“He held up his hand. His nails were long and beautifully mooned. I looked at my own. The nails were ragged and torn, soft and chewy. Somehow, this relieved me. 'I never loved you' I said. This was not true, exactly. [...] I did not love the stranger he turned out to be, but I loved the parts of him he had no control over, his bones, the way he moved.”
DORIAN & MARIE | THEME
Studium ciała. Kamienica przy 77 Rue des Archives.
To przemieszczało się wewnątrz niej; zasiane przez Boga ziarno, czuła jak kiełkuje. Odłamek świętości zakorzeniał się w jej wnętrzu niby glebie i petryfikował, próbując nabrać jakikolwiek stabilny kształt. Nie był to płód, przypominał twór zaburzony, lecz nie nowotwór. Coś niepoznanego, niestabilnego, ale znakomitego. Dar lub przekleństwo. Oba? Nie potrafiła stwierdzić. Jednak z czasem… zaczęła wątpić w piękno doznania, jego wyjątkowość, a koszmar oraz nudności zasłoniły resztki prymitywnego poczucia ważności. Pycha, związana z przekonaniem o nadzmysłowym charakterze własnej postaci, malała. Im więcej sił traciła, im mniej bólu było świadomego, tym wyraźniej potrafiła dostrzec rzeczywistość. Zwinięta na podłodze w pozycji embrionalnej, pokaleczona, musiała w końcu przyznać, że nie jest prorokiem. Cierpiała, ponieważ miała krwotok wewnętrzny, a nie, bo została wybrana przez Boga.
Kilkutygodniowa asceza, która skupiała się wokół zakłócania procesu regeneracji doprowadziła do prawdziwie patologicznej sytuacji. Marie powoli naciskała na twardą formę, jaką najprawdopodobniej ukształtowała niejako zakrzepła krew. Nie znała się na medycynie, nie miała dostępu do leków przeciwzakrzepowych ani też specjalisty, który chirurgicznie pozbędzie się skutków krwotoku. Doświadczała jednak przez ten cały czas osobliwych zmian – jakby jej ciało nieustannie próbowało rozpuścić powstałe skrzepy. Świadomość ułomności zmusiła Dossett do powstania i znalezienia rozwiązania. Trywialny plan wyjęcia z siebie pozostałości agresji wzmagał mdłości. Niemniej wiedziała, iż musi jak najszybciej wygrzebać z jamy otrzewnej ohydną fuzję; za długo zwlekała.
Następne godziny stanowiły delirium – próby oczyszczenia się. Desperacka konsumpcja syntetycznej krwi, by pobudzić regenerację; smród ciemnej wydzieliny; lepkość między palcami. Wymioty, gorączka, łzy. Ilość skrzepu wydawała się nieskończona. Kończyny bolały, gdy się na nich podtrzymywała. Ciało cierpiało, utrzymując przytomność. Była swoim własnym orłem, wyżerającym wątrobę. Wężem, uwięzionym oraz jadem, spadającym na jego twarz. Oprawcą, ofiarą, wybawicielem. Ze splugawionych okoliczności wyłuskała poczucie kontroli. Nawiedziła ją świadomość siły sprawczej. Potrafiła uczynić z tego koniec; wątpiła, iż wytrzyma jeszcze jedną chwilę podtrzymując tę parodię życia. Zbrukana, samotna. Niszczyła wszystko, czego odważyła się tknąć, a przecież pragnęła tylko kochać – tragedia, na jaką zasłużyła każdym zawłaszczonym życiem.
Przytłoczona wstydem poznania, nienawiścią do samej siebie i ogromnym żalem, zakradła się do innego pokoju niż ten, który spaskudzony został jestestwem Marigold. Wciąż pozostawała zbyt tchórzliwa, żeby zakończyć widowisko. Musiała się ukryć, musiała zgłębić pozostałości sensu. Wyrzuciła ubrania z czyjejś szafy; wlazła do środka, próbując zniknąć; schować przed Nim. Modliła się, lecz nikt jej nie odpowiadał. Dygotała, obklejona brudem. Słyszała tylko dźwięki, jakie wydawał nietrwały, podziurawiony organizm. Prosiła, coraz głośniej, ledwo dukając pacierz. Przytłaczająca cisza potęgowała niepokój. Wampirzyca nie wiedziała jak interpretować brak znaków. Obawiała się, że przez ten cały czas działała wbrew Niemu, wbrew ścieżce, którą dla niej wybrał aż… pozostawił ją. Była sama, nikomu innemu nie dała przyzwolenia na byt. Jednakże nie mogła się z tym pogodzić – winno istnieć coś więcej. Musiała być częścią czegoś większego; czegoś dobrego.
Pustka jako odpowiedź. Dylemat bez rozwiązania. Nie pozostała bezczynna; wyzdrowiała, by móc pojawić się w domu Bożym, szukając Jego towarzystwa. Zwątpienie nie opuszczało Marie, niechęć do czynu rosła z każdą kolejną nocą bez odpowiedzi. Jednocześnie ciążyła jej na sumieniu kwestia pozostawionego Doriana. Ciągle pamiętała o pięknie następstw dwóch morderstw. Pośredniczył między nią a Bogiem. Ofiara złożona z męczennicy pozwoliła na doświadczenie boskości, na iście ekstatyczne przeżycie. Mógł umożliwić następne spotkanie, kolejne i jeszcze kolejne. Poprzednio Bóg nie odwrócił wzroku od czegoś tak potwornego oraz ludzkiego jak zło, czemuż tym razem miałoby być inaczej?
Nie mogła też wiecznie ignorować pragnienia, jakie obudziła w niej krew wampira. Ta, która gwałtownie wyrwała ją z niebytu. Niesycący, zimny szkarłat. Niepotrzebny, a jednak tak bardzo trudny do zapomnienia. Dawno temu straciła apetyt. Nie miała ochoty na nic innego, liczyła się tylko czerwień. Nie próbowała smakować ludzkich potraw, nie widząc w tym celu; nie mając chęci. Zmiana nastąpiła po wybudzeniu z głębokiego snu. Obudziła się inna, ze smakiem w ustach. Nie chciała jedynie pić krwi; pragnęła spożyć nieśmiertelne ciało.
Pojawiła się przed drzwiami apartamentu. Nie miała ze sobą pożyczonych ubrań, które w liście obiecała oddać. Plamy krwi i rozkładu nie opuściły materiału, mimo wielu starań. Znała Relisha, wyśmiałby ją, gdyby wróciła ze zniszczoną własnością. Marigold położyła rękę na drzwiach, mogła się jeszcze wrócić. Zatrzymać błędne koło traumy.
Nie chciała.
Wyczulona na zapach, a także świadoma jego obecności, zapukała.
_________________
Kill everyone now. Condone first degree murder.
Advocate cannibalism.
Eat shit.