Potrzebował nocnego chłodu i duszącego zapachu.
Zamknął za sobą drzwi balkonowe jak najbardziej się dalo, żeby nie smrodzić w mieszkaniu, błysk zapalniczki oświetlił na chwilę jego zmęczoną twarz, którą później otulił gorzki smak dymu papierosowego, mieszając się z siwizną na jego skroniach srebrnymi pasmami. Zamknął oczy, przytrzymał piekący żar w płucach, czując, jak regeneracja walczy ze zniszczeniem.
Oparł się o barierkę, zimny metal raził jego skórę, wnikał nieprzyjemnym uczuciem prosto w kości. Miasto jeszcze żyło, nic dziwnego, byli w centrum. Terkot walizki jakiegoś podróżnika skrytego w mroku pod balkonami, ktory właśnie wrócił do Paryża lub z niego wyjeżdżał i spieszył się na transport. Obserwował, jak gasną światła zamykanych lokali wzdłuż ulicy, ostatni maruderzy wychodzą z baru, lekko się zataczając, w doskonałym humorze.
Niepokój nadal w nim tkwił, więc przeszedł kilka kroków po niedużej przestrzeni, bardziej w kółko niż po prostokącie, zaciągnął się na nowo, oparł ręce na lodowatej barierce, ukrył głowę między ramionami, zwieszając ją w pokucie. Czasem już nie wiedział za bardzo, za co pokutował. Czasem wiedział doskonale dobrze. Gorycz podchodziła mu go gardła.
Z papierosem w jednej ręce, wyciągnął z kieszeni czotki.
Uciekał w to, co przynosiło mu ukojenie przez tak wiele dekad. Wykonał znak krzyża i ułożył palec na pierwszym węzełku: Theotoks, zmiłuj się nade mną. Theotokos, zmiłuj się nade mną. Theotokos, zmiłuj się nade mną. Modlił się w myślach, nawet szept nie opuścił jego ust, robił to jedynie dym papierosowy. Tylko szelest przesuwanych kolejnych węzłów w jego palcach i skwierczenie palonego tytoniu, z szumem samochodów w tle.
_________________