the horrors are endless, but we stay silly

2 posters

Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Go down

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
First topic message reminder :


“I thought so many things & never said a single one aloud. I choked on such longing I couldn't spit out. Yes, desire is so diferent when God bore you hungry. I could have devoured anything and still have been starving.”

DORIAN & MARIE | THEME




Energia spoczynkowa – Marigold trzyma łuk, Dorian naciągniętą na cięciwę strzałę; grot wycelowany jest w martwe serce wampirzycy.

Ażeby odnaleźć spokój, musiała zaufać; by zaufać, nie mogła mieć wyboru.

Początkowo był jej jedyną opcją, ratunkiem od promieni słonecznych; od wstydu związanego z powrotem do domu. Był zrządzeniem losu, być może boską opatrznością. Istniał jako świeże źródło, symbolizujące powstanie, ale wtedy jeszcze tego nie rozumiała. Przez pierwsze kilka dni pobytu w niesamowitej rezydencji towarzyszyło jej monachopsis. Czuła wstręt do gospodarza; uprzedzenie, pochodzące z czegoś, czego tak naprawdę nie potrafiła opisać. Być może wynikało z pierwszego wrażenia, jakie na niej zrobił wtedy w tawernie. Miała przeczucie, że jest nieszczery, niepokojący – tak jak cała posiadłość i wszyscy jej mieszkańcy. Planowała jak najszybsze opuszczenie rezydencji, niemniej nie wiedziała, co powinna uczynić dalej. Nie znała drogi zbawienia, mechanizmu pokuty. Niezdolna do podjęcia decyzji pozostała tak długo, że w końcu przestała myśleć o odejściu, a zaczęła słuchać tego, co ma do powiedzenia. Wampir na ustach niósł osobliwe przyrzeczenia, chcąc czule zapuścić korzenie w pośmiertnym ciele. Jego słowa oraz czyny uśpiły niechęć, pozwalając rozkwitnąć wzruszeniu. W pewnym momencie była przekonana, że Bóg wskazał mężczyznę, aby i go nawróciła; uratowała. Żyjąc z nim mogła w naiwny sposób zapomnieć o naturze martwych, skupić na ludzkiej stronie. Nie musiała zabijać, polować i cierpieć, bowiem gospodarz w każdą północ zapraszał ją na wspólny posiłek, składający się z kielicha wypełnionego krwią. Nie zadawała pytań o to, skąd ona pochodzi. Cieszyła się, iż sama nie musiała jej pozyskiwać.
Pragnienie utracenia odpowiedzialności za każdy kolejny grzech współgrało z wizją pozostania u boku Doriana. Urzekł ją sposób, w jaki żyje; to, kim był. Pielęgnował byt, utrzymując kontakty ze śmiertelnymi. Jego przyjaciele byli ludźmi… on zachowywał się jak człowiek. Potrafiła spędzać z nim godziny, aż finalnie zapomniała, jak dokładnie wyglądały noce sprzed ich poznania.
Potem otrzymała jego dziennik, w którym spisane były dni życia i śmierci. Po przeczytaniu wszystkich wpisów pękło jej serce. Zrozumiała, że wampir potrzebuje opieki. Zauważyła analogie, jakie tworzyły się między spisanymi słowami a myślami Marie. Byli podobni, oboje nieustannie cierpieli. Postanowiła, że zrobi wszystko, aby poczuł się kochany, zrozumiany. Czytała mu, słuchała godzinnych monologów oraz gry na pianinie, oferując swoje towarzystwo niemal przez całą dobę. Spali razem, ponieważ upodobał sobie jej ciepło, lubił w nim zasypiać, a ona… ona się litowała nad zimnem i samotnością. Służba plotkowała o charakterze ich relacji, patrząc na nią z politowaniem. W ich oczach była naiwną kobietą, którą Relish chronicznie zdradzał. Dossett nie obchodziło, z kim mężczyzna spędza noce; to spojrzenia ją irytowały.
W pewnym momencie obcowanie z wampirem stało się przytłaczające. Dorian dążył do kontaktu fizycznego, dotyku; osaczał ją. Każdej wspólnej aktywności, zwłaszcza lekcjom kaligrafii, zaczęło towarzyszyć nietypowe napięcie, jakie usilnie starała się ignorować. Jednak jego dłonie miały w zwyczaju błądzić, więc i ona musiała reagować; odmawiać, tłumacząc się czystością, celibatem. Wtedy stawał się… obcy. Znikał na dłuższy czas; chciał, żeby się martwiła, odchodziła od zmysłów. Kiedy wracał, kładł się obok wampirzycy i ją obejmował. Nie był to czuły gest, przypominał pasywną agresję. Marie wyczuwała od niego smród seksu oraz alkoholu, lecz nigdy nie odważyła się odsunąć, ogarnięta ulgą, że wrócił… iż się nie gniewa.
Każde negatywne wspomnienie wypierała. Tłumaczyła go sama przed sobą – zdejmowała z jego ramion ciężar winy, usprawiedliwiając opisanym w dzienniku bólem przeszłości. Jakiekolwiek niewłaściwe zachowanie utwierdzało ją w przeświadczeniu, że musi się starać jeszcze bardziej; być dla niego dobra i wyrozumiała; jak matka. Ustępowała mu wiele razy, nie miała problemu, by dostosować się do jego wizji, ustrukturyzowanego planu dnia czy etykiety – nie przeszkadzał jej brak kontroli nad tym, co ubierała oraz co jadła. Chciała, żeby był szczęśliwy; pragnęła przy nim odnaleźć spokój. Była przekonana, iż zaraza, jaka zżerała go od środka, wynikała z braku duchowości. Próbowała namówić Relisha na wspólne modlitwy, zapewniając go, że to w Bogu znajdzie równowagę, jednak ani razu do niej nie dołączył. Modliła się więc sama, lecz już nie błagała o zbawienie tylko jednej duszy.
Aksamitki – powiedziała cicho do siebie, głaszcząc Doriana po głowie. Patrzyła pusto na bukiet, który wybijał się kolorem ze scenerii salonu, bawiąc złotymi lokami mężczyzny. Jeżeli te kwiaty zakwitły, oznaczało, że spędziła z wampirem o wiele więcej czasu niż myślała. Zamknęła oczy. Czuła ciężar głowy na udach i zapach roślin. – Czemu akurat aksamitki? – zapytała pół żartem, pół serio.

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Szok, niedowierzanie, pustka, ból duszy. Jego percepcja nie była w stanie objąć całości wydarzenia, którego był uczestnikiem. Ona, ona odgryzła mu palec. Bez wahania, bez skrupułów czy zastanowienia. Tak po prostu. Po raz kolejny odebrała mu jakąś część całości scalonej wieloma splątanymi nićmi, rozerwała je… rozszarpała, była brutalna. Dorian zawsze tego chciał, pragnął całym sobą i dążył do tej chwili skrupulatnie, jednakże nie tak to miało wyglądać. Jej przemoc nigdy nie miała zostać wymierzona przeciw niemu, a sposób w jaki została okazana był najzwyczajniej w świecie wstrząsający. On był zdecydowanie wstrząśnięty. Przez chwilę czuł się jakby czas stanął w miejscu, a ten irytujący piasek wypełniający klepsydrę nagle przestał drażnić słuch, ponieważ przesypywanie ustało.
Trzask, głośny, niesamowicie głośny… dźwięk prawdopodobnie rozniósł się po całej rezydencji, ale nikt się tym nie przejął. Jednostki, które pozostały w jego posiadłości były przejęte własnym, upojnym towarzystwem. Nikt nie mógł zauważyć jak Marigold upada na ziemię po spoliczkowaniu. Relish skupił swój wzrok na wampirzycy, leżącej niemal u jego stóp i plunął, prosto w jej twarz, zdobioną śladem o odcieniu intensywnej czerwieni. Chciał uderzyć ją znów, chciał ją bić raz za razem. Okaleczyć, rozerwać, pozbyć się jej. Pragnął usłyszeć krzyk pełen bólu oraz cierpienia. Bawiłby się jej zwłokami dopóki nie zalęgłyby się w nich robaki. Naprawdę mógłby to zrobić.
– Ty pieprzona szmato! Palec, ten akurat palec?! Sygnet? Kurwa! Nie masz pojęcia co zrobiłaś, nie masz pojęcia z kim tutaj jesteś, rozumiesz?! Pieprzę to wszystko, Ciebie i tego Twojego boga, bo bóg jest tylko jeden i jestem nim kurwa ja! JA! Myślałem, że będziesz w stanie dostrzec tak wielką potęgę, tą moc, ale Ty… jesteś głupia, naiwna albo… – podszedł do niej głosząc własną przemowę i kucnął tuż przed nią, chciał dotknąć jej twarzy, wbić w nią paznokcie, prawie to zrobił – Albo potrzebujesz, żebym dłużej się Tobą zajął… Być może potrzeba innej metody, hmm? – gwałtownie wstał, aby odejść kilka kroków w tył – Oto kim jesteśmy. Ty i ja. Na zawsze.
Z perspektywy czasu popełnił jeden z najbardziej znaczących błędów podczas swego żywota. Odwrócił się od niej. „Pokażę jej. Pokażę prawdę, okrutną rzeczywistość. Pokażę chaos, zwizualizuję przyszłość. Słodką… a być może ociupinkę gorzką, bo na taką zasługuje. Ona zasługuje na surowe życie. Przekroczyła wszystkie granice, zdradziła. Odebrała wszystko. Niech patrzy… obserwuje wszystko z jak największą dokładnością, aby potem móc to odtwarzać jako koszmar na jawie. Ja powstałem z chaosu i zabiorę ją tam ze sobą, wbrew wszystkiemu. Oto okazja.”
Jedna, zbłąkana dusza tuż przed nim. Idealna ofiara do posilenia się, aby po raz kolejny uzmysłowić Dosset fundamentalne prawdy, z którymi nie potrafi znaleźć porozumienia. Zasłużyła na to wszystko. Odgryzła mu palec! Szarpała, wbijała zęby, zadawała ból, a on nie mógł jej odepchnąć. Sytuacja rozwijała się nazbyt dynamicznie. Jednak nowa ofiara mogła być idealną formą ponownej krzywdy na wampirzycy. Wiedział, on wiedział, że ten widok może ją zaboleć, naprawdę na to liczył, więc rzucił się w stronę jakiegoś mężczyzny, po czym zatopił kły w jego szyi. Czuł całym sobą, że ona musi to widzieć, musi dalej tam być.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Bal w imię szacunku i miłości.
Spoliczkował ją; upadła, uderzając bezwładnie w podłogę. Już nie musiała obserwować, opisywać oraz rozumieć gniewu, ponieważ go czuła: siłę, intensywność; ten przeszywający, wręcz paraliżujący ból.  Doświadczyła kolejnego stopnia przemocy z jego strony, jednak wciąż było to nic w porównaniu z barbarzyństwem, jakim pochwalił się podczas obcowania ze szkarłatną damą.
Martwota. Leżała nieruchomo jak trup, którym przecież była – zimna, sztywna; niby pierwszoplanowa postać, tenebryzm, fatalny obraz. Przyciskała piekący policzek do podłogi. Biel zębów ukryta została pod czerwienią. Twarz miała wygiętą ni to w szoku, ni w uśmiechu. Przeraźliwy grymas skostniał, jednakże Dossett nie straciła przytomności. Krew, jej własna i Doriana, w ustach utworzyła wstrętną mieszaninę, która skutecznie podtrzymywała okruchy świadomości.
Gdzieś w tle istniał śmiech. Słyszała przeokropny chichot o barwie jaśniejszej niż każda myśl, tworząca się w tamtym momencie. Dźwięk zdominował poznanie, Marigold mogłaby przysiąc, że widziała w kącie pomieszczenia Stwórczynię, wyśmiewającą jej naiwność, wiarę oraz nadzieję. Chełpiła się, obejmując swym osądem zatrważające zdarzenie, natomiast nawet nie ruszyła dłonią, by pomóc. Mara nie istniała, aczkolwiek nie miało to znaczenia. Morał, wraz z poczuciem winy, objawił się nieproszony. Zignorowane ostrzeżenia, rady… one kuły najbardziej. Koncept, iż mogła temu wszystkiemu zapobiec; nigdy nie przyjąć zaproszenia Relisha, rozsierdzał ją. Pragnęła pozostać w skórze ofiary, dłużej udawać, że nie miała wpływu na to, co się wydarzyło… jakież to byłoby irracjonalne, niemalże bezczelne, tuż przed pozostałościami rozszarpanego ciała.
Choć towarzyszyły jej urojenia, tak była na tyle przytomna, aby zrozumieć każde okrutne słowo, wypełzające z ust wampira. Odwróciła spojrzenie od zjawy, by przenieść je na realne monstrum. Przepełniona repulsją wzdrygnęła się, gdy mężczyzna ją opluł. Zamknęła oczy i przetarła dłonią twarz, nieintencjonalnie nanosząc ślinę również na włosy. Gdy ponownie je otworzyła, skupiła wzrok na odgryzionym palcu. Złość trawiła Marie od środka.
Przekonała się, iż nie było szacunku, nie było miłości. Pozostały tylko mutacje śmiertelnych działań; wynaturzenie. Pozostał prawdziwy Dorian.
Szczerze była przygotowana na to, że ją skatuje – połamie, rozetnie, pobije. Niemniej on znów postanowił zaprosić do horroru niewinną duszę; chciał poświęcić kolejnego człowieka. Marigold krzyknęła za nim, lecz było za późno. Opętał nową osobę, ukradł życie nieświadomemu mężczyźnie. Inna ofiara, ta sama, przestarzała gorycz. Czyżby zamierzał wybić wszystkich gości? Nie mogła uwierzyć, z jaką łatwością mu to przychodziło. Musiała przerwać farsę; raz na zawsze.
Powoli się podniosła. Czuła ciężar własnego ciała, dyskomfort spowodowany uderzeniem. Nic, co by ją mogło powstrzymać. Przygarbiona, bardziej jak zwierzę, nie człowiek, zbliżała się do Doriana. Pochwyciła stalowy pogrzebacz, przechodząc obok kominka. Wyprostowała się dopiero, gdy za nim stanęła. Przez cały czas powstrzymywała płacz. Nie panowała nad falą wspomnień, które podtapiały pewność podjętej decyzji. Pamiętała jego łagodny uśmiech, słowa w dzienniku. Słyszała szept komfortu, zaufanie. Wspólne czytanie, lekcje tańca. Godzinne rozmowy, tajemnice. Był dla niej jak rodzina, obiecała mu, że się nim zaopiekuje.
Przez krótką chwilę zwątpiła czy rzeczywiście chce to zrobić. Potem dopadła ją rzeczywistość. Podstęp, szkarłatna dama, jego prawdziwa twarz… wtedy też zauważyła, iż się spóźniła – kolejny martwy człowiek. Zadrżała. Nie potrafiła nikogo uratować. Czas uciekł; musiała działać. Mogła powstrzymać go od następnych okropieństw. Zatrzymać zło; grzech. Ochronić mężczyznę przed samym sobą.
Zamachnęła się i przebiła wampira stalowym narzędziem, używając ciężaru własnego ciała, ażeby zanurzyć niemal cały metal w martwym. Złamała przyrzeczenie; nie mogła powstrzymać łez. Oparła się na jego plecach, zaciskając dłonie wokół instrumentu zbrodni. – Zdradziłeś mnie, moją miłość... – Pragnęła kontynuować, zadać mu kolejne ciosy, a pozostałości spalić. Upewnić się, że nie powstanie, nie skrzywdzi już nikogo innego, lecz… nie mogła. Poczuła fizyczną niemoc, aby kontynuować. Zabolało ją wnętrze, dokuczało i sumienie. – Ale nie zasłużyłeś na… to. – Odsunęła się. Nie mogła dłużej pozostać w sali balowej.
Uciekła. Biegła przed siebie.
Nie dbała o tajemnicę, ludzie widzieli jej tragedię; potworność. Błąkała się bez celu przez parę nocy, odwlekając powrót do Stwórczyni. Parada makabry wywołała sensację, lecz po jakimś czasie pamiętały o niej tylko dzieciaki. Podtrzymywały pamięć o koszmarze, strasząc się wzajemnie białą damą, która przechadzała się po paryskich ulicach w zakrwawionej, gnijącej sukni.

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Był niczym ocean, zmącony, niespokojny, jakby za chwilę miał się oddać niesamowitym pędom wiatru, doprowadzającym do sztormu. Jednak nagle, znienacka jakby, poczuł jedność z samym sobą, pozbawiając ostatniej kropli krwi, martwego przeszło od niewielu sekund śmiertelnika. Trzymał go przy swoim, skąpanym niczym w lodzie ciele, przez jeszcze kilka krótkich chwil, aby całkowicie oddać się w posiadanie błogości, jaką odczuwał po tak zbereźnym akcie. Żałował, iż nie mógł trwać tak przez wieczność, wszak nic więcej już mu nie pozostało jak oddalić się ku zapomnieniu, wiecznemu zamarciu, pośród umarłych nijak do niego niepodobnych. Odnosił wrażenie, że jego dusza krwawi, jakby przeszył ją zatruty sztylet. Paląca trucizna rozprzestrzeniała się w jego organizmie, niczym fatum, jeszcze moment, a mógłby odnieść wrażenie zaprzeczenia rzeczywistości, jednak nic nie mogło cofnąć wydarzeń poczętych niestabilnie szybko. Czasoprzestrzeń zaiste uległa zmąceniu. Gwałtownemu.
„Ból. Cierpienie. Żal. Gorycz. Maskarada. Teatr. Zepsute marionetki. Porwane sznureczki. Kurtyna opada. Głuchy huk. Tak jest. To się właśnie dzieję, niczym finalna część rozgrywającego się dramatu. Zaniknęło gdzieś poczucie komizmu. Groteskowość przechyla się na szalę tragizmu i brzydoty. Nagle nic nie ma znaczenia. Wszystko zmierza ku końcowi, a ja chyba… chyba odchodzę? Przeżywam nijaki stan żałoby po stracie, ale co właściwie utraciłem? Siebie, ją, emocje, więź? Czegoś brakuje, coś ulatuje niczym powietrze z przebitego igłą balonu, który od samego swego napełnienia był tak naprawdę pustym narzędziem, prowadzącym do nikąd. Doprawdy feralne zdarzenie, byt w niebycie. Łaska w niełasce. Wszystkie pragnienia krytycznie strącone z piedestału. Pragnę chwycić każdy strzęp sznureczków, które zostały poddane destrukcji, wypaleniu. Nie mogę, uciekają, stają się rozmyte. Mój ucisk słabnie, ja słabnę. Nie mogę przyjąć do siebie tej kakofonii gehenny. Wszystko niczym łoże boleści. Awangardowa zdrada.”
Dorian Relish czuł się pokrzywdzony. On wiedział, że to nie powinno się zdarzyć, nie mogło, a jednak? Miał pewność, gdzieś głęboko w sercu zakorzenioną, iż ona naprawdę go kocha. Być może inaczej, być może to wszystko było bardziej zagmatwane niż mogłoby się komukolwiek wydawać, ale to miała być miłość. Z jej strony zapewne czysta, popierdolenie bogobojna, pełna niewytłumaczalnych sprzeczności, aczkolwiek wciąż miłość. Miała być jego Psyche, tworem delikatnym, miejscami słabym, ale finalnie wschodzącym ponad innych. Z pozoru zwyczajna istota, pod powłoką zagubienia i łatwowierności, na tyle potężna, aby być z nim. Jednak ona była nazbyt słaba, zbyt uprzedzona, zbyt wytrwała w zakłamanych przekonaniach. Nie podołał, nie dał rady otworzyć jej oczu. Tak zaciemniała, iż gasiła każdy zalążek nadchodzącego oświecenia. Jego światło okazało się nie wystarczającym, został strącony z wyimaginowanego tronu. Wyrzucony z raju, niczym sam władca, pan… Lucyfer. Ona sprawiła, iż sam w sobie stał się rajem utraconym.
Upadł na kolana, złapał się za klatkę piersiową i odwrócił się do niej ze łzami w oczach. Naprawdę bardzo ciężko jednoznacznie określić, czy był to ból spowodowany zadanym ciosem, czy powodowany roztrzaskanym jestestwem, poddanym zdradzie. Oczywiście, że na to kurwa nie zasłużył. Ona nigdy nie powinna odważyć się na taki krok. Jak zwykły tchórz zadała mu cios w plecy. W oddali ujrzał kielich, który podarował jej wcześniej tej nocy. Nie miał pojęcia skąd się tam wziął, nie wiedział czy los specjalnie postawił go na drodze jego wzroku, ale widział go. Patrzył na początek swego krańca. Nic już nie mogło być takie samo.
- Skrzywdziłaś mnie, zdradziłaś, oszukałaś i odtrąciłaś, a na koniec niemal mnie zabiłaś. Marigold Dossett, nie zasłużyłaś na moją miłość. Nie zasłużyłaś na litość, na wybaczenie i wiedz, że Ci nie wybaczam! – krzyczał za nią, gdy jej rozmyta sylwetka powoli znikała. Ona odeszła, porzuciła go i on nie mógł nic na to poradzić. – Jeszcze się spotkamy i będzie to najbardziej nieprawdopodobne spotkanie w Twoim życiu. – wraz z wypowiedzeniem ostatnich słów, przymknął powieki tracąc przytomność.
Koniec.

Sponsored content


Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Powrót do góry

- Similar topics

 
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach