn, soft and chewy. Somehow, this relieved me. 'I never loved you' I said. This was not true, exactly. [...] I did not love the stranger he turned out to be, but I loved the parts of him he had no control over, his bones, the way he moved.”

DORIAN & MARIE | THEME



Studium ciała. Kamienica przy 77 Rue des Archives.
To przemieszczało się wewnątrz niej; zasiane przez Boga ziarno, czuła jak kiełkuje. Odłamek świętości zakorzeniał się w jej wnętrzu niby glebie i petryfikował, próbując nabrać jakikolwiek stabilny kształt. Nie był to płód, przypominał twór zaburzony, lecz nie nowotwór. Coś niepoznanego, niestabilnego, ale znakomitego. Dar lub przekleństwo. Oba? Nie potrafiła stwierdzić. Jednak z czasem… zaczęła wątpić w piękno doznania, jego wyjątkowość, a koszmar oraz nudności zasłoniły resztki prymitywnego poczucia ważności. Pycha, związana z przekonaniem o nadzmysłowym charakterze własnej postaci, malała. Im więcej sił traciła, im mniej bólu było świadomego, tym wyraźniej potrafiła dostrzec rzeczywistość. Zwinięta na podłodze w pozycji embrionalnej, pokaleczona, musiała w końcu przyznać, że nie jest prorokiem. Cierpiała, ponieważ miała krwotok wewnętrzny, a nie, bo została wybrana przez Boga.
Kilkutygodniowa asceza, która skupiała się wokół zakłócania procesu regeneracji doprowadziła do prawdziwie patologicznej sytuacji. Marie powoli naciskała na twardą formę, jaką najprawdopodobniej ukształtowała niejako zakrzepła krew. Nie znała się na medycynie, nie miała dostępu do leków przeciwzakrzepowych ani też specjalisty, który chirurgicznie pozbędzie się skutków krwotoku. Doświadczała jednak przez ten cały czas osobliwych zmian – jakby jej ciało nieustannie próbowało rozpuścić powstałe skrzepy. Świadomość ułomności zmusiła Dossett do powstania i znalezienia rozwiązania. Trywialny plan wyjęcia z siebie pozostałości agresji wzmagał mdłości. Niemniej wiedziała, iż musi jak najszybciej wygrzebać z jamy otrzewnej ohydną fuzję; za długo zwlekała.
Następne godziny stanowiły delirium – próby oczyszczenia się. Desperacka konsumpcja syntetycznej krwi, by pobudzić regenerację; smród ciemnej wydzieliny; lepkość między palcami. Wymioty, gorączka, łzy. Ilość skrzepu wydawała się nieskończona. Kończyny bolały, gdy się na nich podtrzymywała. Ciało cierpiało, utrzymując przytomność. Była swoim własnym orłem, wyżerającym wątrobę. Wężem, uwięzionym oraz jadem, spadającym na jego twarz. Oprawcą, ofiarą, wybawicielem. Ze splugawionych okoliczności wyłuskała poczucie kontroli. Nawiedziła ją świadomość siły sprawczej. Potrafiła uczynić z tego koniec; wątpiła, iż wytrzyma jeszcze jedną chwilę podtrzymując tę parodię życia. Zbrukana, samotna. Niszczyła wszystko, czego odważyła się tknąć, a przecież pragnęła tylko kochać – tragedia, na jaką zasłużyła każdym zawłaszczonym życiem.
Przytłoczona wstydem poznania, nienawiścią do samej siebie i ogromnym żalem, zakradła się do innego pokoju niż ten, który spaskudzony został jestestwem Marigold. Wciąż pozostawała zbyt tchórzliwa, żeby zakończyć widowisko. Musiała się ukryć, musiała zgłębić pozostałości sensu. Wyrzuciła ubrania z czyjejś szafy; wlazła do środka, próbując zniknąć; schować przed Nim. Modliła się, lecz nikt jej nie odpowiadał. Dygotała, obklejona brudem. Słyszała tylko dźwięki, jakie wydawał nietrwały, podziurawiony organizm. Prosiła, coraz głośniej, ledwo dukając pacierz. Przytłaczająca cisza potęgowała niepokój. Wampirzyca nie wiedziała jak interpretować brak znaków. Obawiała się, że przez ten cały czas działała wbrew Niemu, wbrew ścieżce, którą dla niej wybrał aż… pozostawił ją. Była sama, nikomu innemu nie dała przyzwolenia na byt. Jednakże nie mogła się z tym pogodzić – winno istnieć coś więcej. Musiała być częścią czegoś większego; czegoś dobrego.
Pustka jako odpowiedź. Dylemat bez rozwiązania. Nie pozostała bezczynna; wyzdrowiała, by móc pojawić się w domu Bożym, szukając Jego towarzystwa. Zwątpienie nie opuszczało Marie, niechęć do czynu rosła z każdą kolejną nocą bez odpowiedzi. Jednocześnie ciążyła jej na sumieniu kwestia pozostawionego Doriana. Ciągle pamiętała o pięknie następstw dwóch morderstw. Pośredniczył między nią a Bogiem. Ofiara złożona z męczennicy pozwoliła na doświadczenie boskości, na iście ekstatyczne przeżycie. Mógł umożliwić następne spotkanie, kolejne i jeszcze kolejne. Poprzednio Bóg nie odwrócił wzroku od czegoś tak potwornego oraz ludzkiego jak zło, czemuż tym razem miałoby być inaczej?
Nie mogła też wiecznie ignorować pragnienia, jakie obudziła w niej krew wampira. Ta, która gwałtownie wyrwała ją z niebytu. Niesycący, zimny szkarłat. Niepotrzebny, a jednak tak bardzo trudny do zapomnienia. Dawno temu straciła apetyt. Nie miała ochoty na nic innego, liczyła się tylko czerwień. Nie próbowała smakować ludzkich potraw, nie widząc w tym celu; nie mając chęci. Zmiana nastąpiła po wybudzeniu z głębokiego snu. Obudziła się inna, ze smakiem w ustach. Nie chciała jedynie pić krwi; pragnęła spożyć nieśmiertelne ciało.
Pojawiła się przed drzwiami apartamentu. Nie miała ze sobą pożyczonych ubrań, które w liście obiecała oddać. Plamy krwi i rozkładu nie opuściły materiału, mimo wielu starań. Znała Relisha, wyśmiałby ją, gdyby wróciła ze zniszczoną własnością. Marigold położyła rękę na drzwiach, mogła się jeszcze wrócić. Zatrzymać błędne koło traumy.
Nie chciała.
Wyczulona na zapach, a także świadoma jego obecności, zapukała.

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Zagubienie w obumarłej czasoprzestrzeni. Powolny zanik, utrata pamięci, chęć bycia w niebycie, pogranicze pomiędzy jakimkolwiek schematem rozsądku a odejściem, poprzez chaotyczny taniec zapomnienia. Te ruchy są zawiłe, niezrozumiałe, nierytmiczne i naprawdę nic nie jest jasne… być może już nigdy nie będzie. Ciemność obezwładnia każdą ocalałą komórkę, ból się rozprzestrzenia trawiąc trzewia. Oś czasu pulsuje, jest niebezpieczna. On ją próbuje chwycić, wygina palce, szarpie, walczy, odnosi rany. Czysta atrofia jestestwa. Pożądana kalokagatia poddaje się przemianie ku indyferentyzmowi, więc wampir krzyczy, a ów krzyk zdaje się przypominać zdziczałe wycie zranionego zwierzęcia. Toteż zrobił to, co musiał zrobić – zatopił kły w ofierze, licząc na ukojenie.
Trans, tkwił w nim całym sobą. Jakiekolwiek pojęcie kontroli już dawno odeszło w niebyt, zastąpione żądzą, Musiał ich posmakować, wszystkich. Pragnął ich pochłonąć, tak po prostu, najzwyczajniej w świecie, ponieważ kto mógłby mu tego zabronić? Nikt, bo dla niego nikogo już nie było. Zniszczenie było banalne, niewymuszone, naturalne. Dorian Relish czuł się pokonany przez samego siebie, przez własną agresję i inne banały, z którymi nie miał zamiaru się rozliczać. To zupełnie tak, jakby wyrywał sobie serce, rzucił nim o ziemię, a finalnie je zdeptał, obserwując jak staje się ciemną masą. Mało to poetyckie, jednak jego rzeczywistość na chwilę zatraciła swoją tajemniczą aurę, łechtającego artyzmu.
„Wszędzie trupy, tylko trupy. Gnijące zwłoki, mało piękne widoki, wszystko ciemne, niesmaczne, niewystarczające, wkurwiając oraz tak bardzo nie na miejscu, że aż boli. Boli mnie każdy cal ciała, boli mnie dusza. Chyba odczuwam tęsknotę, ale to tak żałośnie trywialne, iż nie mogę tego zaakceptować, nie mogę z tym żyć, nie mogę się pogodzić. Nie wiem dokąd dalej zmierzać, jak trwać, jak działać… jak egzystować. Wena ucieka między moimi palcami, a jest to tak niepoprawnie ludzkie, że mógłbym równie dobrze zrzygać się na posadzkę i mniej bym tym gardził, choć wciąż byłoby to wysoce niestosowne. Doprawdy żałosne.”
Zdawać by się mogło, że wampir był bliski swego rodzaju specyficznej przemiany, jednak nic bardziej mylnego. Odnalazł sposób, wyjście, rozwiązanie… zwał jak zwał, ale gdzieś zaczął krążyć, załatał kilka ran, być może uformował się na nowo, ale wciąż ze starej gliny, więc ostatecznie nic się nie zmieniło, a teoretycznie powinno tak wiele, bo z pozoru wszystkiemu można przypisać znaczenie prostoty.
„Dostrzegam ją, czuję jej zapach, absolutnie niedorzeczny, obrzydliwy. Mogę zauważyć plamy jej krwi na posadzce, a to coś na wzór jej obecności, więc ciężko podjąć decyzję czy powinienem się jej pozbyć, bo zasadniczo tego nie chcę, chociaż wzbudza we mnie niesmak. Trawi mnie głód, ludzka krew nie wystarcza, ponieważ od dawna pragnienie nie zależy od pełnego żołądka, a jest ściśle powiązane z Marigold.”
Kakofonia zdarzeń doprowadziła Doriana do momentu, w którym zaprzestał częstego opuszczania swego lokum. Kochanki i kochankowie go nudzili, nie był w stanie dokonać mistycznego mordu od momentu wspólnego przeżycia z Dossett, ponieważ chciał, aby patrzyła, aby bawiła się razem z nim, bo przecież są dobrymi przyjaciółmi, są towarzyszami i to musi trwać, a ona nie powinna zniknąć. Czekał na nią, był pewien, iż to jeszcze nie koniec, ponieważ to nie mogło się zakończyć w sposób iście schematyczny dla jednostek ludzkich – ucieczka, topnienie, milczenie.
Kostki lodu obijały się o zroszone ściany szklanki, którą bawił się Relish, przygryzał szkło przy każdym smakowaniu alkoholu, a w drugiej dłoni trzymał papierosa – zasadniczo bezustannie – kilka godzin wcześniej upolował jakąś kobietę, nie pamiętał żadnych znaków szczególnych… nic, co mogłoby stanowić podłoże wyboru ów śmiertelniczki, zniesmaczyło go to, więc postanowił nalać sobie jeszcze jedną kolejkę, wtedy usłyszał pukanie i wiedział, kurwa był pewien, że to ona, nikt inny, a tylko ona. Pomimo tego, ze był przygotowany na miliony scenariuszy ich ponownego spotkania, nagle wszystkie wydawały się nieodpowiednie, więc po prostu otworzył drzwi.
– Jesteś, nie rozumiem dlaczego musiałem czekać, aż tyle, co Ci zajęło taki szmat czasu? Nie kłam, że byłaś zajęta, bo w to nie uwierzę – powiedział dość spokojnie, chwytając Marigold za nadgarstek i wciągając do własnego mieszkania, ponieważ nie chciał, aby się rozmyśliła i odeszła nazbyt szybko.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Była jak owca, która świadomie wybierała rzeź i cierpienie. Trwała w bezruchu przed wejściem, czekając cierpliwie na ubój. Jej szaleństwo wcale nie stanowiło mechanizmu obronnego; przedstawione zostało jako klucz. Środek, umożliwiający rozszerzenie poznania. Sposób na doznanie wszystkiego, przed czym zdrowy umysł bronił się za wszelką cenę. Finalnie nie lękała się ukrytej za drzwiami przeszłości, ba, oczekiwała następstwa wyboru.
Ujrzawszy Doriana, Marie się rozpromieniła. Jednocześnie czuła dyskomfort, rozprzestrzeniający się we wnętrzu. Prymitywna reakcja na traumę. Nie pierwszy raz ogarniał ją niepokój w takim natężeniu, ale tego dnia czuła się na siłach, by zignorować wszelkie ostrzeżenia.  Nie wiedziała, co powinna zrobić, lecz nie zamierzała uciekać, walczyć czy się płaszczyć. Nie chciała też być bierna. Pojawiła się jako dotrzymana obietnica; nie przyszła się mścić, oboje to wiedzieli. Potrzebowała go. On potrzebował jej. Desperacko sięgali w stronę utraconego elementu, kłamstwa. Nieodwracalność wydarzeń nie miała znaczenia w perspektywie obłędu, jaki im towarzyszył. Była bardziej niż szczęśliwa, aby utopić się w ignorancji. Nie ruszał ją arogancki ton czy sens jego słów. Cokolwiek by zrobił, ona pozostałaby. Wiedziała, że nie odpuści, dopóki nie otrzyma rekompensaty.
Pragnęła krwi, nie przeprosin.
Wzrok wampirzycy przykuła plama, która została po niej na posadzce. Marigold patrzyła na pozostałość agresji z nostalgią w oczach; jak starzec, powracający po wielu latach do domu rodzinnego. W tym miejscu odeszła w niebyt. Wyblakły dowód potwierdzał wspomnienia. Ileż to już czasu trwała u jego boku jako paskudztwo? Fakt, iż Relish zdradził swą pedantyczną naturę i nie zadał sobie trudu, by doprowadzić salon do stanu sprzed incydentu, wywołał w niej euforię. Sama lubowała się w gniciu, brudzie. Symbol rozkładu podżegał do czynu. – Miałeś skrzydła… – odparła szeptem; głosem słodkim jak urojenie.
Korzystając z tego, że ciągle ją trzymał za nadgarstek, ruszyła w stronę sofy. Prowadziła go, przechodząc z zadowoleniem po brunatnych śladach na podłodze. Była ponad nieszczęściem, zdeptała tragedię. Przetrwała, żeby rozpocząć powolny proces autodestrukcji. – Zostanę z tobą, będę ci towarzyszyć, ale… – Położyła wolną rękę na jego klatce piersiowej, nakłaniając do zajęcia miejsca poprzez użycie niewielkiej siły. Obserwowała jak siada, czerpiąc osobliwą przyjemność z patrzenia na niego z góry. Zastanawiała się, kiedy w końcu postanowi ją puścić. Wsunęła kolano między nogi Doriana, rozsuwając je. – Musisz mi oddać wszystko. – Nie mówiła o dobytku twórczym, inwestycjach, pieniądzach. Aspekty bezwartościowe. Pragnęła życia, szkarłatu, bólu. Szczerości, kłamstwa. Przepoczwarzenia, stagnacji. Nie zależało jej w tamtym momencie na szczęściu. Winni cierpieć; razem. Użyć dotychczasowej separacji jako narzędzia, pozwalającego im na zadanie jeszcze głębszych ran.
Usiadła na nim, na jego jednej nodze. Pachniał papierosami, alkoholem, perfumami. Ciężko było odszukać zapach, który zapadł Dossett w pamięć. Miała ochotę rozłupać zimną skorupę jestestwa wampira, pokaleczyć się i wejść w środek, rozgryzając łupki. Oparła czoło na ramieniu blondyna. Nie chciała, ażeby cokolwiek miało dualny charakter. Nie mogli wyróżniać zwycięzcy, skoro oboje bezustannie przegrywali. Podniosła głowę, skupiając wzrok na szyi mężczyzny. Wolną ręką złapała go niedelikatnie za szczękę i odwróciwszy od siebie bladą twarz, wyeksponowała martwe ciało. Parokrotnie pożywiała się na trupach, ale to coś innego. Relish od dawna nie żył, podtrzymywał żałosną egzystencję, pożerając śmiertelność. Wybrakowany, nieśmiertelny, nędzny; był taki jak ona.
Nienaturalność wyczuwanych potrzeb wzbudziła w niej wątpliwość, lecz wampirzyca wiedziała, że nie miało to znaczenia; już podjęła decyzję. Pragnęła zatopić w nim kły; ukazać, jaką dokładnie formę bliskości preferowała. Pierwsze ugryzienie było płytkie, zaczepne. Polizała wgłębienia po zębach i wgryzła się w inne miejsce.
Kiedy krew wypełniła jej usta, przysunęła się do niego bliżej, chcąc scalić w jeden byt. Smakował niestosownie, źle, orzeźwiająco.
Jak uprzedzenie, poniżenie; krzywda. Jak sen wieczny.

@Dorian Relish

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Miał skrzydła. To była dla niego doprawdy dojmująca wizja, w jakiś niespodziewanie oczywisty sposób, ponieważ chciał znać powód, chciał go posiadać jednak nie mógł przewidzieć takiej odpowiedzi i to go podekscytowało, gdyż świadczyło tylko o tym, iż oto oni. Znów razem, znów przy sobie, znów złączeni. W tym wszystkim mógł identyfikować się z postacią anioła, upadłego. Skrzywdzonego, sponiewieranego, jednakże jak potężnego, pełnego nadziei czy też pokrzepienia, a te wszystkie zlepki łączyły się w iście satysfakcjonującą całość, której częścią mieli pozostać, bo ona powróciła i obiecała, że zostanie, a on był gotów spełnić jej żądania. Zabiegał o powodzenie tak długo, iż mógł po raz kolejny przełamać nikłą barierę.
– Mogę, mogę Ci oddać wszystko, jeśli Ty oddasz wszystko mnie – i nie, nie chodziło o jakąkolwiek fizyczność, o przysługi, a o życie gdy tak naprawdę nic innego już nie pozostaje, nawet kiedy jest się już tylko ludzką powłoką, ponieważ w środku krzyczy pustka oraz dojmujący chłód. Dorian doszedł do momentu topnienia, podobał mu się ten moment, był tak bliski oczyszczenia, a to stało się czymś w rodzaju dosłowności na pograniczu absurdu. – Musisz tylko przysiąc, że będziesz ze mną na zawsze – powiedział to dość niewyraźnie, gdy położyła głowę na jego ramieniu, jednakże był pewien, iż ona to usłyszała.
„Potrzeba, uzależnienie. Ona mnie potrzebuje, wróciła… bo mnie potrzebuje. To wszystko, co wydarzyło się do tej pory było nieuniknione, ponieważ doprowadziło nas do momentu spojenia, do momentu niebotycznej zgodności na granicy, która w każdej chwili może zostać przełamana, a to ma urok… dość niezwykły. Już nie jestem sam, ona daje się porwać mojemu chaosowi, spełnia moje marzenia, imaginacje… to musi być szczere, Mari nie może kłamać, nie w takiej sprawie, nie mnie.”
Pierwsze ugryzienie było niczym ostrzeżenie, coś w rodzaju doprawdy intrygującej zapowiedzi, więc Relish naturalnie musiał zostać zaciekawiony, potrzebował kontynuacji. Rozsypał swoje czarne, brudne puzzle wypełnione po brzegi ohydą, aby móc je złożyć, tylko pod warunkiem, iż Dossett, będzie mu je podawać w groteskowy sposób. Drugie ugryzienie natomiast jawiło się jako atak, nie mógł dokładnie dookreślić… zdefiniować specyfiki ów działania, niemniej jednak wiedział z pewnością, iż nie może tego przerwać, gdyż właśnie rozpoczęli etap próby zrozumienia działania machiny ich splątanych ze sobą nici. Dorian odnosił wrażenie, że nitki pomimo swojego lichego materiału stają się niezniszczalne, zostają umocnione niesamowitością pojednania z jednostką oddaloną na czas nazbyt długi, aby móc dokonać przebaczenia za pomocą słów, gdyż słowa z pewnością nie mogłyby przynieść takiego ukojenia, jak wspólna konsumpcja.
– Marigold, musisz przysiąc – powtórzył swoje żądanie, podczas gdy wampirzyca wysysała z niego krew. Nie mógł wydobyć z niej żadnej reakcji, toteż przyłożył trzymany nadgarstek do ust, aby zatopić w nim kły. Brakowało temu czynowi delikatności, brakowało subtelności, brakowało czegokolwiek miłego, ponieważ wampir zdawał się być wybrakowanym, a mimo to nie chciał jej skrzywdzić, nie w sensie dosłownym. Chciał zmieszać jej cierpienie ze swoim, porównać blizny, posmakować nieszczęścia oraz rozpaczy, a przecież to nie mógł być słodki smak, więc nie wiedział dlaczego miałby choć przez chwilę próbować zachować się minimalnie słodko czy chociażby miło, ponieważ oni nigdy nie byli i nie będą wystarczająco dobrzy.
Dlatego gryzł ją dalej, coraz wyżej, wzdłuż ręki. Najpierw jedna, potem druga, zostawiał na jej ciele ślady, a stróżki krwi powoli wypływały z zadanych ran. Uśmiechnął się, był naprawdę szczęśliwy. Czuł na sobie jej dotyk, czuł ruchy ciała, czuł jak posoka opuszcza jego jestestwo, niczym mityczne doznanie, ale ona wciąż nie złożyła oficjalnej przysięgi. Złapał ją za włosy, nie był to gwałtowny ruch, odciągnął jej głowę od swojego ciała, aby móc napotkać jej spojrzenie – Powiedz to – powtarzał ów słowa niemal w transie, zbliżając się do szyi Dossett, musiał posmakować więcej, musiał zabrać jej absolutnie wszystko.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
{
tw: dzieci, osoby starsze, zwierzęta – obłąkane, natrętne myśli;

Zimna, gęsta krew dostawała się do przełyku, by leniwie przesuwać w kierunku żołądka. Pozostawiała posmak barwny niby smoła oraz osobliwe, wręcz niemożliwe poczucie odzyskiwania spaczonej witalności. Czym było ozdrowienie w perspektywie uczucia tak trudnego do opisania? Gdyby wtedy, niespodziewanie, zajęli się ogniem i spłonęli, przytuleni do siebie jak stęsknieni kochankowie, pewnie uświadomiłaby sobie, że łaska istnieje, iż została nią wreszcie obdarowana. Niemniej wciąż trwali; zaklęci w grzechu oraz ułudzie. Zmianie, stałości. Chaosie, porządku. Marie nie potrafiła określić, czym tak naprawdę są, kiedy stanowią jeden byt. On miał słowa, ażeby to opisać; ona winna była tylko czuć. Doświadczać, analizować, a także cierpieć, jeśli to pomoże w zrozumieniu. –  A uwierzysz mi? – Nie potrafiła skupić na nim wzroku. Obserwowała jego usta umęczone krwią, szkarłatny uśmiech, zwróciła nawet uwagę na ciemne oczy. Potem krążyła wzrokiem między śladami, jakie pozostawiła na szyi wampira. –  Jeżeli przysięgnę, to mi uwierzysz?
Kochała go miłością, którą wyrodna matka była związana z niechcianym dzieckiem. Przeklinająca poczęcie, istnienie. Pragnąca, aby los odebrał jej syna, wiedząc, iż sama nie będzie zdolna, żeby to zrobić. Modliłaby się o wcześniactwo; o martwicze zapalenie jelit czy chociażby niewydolność oddechową. O wady genetyczne; by przypominał to, czym ówcześnie dziecko uczyniła w zaburzonej psychice. Mógłby nie mieć oczu lub posiadać tylko pojedynczy oczodół. Rozszczepione wargi albo nieprawidłowo uformowaną główkę. Mógł też się urodzić zdrowy, nie miałoby to znaczenia. Zaniedbywałaby go, czując ulgę, kiedy niemowlaka ogarnęłoby wieczne milczenie. Rozkochana w koncepcie spokojnego poranka ozdobionego nagłą śmiercią łóżeczkową.
Kochała go miłością, którą darzyli się starzy, niedołężni, znudzeni sobą małżonkowie. Jak zgorzkniała żona, chowająca w sobie wszystkie urazy, niewypowiedziane oskarżenia. Zazdrosna, spragniona zemsty za zdrady, za poniżenia. Czekająca na możliwość, na to aż osłabnie. Gdy nie byłby już zdolny, aby samodzielnie funkcjonować, opiekowałaby się nim z dobroci swego serca. Czesałaby blond loki aż nie pozostałby mu ani jeden włos. Pielęgnowałaby paznokcie, pozbywając się każdego z niesamowitą czułością. Goliłaby mu twarz brzytwą, ucząc się na stare lata jak się posługiwać ostrzem. Tuczyłaby go, spulchniając cielsko, dopóki nie zacząłby zwracać posiłku za posiłkiem. Naturalnie wycierałaby go, myła. Trzymałaby pod wodą jego głowę nieco dłużej niż powinna. Zrobiłaby dla niego wszystko, nawet wyłupałaby wampirowi oczy, raz za razem, jeżeli i one zaczęłyby stanowić niepotrzebny ciężar.
Kochała go miłością o tej samej intensywności, co rozpacz dziecka po stracie pierwszego zwierzątka. Byłaby zaskoczona konsekwencjami własnych działań, własnej siły, gdyby przerwała nieintencjonalnie jego żywot. Płakałaby za nim jak za zdeptanym chomikiem czy uduszonym królikiem, który zakończył istnienie w uścisku pełnym miłości. Nie zdawałaby sobie sprawy z braku samowystarczalności stworzenia, zapominając o codziennych porcjach pokarmu. Ochronie przed promieniami słonecznymi, utrzymywaniu czystości. Niemniej opłakiwałaby go, żałowałaby. Obojętny stosunek, jaki wcześniej jej towarzyszył, po stracie przerodziłby się w smutek i złość. Potem pewnie zapomniałaby, szukając zastępstwa… aż doszłaby do wieku, w którym zauważyłaby, że te same zwierzątka, jakie do tej pory trzymała w klatkach są też tymi, co leżą na talerzu. Pewnie nieco później zrozumiałaby, iż wcale jej to nie przeszkadza.
Przysięgam, że będę z tobą na zawsze.
Kultywacja relacji z Dorianem nie była niczym innym jak wygodnym samookaleczaniem się. Chciała, żeby ją krzywdził; wtedy z łatwością mogła przejąć jego gniew; oczyścić ich. Jej dusza była poharatana, wypukła od nawarstwionych blizn. Mógł zrobić z nią wszystko – bić, gwałcić, rozdzierać. Pragnęła pokutować dla samej siebie, za samą siebie, do samej siebie. Jednak nie potrafiła określić, jak się z tym czuła; gdzie była, kiedy nie istniała.

@Dorian Relish

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Sponsored content


Powrót do góry

- Similar topics

 
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach