the horrors are endless, but we stay silly

2 posters

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Go down

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96

“I thought so many things & never said a single one aloud. I choked on such longing I couldn't spit out. Yes, desire is so diferent when God bore you hungry. I could have devoured anything and still have been starving.”

DORIAN & MARIE | THEME




Energia spoczynkowa – Marigold trzyma łuk, Dorian naciągniętą na cięciwę strzałę; grot wycelowany jest w martwe serce wampirzycy.

Ażeby odnaleźć spokój, musiała zaufać; by zaufać, nie mogła mieć wyboru.

Początkowo był jej jedyną opcją, ratunkiem od promieni słonecznych; od wstydu związanego z powrotem do domu. Był zrządzeniem losu, być może boską opatrznością. Istniał jako świeże źródło, symbolizujące powstanie, ale wtedy jeszcze tego nie rozumiała. Przez pierwsze kilka dni pobytu w niesamowitej rezydencji towarzyszyło jej monachopsis. Czuła wstręt do gospodarza; uprzedzenie, pochodzące z czegoś, czego tak naprawdę nie potrafiła opisać. Być może wynikało z pierwszego wrażenia, jakie na niej zrobił wtedy w tawernie. Miała przeczucie, że jest nieszczery, niepokojący – tak jak cała posiadłość i wszyscy jej mieszkańcy. Planowała jak najszybsze opuszczenie rezydencji, niemniej nie wiedziała, co powinna uczynić dalej. Nie znała drogi zbawienia, mechanizmu pokuty. Niezdolna do podjęcia decyzji pozostała tak długo, że w końcu przestała myśleć o odejściu, a zaczęła słuchać tego, co ma do powiedzenia. Wampir na ustach niósł osobliwe przyrzeczenia, chcąc czule zapuścić korzenie w pośmiertnym ciele. Jego słowa oraz czyny uśpiły niechęć, pozwalając rozkwitnąć wzruszeniu. W pewnym momencie była przekonana, że Bóg wskazał mężczyznę, aby i go nawróciła; uratowała. Żyjąc z nim mogła w naiwny sposób zapomnieć o naturze martwych, skupić na ludzkiej stronie. Nie musiała zabijać, polować i cierpieć, bowiem gospodarz w każdą północ zapraszał ją na wspólny posiłek, składający się z kielicha wypełnionego krwią. Nie zadawała pytań o to, skąd ona pochodzi. Cieszyła się, iż sama nie musiała jej pozyskiwać.
Pragnienie utracenia odpowiedzialności za każdy kolejny grzech współgrało z wizją pozostania u boku Doriana. Urzekł ją sposób, w jaki żyje; to, kim był. Pielęgnował byt, utrzymując kontakty ze śmiertelnymi. Jego przyjaciele byli ludźmi… on zachowywał się jak człowiek. Potrafiła spędzać z nim godziny, aż finalnie zapomniała, jak dokładnie wyglądały noce sprzed ich poznania.
Potem otrzymała jego dziennik, w którym spisane były dni życia i śmierci. Po przeczytaniu wszystkich wpisów pękło jej serce. Zrozumiała, że wampir potrzebuje opieki. Zauważyła analogie, jakie tworzyły się między spisanymi słowami a myślami Marie. Byli podobni, oboje nieustannie cierpieli. Postanowiła, że zrobi wszystko, aby poczuł się kochany, zrozumiany. Czytała mu, słuchała godzinnych monologów oraz gry na pianinie, oferując swoje towarzystwo niemal przez całą dobę. Spali razem, ponieważ upodobał sobie jej ciepło, lubił w nim zasypiać, a ona… ona się litowała nad zimnem i samotnością. Służba plotkowała o charakterze ich relacji, patrząc na nią z politowaniem. W ich oczach była naiwną kobietą, którą Relish chronicznie zdradzał. Dossett nie obchodziło, z kim mężczyzna spędza noce; to spojrzenia ją irytowały.
W pewnym momencie obcowanie z wampirem stało się przytłaczające. Dorian dążył do kontaktu fizycznego, dotyku; osaczał ją. Każdej wspólnej aktywności, zwłaszcza lekcjom kaligrafii, zaczęło towarzyszyć nietypowe napięcie, jakie usilnie starała się ignorować. Jednak jego dłonie miały w zwyczaju błądzić, więc i ona musiała reagować; odmawiać, tłumacząc się czystością, celibatem. Wtedy stawał się… obcy. Znikał na dłuższy czas; chciał, żeby się martwiła, odchodziła od zmysłów. Kiedy wracał, kładł się obok wampirzycy i ją obejmował. Nie był to czuły gest, przypominał pasywną agresję. Marie wyczuwała od niego smród seksu oraz alkoholu, lecz nigdy nie odważyła się odsunąć, ogarnięta ulgą, że wrócił… iż się nie gniewa.
Każde negatywne wspomnienie wypierała. Tłumaczyła go sama przed sobą – zdejmowała z jego ramion ciężar winy, usprawiedliwiając opisanym w dzienniku bólem przeszłości. Jakiekolwiek niewłaściwe zachowanie utwierdzało ją w przeświadczeniu, że musi się starać jeszcze bardziej; być dla niego dobra i wyrozumiała; jak matka. Ustępowała mu wiele razy, nie miała problemu, by dostosować się do jego wizji, ustrukturyzowanego planu dnia czy etykiety – nie przeszkadzał jej brak kontroli nad tym, co ubierała oraz co jadła. Chciała, żeby był szczęśliwy; pragnęła przy nim odnaleźć spokój. Była przekonana, iż zaraza, jaka zżerała go od środka, wynikała z braku duchowości. Próbowała namówić Relisha na wspólne modlitwy, zapewniając go, że to w Bogu znajdzie równowagę, jednak ani razu do niej nie dołączył. Modliła się więc sama, lecz już nie błagała o zbawienie tylko jednej duszy.
Aksamitki – powiedziała cicho do siebie, głaszcząc Doriana po głowie. Patrzyła pusto na bukiet, który wybijał się kolorem ze scenerii salonu, bawiąc złotymi lokami mężczyzny. Jeżeli te kwiaty zakwitły, oznaczało, że spędziła z wampirem o wiele więcej czasu niż myślała. Zamknęła oczy. Czuła ciężar głowy na udach i zapach roślin. – Czemu akurat aksamitki? – zapytała pół żartem, pół serio.

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Tawerna. Mała, obskurna, zadymiona. Wypełniona istotami z półświatka, nie niosąca nic dobrego swym bytowaniem, a jednak… właśnie tam ją poznał, bezczelną oraz bez ogłady. Gdy zaprosił ją do swej posiadłości nie spodziewał się tego, iż tak gwałtownie wtargnie do jego - zgniłego, przesiąkniętego bólem i goryczą, - serca. Ostatecznie tak właśnie się stało. W pewien bardzo pogmatwany sposób, jakieś niemożliwe do poznania, a co dopiero do zrozumienia, drgania wysłały sygnał do przemożnego wszechświata, który musiał uznać za niewątpliwie słuszne, aby los połączył ich odizolowane ścieżki, by finalnie mogli stworzyć jedną, wspólną drogę ku lepszej przyszłości. Miał głęboko zakorzenione przekonanie, iż tak właśnie postępowali. Kroczyli, razem.
Początki ich relacji nie były ekscytujące, może nawet miejscami mdłe, albo pozbawione specyficznej iskry wzniecającej głębsze uczucia, jednak czuł w stronę Marigold swego rodzaju współczucie. Pierwszy raz od dawien dawna zapragnął komuś ofiarować swą pomoc, zaangażować się choć minimalnie. Pierwszym planem na jego zbawiennej liście było wspólne ucztowanie. Gdy dwa dni spotykały się na wspólnej drodze oni raczyli się kielichem doskonałej krwi. Przeważnie. Bywało tak, iż Dossett nie chciała towarzyszyć Dorianowi, co skutecznie wyprowadzało go z równowagi, jednak nie mógł dać jej odczuć swej złości, nie kiedy miał ją do siebie przekonać, wzbudzić w niej poczucie zaufania, które umożliwiłoby im utworzenie pięknej więzi, dzięki której powinna pozostać z nim na zawsze. Właśnie dlatego jedyną karą jaka napotykała wampirzycę było picie posoki zepsutej, cieczy… która czekała nazbyt długo na kobietę, dookoła kielicha pozostawiał również karteczki, opisujące ból jaki odczuwał, gdy proponowany przez niego posiłek ignorowano.  
Mordował w ukryciu. Pastwił się nad niewinnymi ofiarami, wydzierając z nich siłą życie, gdy nikt nie patrzył. Gwałcił, skąpany we krwi, wyjadał trzewia, patrosząc martwe ciała, krzyczał i bił i był zachwycony. Tak kurewsko dumny, urzeczony własnym, diabelskim okrucieństwem, które skrupulatnie chował przed Marigold.
„Oddałem jej siebie. Oddałem jej swoją historię, swoją wiedzę, swój talent. Prawie całe swoje jestestwo. Coś się zmieniło, czegoś nie dostrzegałem, toteż nie udało mi się w porę uciec przed odpowiedzialnością, którą za sobą niosło niejakie oswojenie tej kobiety, kobiety… która mnie odtrąciła, gdy tylko chciałem się do niej zbliżyć jeszcze bardziej. Wszystkie wspólne noce, każdy dotyk, czułe słowo, wspólne lekcje, namiętna melodia uderzająca prosto do wnętrza jestestwa najbardziej odpornego na uroki dzieł sztuki. Dziennik. Nawet on nie podołał. Wszystkie moje grzechy, jak o nich mówiła, wszystkie w jednym miejscu przepełnionym niewypowiedzianą latami goryczą oraz żalem, wciąż za mało.”
Zamęczała go. Torturowała nieświadomie, ale jednak był to niezaprzeczalny fakt. Bluźniła swym bogiem w jego domu, jego towarzystwie. Próbowała go nawrócić, a on… musiał jej słuchać, musiał pobłażać, a miejscami nawet udawać, iż rozumie, do pewnego stopnia, do pewnego momentu kulminacyjnego, który gwałtownie przechylał szalę goryczy i powodował w jego ustach posmak kwasu, niemal wypalającego mu przełyk ze zgryzoty. Tak bardzo pragnął wtedy chwycić pióro z kałamarza tylko po to, aby później móc wbić je sobie gdzieś w okolicach serca. Wciąż byłby to mniejszy ból, niż ukrywanie swej wiary, głoszącej niezachwianą pewność siebie oraz pewność mocy Lucyfera.
Jednak był silny. Walczył ze sobą każdego dnia i nie poddawał się, bo na koniec dnia… ona z nim była. Była przy nim cały czas, okazując troskę, ciepło oraz najzwyklejsze w świecie zainteresowanie jego osobą, mogła być jego oparciem, jednak to wciąż… za mało.
„Znalazłem je. Te kwiaty, idealne. Symbolizujące ukochaną śmierć, umiłowane cierpienie oraz przebrzydłą nadzieję bez szans na spełnienie. Daję nam ostatnią szansę, muszę spróbować jeszcze raz. Być może, ona również dostrzeże jak bardzo oboje tego potrzebujemy. Jak bardzo się staram, zabiegam o jej względy. Tworzymy wspólne ognisko domowe, wspólną przestrzeń. Choć mam tak wiele sekretów, szczerze pragnę tej kobiety u swego boku. Wręczam jej kwiaty.”
- To moje ulubione, nie tylko ze względu na Twoje imię – odpowiedział spokojnie, rozkoszując się delikatnym dotykiem, gdy Dossett bawiła się jego włosami. Lubił to, naprawdę to lubił. Chciał więcej, musiał dostać więcej. Jego zemsty, plany, intrygi, inne kobiety… nie zdawały egzaminu. Dlatego postanowił, że zapyta. Najzwyczajniej w świecie. – Marigold, kochanie. Czy… może zmieniłaś zdanie na temat pogłębienia naszej bliskości? – padło wyraźnie, gdy chwycił ją za dłoń, którą go głaskała i złożył na niej delikatny niczym obłok pocałunek.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Czasem ogarniało ją straszliwe przeczucie, że coś zatrważającego nadchodzi. Cień przepowiedni, echo proroctwa. Pulsujący ból głowy, mrowienie w opuszkach palców, gęsia skórka. Ciało samo reagowało na nieszczęście; fatum plądrowało organizm, ucząc o tym, co jeszcze nie nadeszło. Zamknąwszy oczy, nadal je widziała – aksamitki. Intensywna barwa tworzyła powidok, który powoli zanikał w ciemności umysłu. Kolory, wpierw krzyczały, by stopniowo ucichnąć, strawione przez niebyt. Znów zapanowała cisza. Mogła się skupić na wszystkich znakach, na ostrzeżeniach. Jednak nie potrafiła ich zinterpretować. Nie wiedziała, czego powinna się bać; z Dorianem czuła się bezpiecznie… była bezpieczna. Otworzyła powoli oczy, gdy usłyszała jego głos. Uśmiechnęła się nieznacznie i przejechała delikatnie kciukiem po zimnym policzku wampira. Nie musiał tego robić… kupować jej tych wszystkich rzeczy. Dla niej największym podarunkiem była jego obecność; relacja, jaką udało im się utworzyć na zgliszczach śmiertelności. Dysfunkcja zszyta traumą oraz pragnieniem bliskości. Nie chciała tego, co miał; czuła, że musi otrzymać zaufanie, szczerość. Winna wzbudzić w nim chęć wiary, uzmysłowić, ile dobrego Bóg jest w stanie mu pokazać; ile ścieżek zaoferować. Jednakże doceniała pamięć, doceniała intencje. Od momentu, kiedy powiedziała mu, iż uwielbia świeże kwiaty, on starał się, by jak najczęściej ją otaczały. Zazwyczaj wybierał bukiety stworzone z wielu gatunków, aczkolwiek tej nocy zdecydował się tylko na aksamitki – specyficzny wybór; złowróżbny.
Łzy napłynęły jej do oczu, gdy usłyszała pytanie. Pragnęła zabrać rękę, zrzucić go z siebie i schować się w głębi rezydencji, unikając konfrontacji. Nie chciała mu odmawiać, bo już niejednokrotnie to robiła. Nie wiedziała, czemu się nad nią znęca w ten sposób; czemu za każdym razem liczy, iż odpowiedź będzie inna. Dossett męczyło powtarzanie tego samego.  – Dorian, proszę… przecież wiesz… - zaczęła, zabierając dłoń, którą trzymał. Nie dotykała go już, położyła ręce wzdłuż ciała, na sofie, chciała się odizolować od sytuacji i od niego. Wzrok przeniosła z bladej twarzy przed siebie, na ten przeklęty bukiet kwiatów. Jednakże zdawała sobie sprawę, że on ciągle na nią patrzy; analizuje oraz wyciąga wnioski. Musiała uważać na słowa, na ton, mimikę. Dorian miał tendencję do egzageracji, lubił przeinaczać narrację pod własny werdykt. Dbała o niego na tyle, iż nie mogła mu na to pozwolić. – Czemu moja miłość ci nie wystarcza? – Głos Marigold się załamał. Nie rozumiała, z jakiej przyczyny nie  pozwalał, aby kochała go po swojemu; miłością czystą. Wampirzyca widziała w nim rodzinę, niedobrze jej się robiło na samą myśl współdzielenia namiętności. Każdy nieodpowiedni dotyk miał dla niej kazirodczy charakter i pobudzał wstręt. Najgorsze było to, że Relish o tym wiedział. Wiedział, a mimo wszystko bezustannie próbował nagiąć ją do własnej woli, starając zmienić nawet najbardziej intymny aspekt jej nieżycia. Kto wie, co byłoby następne… wiara, głos, przyszłość?
To się znowu działo, znów nie mogła oddychać w jego towarzystwie. Doświadczyła paniki, jaka bezpośrednio wykiełkowała z niemocy. Pojedyncze łzy nie zdążyły spłynąć po policzkach, ponieważ Marie ówcześnie wytarła je przedramieniem. Nieważne, ile razy mieli tę rozmowę, wampir nie przyjmował do wiadomości żadnych słów. Po raz kolejny dochodziło do Dossett, że jest niewystarczająca. Bała się, iż straci jedyną osobę, która była w stanie ją zrozumieć.
Nie mogła się powstrzymać i spojrzała na Doriana, ażeby odnaleźć, ukryte na jego twarzy, odpowiedzi.

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Odmowa jawiła się w jego jaźni jak oszalała. Niczym ulotna mara, ciernie na jego duszy, których nie sposób usunąć, choć pragnienie było niesamowite. Niewyobrażalnie śliskie, niemal lepkie uczucie wszechogarniające jestestwo wampira, zdawało się go dusić od wewnątrz. Przez naprawdę bardzo krótką chwilę pragnął, aby to była prawda. Nirwana, jej wizja, pożądanie… mógłby zniknąć. Tak po prostu, jak dmuchawiec na wietrze. Już nikt by mu nie odmówił, nikt by go nie wyprowadził z równowagi i nikt, nikt by go nie skrzywdził choć w minimalnym stopniu. Popełnił błąd, nie powinien nigdy jej do siebie zapraszać, nawiązywać więzi, ani nie powinien był tak mocno wierzyć w to, iż to wszystko jest cokolwiek warte.
Poczucie krzywdy nim zawładnęło, jednak nie tak bardzo, aby mógł utracić swoją kontrolę. Pomimo tego, iż każda komórka w jego ciele krzyczała, rozkazywała mu rzucenie się na Marigold, nie mógł tego zrobić, być może podświadomie wcale tak naprawdę nie chciał. Sam nie był tego do końca pewien, pewien jednak był co do kwestii swoich planów, a przynajmniej ich zarysu. Musiał się zemścić i pomścić własną godność oraz jakieś spaczone uczucia, które w sobie posiadał. Przecież ich nie potrzebował. Nie potrzebował tego wszystkiego co udało im się stworzyć, ponieważ przez tyle lat radził sobie sam, prawda? Tak myślał, w to chciał wierzyć.
Westchnął cicho, przymykając na chwilę oczy. Bardzo usilnie próbował zebrać swe zszargane myśli, bardzo ciężko mu to szło, jednak nagle… w najmniej oczekiwanym momencie doznał swego rodzaju oświecenia. Miłe wspomnienie zalało jego umysł, pod zamkniętymi powiekami ujrzał lekcje tańca, których udzielał Dossett i wtedy, właśnie wtedy pojął, co powinien zrobić. Przecież nie musiał się z nią żegnać, a przynajmniej nie dosłownie. Mógł, mógł spróbować zmienić ją w inny sposób, nawet zniszczyć, ale tylko po to, aby powstała z popiołu niczym feniks. Mogłaby, on by jej pomógł. Stworzy ją na nowo, jednak kompletnie inaczej, niż planował to zrobić na samym początku. Wampirzyca albo pożałuje, że potraktowała Relisha tak bezdusznie, albo… szybko zapomną o tej sytuacji pod wpływem serii niefortunnych zdarzeń, prowadzących ku ponownemu stworzeniu.
Miłość? Co ona wiedziała o miłości i przede wszystkim, co on kurwa wiedział o miłości? Odnosił wrażenie, iż nagle czas się zatrzymał. Na jedną chwilę, dosłownie sekundę, tylko po to, aby prawidła sytuacji, w której się znajdował do niego doszły.
„Kocham ją, ale nie tak jak ona by tego chciała i ona kocha mnie, jednak także nie w sposób, którego jestem godzien. I teraz ona płacze, ścierając te koszmarne łzy, jakby wierzyła, że dzięki temu ja nie zauważę, ale widzę. Widzę doskonale jak między nami tworzy się mur, jak wszystko co wspólnie wyhodowaliśmy znika, przytłoczone przez betonową prawdę, której prawdopodobnie oboje nie chcemy zaakceptować, jednak musimy, ponieważ po raz kolejny los gwałtownie pozbawił nas lepszego jutra.”
- Marigold, nie płacz, nic się nie stało. Naprawdę, możesz mi zaufać – jego zadaniem było, aby uraczyć ją kłamstwem, oszustwem, obłudą, aby jeszcze przez chwilę pozostała tylko dla niego – Mam pomysł jak to naprawić – zaczął, po części wierząc w to, co mówi toteż finalnie był z tego dumny – zorganizuję dla Ciebie bal w imię szacunku i naszej miłości. Nie chcę Cię stracić, nie chciałem Cię skrzywdzić, ja po prostu… ja miałem nadzieję, jednak obiecuję, że to się już więcej nie powtórzy – zakończył przemówienie, szukając jej wzroku. Teraz musiał tylko chwilę poczekać, aby jego ofiara połknęła haczyk oraz pozwoliła wyprawić dla siebie bal, którego nie zapomni do końca swego nieśmiertelnego pozornie żywota.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Może idylla wcale nie była jej pisana, im pisana. Powierzyli żywe zaufanie we własne intencje, potrzeby, a teraz próbowali przetrwać dotyk rzeczywistości. Marigold wiedziała, co powinna zrobić, aby go uszczęśliwić, jednak nie chciała wyrzekać się prawd, poglądów. Nieszczerość w stosunku do samej siebie pogrążyłaby ją w stan głębokiej niedoli. Gdyby złożyła Dorianowi ofiarę ze wszystkiego, w co wierzyła, żeby do końca czasu udawać, kłamać i trwać przy nim w obłudzie, czułaby się tak samo jak w noc, w którą umarła. Pusta, samotna, wykorzystana. Nic nie było warte tego rodzaju poświęcenia; takiego cierpienia oraz fałszu. On też nie zasługiwał na to absurdalne widowisko.
Byli twórcami macierzystej krzywdy; kolcami wciśniętymi w percepcję teraźniejszości. Omamieni nadzieją na spełnienie obecnych pragnień, zatraceni w odtworzeniu uniwersum z kaprysu. Coraz trudniej było ignorować okoliczności niezgody, coraz łatwiej było polemizować z autentycznością ich relacji.
Nim zdążyła zwerbalizować wątpliwości, on przerwał ciszę. Słowa, którymi się podzielił, były niewątpliwie balsamiczne. Pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo chciała je usłyszeć. Szarpnięta radością, nachyliła się nad nim i złożyła kilka szybkich pocałunków na czole, policzkach. Jej oczy nadal błyszczały urojeniem histerii, ale kryła się w nich również olbrzymia ulga. Potrzebowała chwili, aby oswoić się z przekazem, jakby wątpiła w prawdziwość reakcji. Zniósł to lepiej niż zazwyczaj; nadzwyczajnie dobrze. Nie zniknął, pozostał na niej; pozostał z nią. Mimo tego... coś było nie tak. Czemóż poczucie nadchodzącego nieszczęścia pozostało? Nadal wgryzało się w nią paskudne rozgoryczenie; gorąc klęski.
Nie odsunęła się od niego, ciemne włosy Dossett oddzieliły ich twarze od świata zewnętrznego. Zastanawiała się, czemu zaproponował organizacje balu. Rozchyliła lekko usta, żeby się zgodzić, ale wiedziała, iż nie musiała nic mówić, bo wampir i tak już zadecydował. Uśmiechnęła się nieznacznie. Kolejny z wielu niepotrzebnych prezentów. O wiele bardziej wolałaby, aby opowiedział o tym, czym się zadręcza, co ukrywa, bo… musiał coś ukrywać. Nie rozumiała go. Powinien cierpliwie wytłumaczyć swój głód oraz potrzebę wywierania presji. Wiedziała, że otrzymuje zaspokojenie, jakiego ona nie była zdolna mu podarować, w ramionach innych. Nie chodziło więc o fizyczny brak spełnienia, Dorian pragnął pochłonąć ją w całości. Liczył, iż odda mu wszystko, żeby mógł zaspokoić nieskończoną pustkę, która trwała w środku jego bytu. Zniszczyłby Marigold, próbując uratować siebie samego, by finalnie zrozumieć, że skorodował ich oboje. Jednakże wtedy już nie byłby w stanie wrócić do chwil takie jak ta. Pozostałaby mu bierna, trudna konsumpcja resztek samolubnej decyzji. Ostateczna lekcja; nauczka nie tylko dla umysłu, lecz i duszy. – Pomogę w organizacji… wiem, że ostatnio masz dużo na głowie – wyszeptała, zwracając uwagę na priorytet jego samopoczucia. Nie chciała, żeby komplikował sobie grafik, zwłaszcza przez jej nieopanowanie. Wolała szybko zapomnieć o tej sytuacji; o pytaniu oraz odpowiedzi. Spojrzała na niego raz jeszcze, przesunęła wzrokiem po kształcie ust i nosa. – Dziękuję. – Mogło się wydawać, iż podziękowała za zorganizowanie przyjęcia, jednak tak naprawdę bardziej doceniała obietnicę, którą złożył później.
W pewnym momencie wyprostowała się, a zimno, panujące w przestrzennym salonie, połaskotało rozgrzane policzki Dossett. Przyjemne uczucie wypełniło jej wnętrze; była zadowolona, iż reakcja Relisha zdawała się dojrzała i spokojna. Może rzeczywiście rozumieli się coraz lepiej; tworzyli coraz spójniejsze elementy układanki współistnienia.

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Uczucie jej niewinnego, przepełnionego ciepłotą dotyku było iście kojące, tak bardzo, iż omal nie zapomniał, co tak naprawdę jeszcze chwilę wcześniej miało miejsce, a przecież było to niesamowicie smętne odtrącenie, owocujące w jeszcze większą pogardę Doriana do jakichkolwiek zasad, bo po cóż one były? Aby ograniczać, aby tłamsić i zamykać światłe umysły, istoty czynu, pragnące dokonywać wielkich rzeczy lub oczekujące wyłącznie zrozumienia oraz bliskości, czy naprawdę pragnął, aż tak wiele? Próbował się dla niej poświęcić, nagiąć, udawał, grał tylko po, żeby nie czuła się stłamszona, jednak nie wyszło i musiał się z tym chociaż na chwilę pogodzić, chociaż na kilka dni.
- Bardzo dziękuję za propozycję, jednak muszę zająć się organizacją sam. Chcę, żebyś była miło zaskoczona, a niespodzianka się nie uda, kiedy będziesz brała czynny udział w przygotowaniach – powiedział nad wyraz spokojnie, chcąc aby mu uwierzyła. Musiał sam przed sobą szczerze przyznać, iż obawiał się, że będzie nalegała na udzielenie pomocy, jednak było to mało prawdopodobnym. Ostatecznie zadała mu ból, więc powinna czuć obowiązek, aby ofiarować mu zadośćuczynienie po tak tragicznym przeżyciu, tak samo jak on podarował jej swego rodzaju mistyfikacje spokoju. Złudzenie, które zamierzał obrócić w popiół. Pokaże jej swoją prawdziwą naturę, otworzy się przed nią jak nigdy wcześniej, naznaczy jej czoło prochem ofiarnym i był pewien, że nie spodoba jej się to co ujrzy.
***
Przygotowanie balu w zasadzie wcale nie było, aż tak czasochłonne jak mogłoby się zdawać. Z pomocą swojej służby oraz wielu innych asystentów upłynął dosłownie tydzień do momentu, w którym wszystko było gotowe. Cały misterny plan miał zostać zrealizowany w ciągu kilku nadchodzących godzin, pełnych ekscytujących wydarzeń, oscylujących wyłącznie wokół Relisha i Dossett, tak niesamowicie odległych lecz zarazem bliskich sobie. Rezydencja wyglądała jakby czekała na przybycie rodziny królewskiej, jego frak prezentował się iście elegancko, a suknia którą przygotował dla wampirzycy czekała w jej pokoju wraz z dodatkami. Kazał opróżnić całą jej garderobę i pozostawić tylko zestaw na wyjątkową noc, aby nie mogła już na samym początku zniweczyć jego skrupulatnych przygotowań, przepełniających go dumą.
„Jam… cesarstwo na schyłku wielkiego upadku, mimo wszystko dążący do wielkiego powstania. Czuję głód, wypełnia obszernie całe moje jestestwo, wręcz w istocie swej wypala me wnętrzności, jednak jestem potężny, nie dam się pokonać. Cierpię ja, lecz i ona cierpi nieprzerwanie od trzech dni. Wspólnie pościmy, niemal mistycznie łącząc się w ekstatycznych żałościach bólu. Odliczam godziny, minuty, sekundy. Jestem coraz bardziej rozgorączkowany oczekiwaniem, jednak czas przemija nieubłaganie przybliżając mnie do diabolicznego sacrum.”
Stworzył dla Marigold posiłek idealny, posiłek… który zabierze ją choć na chwilę ku jej upragnionym obłokom przebaczenia, tak powinna się czuć. Wolna, czysta, niemal święta, gdy tylko skosztuje przygotowanego podarku. Bardzo skrupulatnie dobrał substancje, którymi napoił człowieka, mającego cechy odpowiedniego dla Dossett, a przynajmniej w osądzie Doriana. Gdy uznał, iż wywar jest gotowy, wyeksploatował najpiękniejszy kielich jaki kiedykolwiek posiadał, by został wykwintnie wypełniony, aż po same brzegi krwią wyjątkową. Posoką niemal magiczną, gwarantującą stan największego szczęścia, choć przez jedną… naprawdę bardzo krótką chwilę, która… jak miał nadzieję… powinna wystarczyć, aby wampirzyca poczuła się wręcz rozmiłowana w perwersji serwowanej jako główne danie okalane poświatą księżycową, podczas balu.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Nie nalegała, chociaż przez krótką chwilę zapragnęła ponowić propozycję pomocy. Nie chciała zostawiać go samego z przygotowaniami – przecież motywem przewodnim przyjęcia miał być szacunek oraz uczucie, którym się darzą. Oboje powinni uczestniczyć w organizacji; cały proces mógłby ich jeszcze bardziej zbliżyć i pozwolić czerpać większą satysfakcję z wyprawionego balu. Wampirzyca, choć przekonana była o słuszności swojego rozumowania, przytaknęła, akceptując ostateczną decyzję. Nie mogła go prowokować, podważać formy wizji – nadal panowało w niej zaskoczenie spowodowane sposobem przyjęcia odmowy. Kuszenie losu było niepotrzebne, nie dążyła do nadwyrężenia niestałego zrozumienia.
Gdy Dorian był zajęty pisaniem i przygotowaniami, Marigold czas spędzała samotnie. Przed świtem przeglądała dziennik wampira, zachowując w pamięci wszystkie wzruszające sentencje. Nieważne, ile razy przeczytała dany wpis, nie wzbudzał w niej znużenia. Urzekał ją sposób, w jaki wspomnienia były spisane. Zazdrościła Relishowi umiejętności opisywania uczuć czy sytuacji – tych traumatycznych i tych codziennych, z pozoru niewiele znaczących. Sama przecież pamiętała tak niewiele ze śmiertelnego życia. Żałowała, iż nie miała swoich zapisków, nawet takich najbardziej jałowych. W końcu nie potrafiła, tak trafnie jak on, definiować emocji; podzielić chaosu myśli na stosowne elementy, poddając każdy z nich odpowiedniej analizie. Można powiedzieć, że traktowała dziennik jak przewodnik; w pewien sposób ją uczył, pokazywał nową drogę ku rozwikłaniu ciężaru ekspresji.  
Najgorsza w osamotnieniu była osobliwa troska, która cyklicznie ją nawiedzała. Marie starała się nie powierzać przeczuciu swej uwagi, jednak myśli mimowolnie krążyły wokół przyczyny powstania impulsu. Miała wrażenie, że zbliża się plaga zdolna obalić dotychczasowy ład. Naturalnie tłumaczyła sobie wszelkie wątpliwości histeryczną naturą czy też tajemniczością Doriana i brakiem codziennego kontaktu. Nie chciała wierzyć, iż mogłoby się im rzeczywiście stać coś złego. Dodatkowo częścią winy za paranoję obarczyła rezydencję, jaka od początku zdawała się swoim wnętrzem mieszać w głowie Dossett. Olbrzymia budowla istniała jako osobna encja, dostrzegająca oraz czująca więcej niż mieszkańcom mogłoby się wydawać. Czasem bardziej żywa niż wampirzyca, bardziej cierpliwa. Jednakże również podatna na zmiany, przechodząca metamorfozę. Czas nie stał w miejscu, dni mijały, a wystrój niektórych pokojów powoli się zmieniał. Wszędzie zostały rozrzucone znaki nadchodzącego przyjęcia; znaki nadchodzącej zguby.
Ekscytację balem pogłębił post, rozbudzenie pragnienia. Pierwszy raz widziała, aby gospodarz zrezygnował z picia krwi. Nadała temu symboliczne znaczenie – traktowała jako wspólne oczekiwanie na przyjemność, na możliwość. Dopiero po jakimś czasie doszło do niej, jak niebezpieczne jest to posunięcie, skoro goście będą ludźmi. Dorian obracał się w śmiertelnym środowisku artystycznym, a Marigold bała się, że w tym stanie nad sobą nie zapanuje. Jednocześnie była pewna, iż gospodarz nie pozwoli skrzywdzić żadnego człowieka. Wiele razy opowiadał o szacunku do ludzkiego życia, do jego istotności, dlatego też nie odważyła się zapytać o istotę postu. Ciekawość nie wynikała z wątpliwości. Ufała mu.
Noc balu nadeszła jak każda inna noc, lecz towarzyszyło jej marzenie. Blask księżyca współtworzył z muzyką niepowtarzalną atmosferę. Napięcie oraz głód rosło. Dossett podążała rozemocjonowana w stronę, z której dobiegały dźwięki. Nie mogła się doczekać aż w końcu go zobaczy. – Monsieur Relish! – Była szczerze uradowana, że będą mogli spędzić razem trochę czasu. Wpierw pragnęła mu podziękować za znakomitą, białą suknię, ale gdy tylko weszła do pomieszczenia, przytłoczył ją przepych. Sala balowa przeszła prawdziwe przeobrażenie z mrocznej, pustej przestrzeni na rozgrzaną kolorami fantazję. Marie rozglądnęła się po otoczeniu, wykonując pełen obrót, oczarowana zdobieniami. Wymamrotała coś do siebie o złudzeniu. W pewnym momencie zaoferowano jej kielich pełen krwi, ostatecznie formując czar. Spojrzała na Doriana, lekko podniosła naczynie, a potem wypiła całą jego zawartość. Urok został rzucony.
Następne wydarzenia nie istniały w konkretnej kolejności. Ni to sen, ni rzeczywistość. Widziała twarze, zapominała imiona. Poznawała zapachy i wyobrażała sobie smaki. Zaklinowana między czynami, pozostawała bierna. Trafiała z rąk do rąk, nie czując własnej woli czy ciężaru. Nie wiedziała, co się dzieje, ale chciała trwać w tym stanie jak najdłużej. Wszyscy byli tacy życzliwi, szczęśliwi, otwarci. Od tańca kręciło się jej w głowie, a ciało miała rozgrzane i spocone. Była melodią; dźwiękiem.
Doświadczała żaru, przepływającego przez żyły. Nie był podobny do umiejętności rodowej, był nie do opanowania. Zapomniała o wszystkich zmartwieniach. Wirujące wraz z nią kolory, stymulowały spragnione zmysły. Odnosiła wrażenie, iż wyczuwa swoje martwe serce. Pracowało dokładnie tak, jak przed śmiercią; tętniła życiem. Była wyleczona.
Uwierzywszy we własną śmiertelność, postanowiła odnaleźć kogoś, kto również ją uzna.  
Wypatrzyła kobietę w szkarłatnej sukni i  zmaterializowała się obok, na sofie. Pochwyciła dłoń człowieka, błagając o to, aby ta potwierdziła diagnozę. Marie nie mogła czekać, musiała usłyszeć od nieznajomej, że żyje – tylko jej zdanie się liczyło; żadne inne. Głos piękności brzmiał jak miłość oraz prawda. Potrzebowała usłyszeć osąd z pąsowych ust. Wiedziała, iż uwierzy w cokolwiek zostanie powiedziane.
Proces nieświadomej autodestrukcji trwał; przyjemność dominowała nad zapomnianymi już zasadami. Marigold cała drżała w oczekiwaniu na werdykt, pozwalając, ażeby dłonie kobiety badały centymetr po centymetrze pół żywego, pół martwego ciała. Wampirzyca zamknęła oczy. Rozkoszowała się każdą sekundą; wspólnotą. Ponownie mogła być blisko z ludźmi, nic nie stało na przeszkodzie. Nie była przeklęta. Miała prawo dotykać złotej, cudownej, mokrej skóry – codziennie kąpanej w słońcu. Utwierdzając się we wspaniałym widoku, zmniejszyła dystans i złączyła z nieznajomą. Musnęła wargami jej policzek, a potem zniknęła w pocałunku.
Zatraciła się w doznaniu. Nie potrafiła nad sobą zapanować, szukając w ciepłym ciele potwierdzenia urojenia. Zaaferowana obsesją śmiertelności nawet nie zwróciła uwagi, ile czasu spędziła uwielbiając nieznajomą. Ostatecznie trupie usta i trupi głód dotarły do szyi szkarłatnej damy. Nie pozostało nic innego.
W przypływie euforii wgryzła się w nią, zaspokajając apetyt.

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Oficjalnie rozpoczął swoją spaczoną grę, polegającą na tropieniu ofiary. Z ekscytacją obserwował jednostki ludzkie tak niesamowicie uległe, naiwne, jednakże pogrążone w tańcu dość roznamiętnionym. Każda upływająca minuta pozbawiała istoty jakichkolwiek zahamowań. Oddawały się nieprzejednanym doznaniom, łączyły w intymnych uściskach, gorliwych dotykach. Czuł się jakby był świadkiem niemal mistycznego widowiska, polegającego na łączeniu się wielu ciał w zlepek seksualnych afektów, wkraczających na mentalne mielizny. Kroczył po całej rezydencji oddając się błogiemu poczuciu spełnienia, niemal każde pomieszczenie było wypełnione personami szukającymi niesamowitych doznań. Delikatna muzyka wypełniała całą przestrzeń, roznoszona echem przez liczne korytarze, łącząc się z jękami gości Doriana.
„Jeszcze jej nie widzę, jeszcze nigdzie jej nie ma. Jakby zniknęła, jakby… została pochłonięta przez szaleńczy wir tłumu, pogrążonego w narkotycznym uniesieniu. Jednak czy to możliwe? Czy tak szybko mogła oddać się swoim najgłębiej skrywanym pragnieniom wśród tak wielu potencjalnych ofiar? Czy kielich, który jej ofiarowałem niczym gałązkę oliwną mógł niemal z prędkością światła otworzyć moją Marigold na doznania, którym chciałem ją poddać? Co jeśli znalazła ukojenie w ramionach kogoś innego? Jakiegoś nędznego człowieka, postanawiającego wykorzystać sytuację? Wizja iście gorsząca, zniesmaczająca, niemal doprowadzająca do mdłości, więc przyspieszam kroku, szukam jej. Szukam wszędzie, przedzierając się przez niezliczoną ilość szału i uniesień i ona tu jest.”
Sala balowa zdawała się być niemal opustoszała i w istocie tak właśnie było, wszyscy goście… prawie wszyscy postanowili udać się ku miejscom zacisznym, aby móc cieszyć się swoim towarzystwem wśród licznych komnat, tak ochoczo przyjmujących ich do siebie. Jednak ona. Dossett… dalej była w głównej Sali, jednak nie całkowicie sama, nie opustoszała, jednak z jakąś kobietą. Nie znał jej, absolutnie nie potrafił rozpoznać, być może to lepiej, lepiej dla nich wszystkich. Podchodził co raz bliżej, patrzył jak wampirzyca powoli zaspokaja swój głód. Był w szoku, był rozemocjonowany. Jeszcze chwilę wcześniej te dwie kobiety złączone w pocałunku, teraz łączyły się niemal w tańcu śmierci.
Musiał do nich dołączyć, musiał zjednoczyć się ze swoją wybranką, to w nim krzyczało. Popychało go ku tej nieprzejednanej zagładzie i nie mógł z tym walczyć, nie chciał. Przecież ostatecznie to się właśnie działo, jego marzenie… tak blisko u progu spełnienia. Toteż podszedł, podszedł jeszcze bliżej i z największą gracją na jaką go było stać, gdy sam czuł się niemal obezwładniony bezmiarem doznań, delikatnie zebrał włosy z jednego ramienia niewiasty, aby móc jej posmakować. Wgryzł się iście brutalnie, ale nic go już nie obchodziło. Cała sytuacja była tak niesamowicie odrealniona, jednocześnie będąc tak przyziemnie intymną, iż nie mógł dłużej polegać na swej silnej woli, ponieważ ona już nie istniała.
„Dotykam jej, dotykam… je. Krzywizny ciał pod moimi dłońmi niemalże tworzą jedność, nierozerwalną, kojącą, ale jednocześnie tak bardzo nęcącą, iż jeszcze kilka tych ulotnych chwil, a wydałbym z siebie bardzo niedyskretny jęk. Doświadczenie ekstatyczne, ogromy zaszczyt uczestniczenia w nim. Mój głód zaspakajany w sposób niekonwencjonalnie perfekcyjny, idealny. Oczekiwałem tego tak długo, iż kiedy nadeszło… prawie nie mogłem uwierzyć, że to już, że dzieje się naprawdę, ale to nie mary, ale piękna rzeczywistość, wynagradzająca mi moją cierpliwość, którą epatowałem przez tak boleśnie długi czas dzielenia życia z wampirzycą.”
Kobieta w ich ramionach zdawała się być na pograniczu życia oraz śmierci, a on nie do końca chciał, aby ich opuszczała, miał głębokie przeświadczenie, iż to jeszcze nie był jej czas, nie był to odpowiedni moment na jej odejście, więc musiał działać. Spróbować temu zapobiec, bardzo prawdopodobnym, iż tylko po to, aby ostatecznie przedłużyć agonię śmiertelniczki. Jednak jej bezwładne ciało samo wysunęło się spod dotyku Marigold, więc także i jego. Szkarłatna suknia wchłaniała posokę właścicielki, która spływała z twarzy jego ukochanej. Patrzył na nią nieprzerwanie, patrzył ciągle, niemal na pograniczu hipnozy. Była taka piękna w sukni przez niego podarowanej, z szałem w oczach oraz z krwią niemal mistyfikującą makijaż, więc przybliżył się do Marigold, a ich usta dzieliły zaledwie milimetry. Uderzyło go jej ciepło, niczym wspomnienie jej dobroci. Wewnętrzny impuls nakazał mu wykonać ruch, więc złączył ich usta w namiętnym pocałunku.
„Czekałam na to tak długo, tak cierpliwie i miałem ją. Miałem ją na tej kanapie, miałem prawie tuż obok zwłok. Miałem… po prostu miałem i miałem również nadzieję, że będę ją miał na zawsze.”

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Kakofonia zmysłów.
Ciepła krew niby źródło przyjemności toczyła się wewnątrz szkarłatnej damy, doprowadzając wampirzycę do szaleństwa. Marie łapczywie pożerała życie, rozkoszując każdą chwilą doznania. Nie mogła określić granic swej zachłanności; nie istniały. W pewnym momencie przestała dbać o piękno konsumpcji, o szacunek; pozwoliła na to, aby czerwień znaczyła jej usta, szyję, dekolt. Marnotrawiła krew. Obserwowała jak w transie intensywność koloru, rozsmarowując go na skórze i białym materiale sukni. Jednocześnie pozwalała, by nadmiar spływał pod jej odzienie, jeszcze bardziej pobudzając rozgrzane ciało. Straciła czas oraz myśl. Kierowana najbardziej pierwotnymi instynktami, zaspokajała tkwiące wewnątrz niej paskudztwo.
Czując nieproszoną obecność, zazdrośnie ścisnęła nadgarstek kobiety. Nie chciała się dzielić, nie potrafiła. Nikt nie był godny, żeby spróbować krwi, niosącej mgłę śmiertelności. Naturalnie tylko ona – ta, która powróciła – mogła zaspokoić do tej pory głęboko skrywane potrzeby. Pragnienia, jakie istniały zagrzebane pod warstwami wstydu i traumy. Ludzka opresja; konieczność karmienia jej. Zasłużyła na to, ażeby oślepnąć; by utopić się w błogości.
Patrzyła na twarz przybysza. Od razu go nie poznała. Nie potrafiła sformułować żadnej świadomej myśli w otoczeniu tak silnych bodźców. Krew, światło, muzyka. Bal.
Dorian.
Uśmiechnęła się do przyjaciela, finalnie rozpoznając złote włosy, którymi tak często się bawiła oraz oczy, w jakich szukała komfortu. Bezwiedna, bezoporna. Szczęśliwa, że go widzi. Nie zamierzała protestować, gdy się z nią połączył. Oparła dłonie na jego policzkach. Pogłębiła pocałunek.
Pierwsze doznanie cielesne przeżyła z mężczyzną, który pachniał potem i ziemią. Ręce miał szorstkie, a dotyk czuły. Wówczas piękno doznania otworzyło wrota do nowego świata; miejsca pełnego niepoznanych uczuć. Serce dziewczyny przepełniała nadzieja. Fascynacja bliskością, odkrywaniem własnego ciała.
Pierwszą karę za nieczystość wymierzyła jej matka. Test dwóch palców. Utracona kontrola, chłosta. Płacz. Krzyk. Prośby o litość, o miłość, o jedzenie. Dwie noce izolacji. Przepisywanie tych samych biblijnych wersetów bez końca. Koszmar osądu, którego następstwem była zmiana. Marigold nie traktowano tak samo; nieprzerwanie dostrzegała na twarzy matki zmęczenie i obrzydzenie. Natomiast aprobatę otrzymywała tylko, kiedy się modliła; gdy cierpiała dla Niego.
Mimowolnie wróciła do tych wspomnień, czując zimno pocałunku oraz skóry Doriana. Z pozoru czuły akt nie przypominał wcześniejszych przeżyć – różnica między nim a nieprzytomną kobietą była ogromna. Relish różnił się od wszystkich ludzi, jakich umiłowała, bo… nie był człowiekiem. Stanowił zimną, pustą skorupę, jaka nieustannie szukała zaspokojenia. Powoli dochodziło do niej, co tak naprawdę się działo. Całowała trupa, którym przyrzekła się opiekować jak synem.
Energia spoczynkowa – Marigold trzyma łuk, Dorian naciągniętą na cięciwę strzałę; grot trafia w martwe serce wampirzycy.
Opuściła ręce, lecz nie przerwała judaszowego pocałunku. Zesztywniała w przerażeniu, pozwalając tym razem, by łzy spłynęły po policzkach prosto na zakrwawioną suknię. Marie zaczynała być coraz bardziej świadoma. Przyjemność całkowicie zniknęła, pozostawiając sam niepokój. Wrzask kolorów, odór krwi, zdrada. Uprzytomniła sobie własną okrutność i rozwiązłość. Było jej niedobrze. Nie poznawała samej siebie. Chciała umrzeć, zniknąć raz na zawsze.
Kiedy ich usta się rozłączyły, Dossett z przerażeniem osaczonego zwierzęcia odsunęła się w popłochu na drugi koniec sofy. Zasłoniła usta trzęsącą się dłonią. Nie mogła oderwać wzroku od obrazu, którego była współtwórcą.  – Nie dotykaj mnie – powiedziała, przenosząc spojrzenie na Relisha, ale potem powtórzyła to jeszcze parę razy. – Nie dotykaj mnie już nigdy więcej.

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
On się tym upajał, chłonął każdą chwilę trwając w nieprzerwanej ekstazie, karmił się jej dotykiem, jej bliskością, tak bardzo zniewalającą obecnością. Nie mógł wręcz pojąć jak cała ta sytuacja była doskonała. Idealna niemal w każdym calu. Każda materia przepływająca przez jego wnętrze, wręcz krzyczała oniemiała euforią doświadczanych przeżyć. Coś bardzo głęboko zakorzenionego u podwalin jego trwania przy kresie wieczności wrzało. Bardzo prawdopodobnym, iż jeszcze chwila, a niesamowicie silna pożoga strawiłaby go od środka. Chciał więcej, pragnął tego i był przekonany, że uda mu się uzyskać to z niebywałą łatwością. Nie mógł oprzeć się wrażeniu - nie zaznanej przez niego nigdy dotąd - lekkości przepływu wyśnionego precedensu. Tych zatrważająco nieprzewidywalnych konotacji zdarzeń, które nieprzerwanie prowadziły Doriana do ostatecznego połączenia z Marigold.
Koniec. Nieporozumienie, zgrzyt, zepsucie. Wszystko runęło, przeminęło epatując potworną obrzydliwością, niemal tak druzgocącą jak dzień jego upadku wiele lat temu. Patrzył na nią, obserwował uważnie i nie… nie mógł zrozumieć, uwierzyć, pojąć czegokolwiek co właśnie było mu przedstawiane, bo oto ona… Upadła kobieta, której łzy wyżarły własne ścieżki na jej umorusanej krwią brodzie. Oczy niczym zmącona szklana powłoka, cała gładkość zastąpiona kaleczącymi rysami nie do zasklepienia, ale nie to było najgorsze. Upadlającymi okazały się słowa, opuszczające jej usta z tak przemożną nienawiścią, która sztyletowała mu serce. Kurtyna opadła, a przedstawienie dobiegło końca.
„Nie dam rady, nie powstrzymam się dłużej, bo ona.. ona wszystko niszczy, depcze bez opamiętania, wymyka mi się, odchodzi, niemal staje się przezroczysta i ja wiem, po prostu to wiem, że moja ukochana już nią nie jest. Staje się potworem, odbiera mi wszystko. Wyrywa moje serce, zgniata je, a ja… widzę jak jego lepkie resztki przepływają pomiędzy jej palcami i ona tego nie wie, ale za chwilę dokładnie się przekona, że to co zapoczątkowała zostanie podsumowane jej zniszczeniem, zbrukaniem ohydnej, tak bardzo pozornej, niewinności, bo właśnie przestaje udawać.”
- Nie dotykać? Mam Cię nigdy więcej nie dotykać? Oszalałaś, kompletnie postradałaś zmysły jeśli uważasz, że mam zamiar choćby jeszcze przez chwilę naginać się do twoich wymagań! Kurwa skończyłem! Skończyłem z tym wszystkim! Jesteś żałosną, podłą suką, bez szans na jakiekolwiek odkupienie, przestań się łudzić, że w końcu jakaś łaskawość na ciebie zstąpi i otrzymasz błogosławieństwo, bo to się nigdy, przenigdy nie wydarzy! Nieważne ile razy spróbujesz przede mną uciec, ja cię znajdę, rozumiesz? Dopadnę cię i za każdym pieprzonym razem będę cię łamał, będę cię niszczył. Będę twoim koszmarem, powoli przetaczającym się przez twoje żyły, aż w końcu nie wytrzymasz, poddasz się! – krzyczał ile tylko miał sił w płucach, podchodząc do Dossett niczym drapieżnik i wiedział, że to był ten moment, moment, w którym pokaże jej najprawdziwszą wersję siebie.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Terror.
Marny szkielet poznania kruszył się przed nią z każdym kolejnym słowem. Nie reagowała; po prostu patrzyła jak rzeczywistość, jaką do tej pory rozumiała, kochała, powoli przestawała istnieć. Marie czuła się, jakby została gwałtownie wybudzona z głębokiego, pięknego snu. Nie poznawała Doriana; to nie był jej Dorian – on przestał istnieć. Pozostał tylko zlepek nieznanych cech, przemoc, o twarzy podobnej do tej, którą umiłowała. Serce bolało nieprzerwanie jako fizyczna manifestacja zdrady, strzały, jaka przebiła ją wskroś. Niestety żaden ból nie potrafił wymusić reakcji. Postać Dossett istniała zaklęta w przerażeniu niby tragiczna rzeźba, w której miłośnicy ekspresjonizmu byliby zakochani. Nie ukrywała się pod żadną maską; przejrzysta jak łzy, spływające po twarzy. Trywialna w odbiorze. Nie zadała sobie najmniejszego trudu, by kontrolować wyłażące emocje. Zasługiwał, aby zobaczyć je wszystkie. Wstrząs, nienawiść, obrzydzenie. Nie musiała nic mówić; nie musiała krzyczeć, ażeby Relish doszukał się własnego odbicia we wstręcie.
Zbliżał się, a ona tylko płakała; niezdolna do ucieczki. Opłakiwała wspomnienia, przyrzeczenia. Ubolewała nad własną naiwnością, wiarą w to, że przy nim jest bezpieczna. Łatwość, z jaką mu zaufała, pobudziła w niej wstyd i zażenowanie. Stwórczyni od początku miała rację – wampiry spoza rodu były inne; były gorsze. Nie można im ufać, bo nigdy nie pokazują prawdziwej twarzy. Dowód na to miała przed sobą. Ten, który obiecał ją chronić, stanowił jedyne prawdziwe zagrożenie.
Pozbyła się ciepła, powoli wracając do zimna potępionego ciała. W tamtym momencie bardziej lub mniej świadomie Marigold przygotowała się psychicznie na tortury, na gwałt, na śmierć. Odseparowała umysł od ciała, znikając w odmętach własnego rozumu. Nie chciała być obecna podczas barbarzyństwa; musiała odnaleźć spokój w agresji. Wolność w dłoni mocno zaciśniętej wokół szyi. Ciszę w prowokacji.


Ostatni krzyk kobiety obudził Marie, wyzwalając pozostałości instynktu samozachowawczego.
Teraz. Musiała się w końcu ruszyć. Nie mogła znieść widoku wypatroszonego, zbezczeszczonego ciała; palącego poczucia winy. Miał rację, była odpowiedzialna za śmierć szkarłatnej damy. Wszystkie decyzje, jakie na przestrzeni kilku miesięcy podjęła, doprowadziły do tej przerażającej sceny. Nie mogła dłużej uczestniczyć w potworności; musiała uciec. Wytarłszy łzy, powoli się podniosła, obserwując drapieżnika, który odrażająco figlarnie rozwarstwiał ciało ofiary.
Gdy tylko się wyprostowała, dostała zawrotów głowy. Przytrzymała się oparcia sofy, a następnie podpierając o najbliższą ścianę, opuściła pomieszczenie. Była na tyle nieprzytomna, że przez chwilę wątpiła czy rzeczywiście to, co zobaczyła w sali balowej równało się prawdzie. Jednakże nie zamierzała się cofać, by potwierdzić autentyczność zbrodni. Musiała znaleźć pomoc; dotrzeć do wyjścia z rezydencji.
Budynek wypełniały odgłosy śmiertelnych uniesień, a korytarze zdawały się tworzyć skomplikowany labirynt. Prośby o pomoc wampirzycy były niejednokrotnie ignorowane przez ludzi skupionych na własnych potrzebach. Rezydencja znów stanowiła żywy organizm. Marigold miała wrażenie, iż podłogi oddychają, zaś ściany wystawiają w jej stronę łapska, próbując ją unieruchomić. W stanie głębokiej trwogi potykała się oraz przewracała, unikając złudzenia. Przekonywała samą siebie, że jeszcze chwila i dotrze do schodów, a potem z łatwością raz na zawsze opuści przeklęte miejsce.
Zrzuciła ze stóp buty, żeby nie hałasować, znikając w mroku korytarza.

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
On nie mógł w to uwierzyć. W to partactwo i farsę, okalające całą relację z Dossett. Wszystko takie chaotyczne, tak bardzo niespójne, tak nieprzyzwoicie spierdolone, niemożliwe do przeanalizowania, aby finalnie uzyskać jakiekolwiek zrozumienie czy akceptację. On nie mógł pozwolić jej odejść, nie mógł umożliwić jej ucieczki, po prostu nie. Wiedział, że wszystko co powinno zostać zrobione, właśnie takim będzie, niczym finalny projekt, którego groteskowość wykracza poza jakiekolwiek formy wyobrażenia ów pojęcia. Dorian Relish nie bawił się w półśrodki, już nie. Skończył ze wszystkimi pozorami, które zostały utworzone na potrzeby zrealizowania planu, który finalnie stał się fiaskiem, niemożliwie godzącym i kwilącym u podstaw jego istnienia.
Obserwował rozszarpane ciało… resztki jednostki, pozbawionej doszczętnie godności oraz życia. Nie czuł nic, a to powodowało w nim swego rodzaju dekadenckie nastroje, ponieważ chciał być dumny, pragnął szczycić się swoim dziełem, jednak nie mógł, kiedy ona wyszła z sali, przez co został pozbawiony możliwości współdzielenia chwili. Toteż ostatecznie wyrwał się szponom otumanienia i zrobił pierwszy krok, a potem drugi, trzeci, czwarty… aż finalnie zaczął biec ogarnięty mieszaniną paniki oraz determinacji. Wiedział, że musi ją odnaleźć możliwie jak najszybciej, gdyż z pewnością planowała zniknąć raz na zawsze. Szukał jej absolutnie wszędzie, przemierzając korytarze posiadłości, pochłonięty własną nienawiścią.
Od ścian odbijały się głosy otumanionych jednostek, skupionych wyłącznie na własnych przyjemnościach. „Niemożliwe, po prostu niemożliwe. To miałem być ja, to moja rezydencja i mój pieprzony plan, ale nie. Wszystko poszło kompletnie nie tak, a ona jak zawsze, jak zwykle, zupełnie jakby to było jej życiową misją… zniweczyła absolutnie wszystko. Nigdzie jej nie ma, nie widzę jej w żadnym z pomieszczeń, a korytarze boleśnie szybko się kończą. Czuję się osaczony przez własną posiadłość… jakby wszystko i nic zarazem było dokładnie nią. Nirwana, aczkolwiek przeklęta, zatruta, tak paskudnie stracona.”
- Gdziekolwiek jesteś to nic nie da! Znajdę Cię szmato, znajdę i zniszczę dokładnie tak jak Ty mnie, tak jak tą kobietę! To wszystko Twoja wina, ale ja po Ciebie idę i uwierz mi, że jestem co raz bliżej Ciebie! – krzyczał głośno, był pochłonięty furią nie do powstrzymania. Roztrzaskiwał wazony, rwał obrazy, uderzał ściany. Czysta destrukcja zwiastująca niemal mistyczną apokalipsę wysysającą dusze. – No dalej Mari, pokaż mi się. Przecież wiesz, że już nic nie możesz zrobić. Jesteś małym, wrednym robakiem i tylko ja mogę Cię zdeptać, chodź do mnie – kontynuował swoje przemówienie, przekonany, iż go słyszy. Musiała mieć świadomość jego dojmującej obecności. – Kochanie, już prawie Cię mam, nie bój się!
„Widzę ją. Widzę jak się potyka, jak zatacza i próbuje uciec. Ona wierzy, naprawdę wierzy w to, że ma jakiekolwiek szanse i to jest poniekąd urocze… absolutnie na równi z poziomem głupoty oraz naiwności. Chcę się śmiać, naprawdę… tragikomedia tuż przede mną, niemalże na wyciągnięcie ręki, ale to byłoby zbyt proste, choć jestem pewien, że prawdopodobnie wydałem z siebie jakiś bliżej nieokreślony dźwięk. Ona gra ze mną w grę. To coś w rodzaju naprawdę niepoważnego chowanego, ale na wyższą skalę. Powoli się wycofuję, chwilę przed tym jak ona zdejmuje buty. Jest tak blisko schodów, tak blisko wolności, którą jej ostatecznie odbiorę.”
Nasłuchiwał pełen niespodziewanego opanowania oraz skupienia, powoli stawiał ostrożne kroki, gdy zbliżał się do rozgrywającego całą ich historię korytarza. Pozostały po niej tylko buty. Tak bardzo przezorna w swoich działaniach, nawet gdy kompletnie odurzona, Dorian uważał to za iście fascynujące. Ruszył przed siebie, aby jak najszybciej znaleźć się przy schodach. Była tam, dokładnie w połowie drogi prowadzącej na dół, więc zaczął biec, wykrzykując kolejne manifesty o nienawiści i złapał ją. Zdecydowanym ruchem objął jej talię, aby znalazła się tam, gdzie było jej miejsce. Przy nim.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Słyszała go zewsząd – ze ścian, sufitu, podłogi. Istniał niczym pasożyt; pozbawiająca nadziei przywra, tucząca się na tragedii i szaleństwie. Jakakolwiek narracja zniknęła, a gdy formę unicestwiono, pozostał tylko kaprys. Aktorzy zniknęli w niebycie, rzeczy martwe otrzymały najważniejsze role. Rezydencja stanowiła nieskończonego pośrednika między jej strachem oraz jego gniewem. Niemożliwy był ratunek; niemożliwy też i spokój. Marigold jako ofiara własnego przerażenia nie potrafiła zignorować gróźb, czując coraz większy ich ciężar na słabym ciele. Uwięziona w czasie własnych możliwości kierowała się w stronę schodów. Uginające się, drżące nogi oraz otumaniony umysł skutecznie poskramiały nawet najbardziej dynamiczne ruchy. Jednakże nie miało to znaczenia. Musiała dotrzeć do przejścia; mistycznej drogi w dół… aż do wyjścia z misternie zbudowanego przez Doriana kłamstwa.
Nadal widziała wygiętą w agonii twarz szkarłatnej damy. Nie mogła pozbyć się tego widoku; jakby wypalił się wewnątrz niej, tworząc paskudną bliznę. Pejzaż rzezi powracał nieproszony. Mimowolnie wspominała smród czerwieni i wyciągnięte trzewia, jakimi wampir psotnie się bawił niby sznurami marionetki. Obscenicznie plątał, miażdżył. Jego zboczenie nie znało końca. Szukał intymności; gwałtownej reakcji – na niej najbardziej mu zależało. Nie chodziło o nic innego, liczyła się tania wartość szokowa. Brutalne uniesienie, wstrząs. Degeneracja. Potrzebował wywołać w Marie silne emocje, wyjątkowo żywy strach. Pragnął być kojarzony z intensywnością; był gotowy ją straumatyzować, ażeby postawić na swoim. Postrzegał śmierć i seks tak samo. Tylko one rozpalały w nim pierwotny element, który utracił wraz ze śmiertelnością. Chciał, by ktoś inny też znalazł zaspokojenie w barbarzyństwie. Niestety dostrzegł w Dossett coś, czego przecież nie mógł widzieć, bo nie istniało. Nie była taka jak on, nie mogła być taka jak on. Była prawdziwa, dobra, opiekuńcza, łagodna. Inna niż wszyscy jej podobni. Wolna od pokus oraz podłości. Wdzięczna za poświęcenie. Zabójstwo niewinnej uwolniło ją od kłamstwa, w jakie wierzyła przez te kilka miesięcy. W końcu zrozumiała bezsens towarzyszenia Relishowi. Wszystko od początku było tylko grą. Jakże żałosna realizacja nagle zdominowała traumatyczne wspomnienia – Marie pielęgnowała coś, co nigdy nie istniało; kochała nieprawdę. Z zadowoleniem pożerała każde, nawet najmniejsze, kłamstwo, licząc na zrozumienie, bezpieczeństwo. Na kawałek świata, w którym zostanie zaakceptowana.
Czy była aż tak ślepa?
Kurczowo trzymała się poręczy, powoli stawiając kroki. Schody nie były schodami. Zachowywały się jak ocean: stopnie niczym fale, powietrze gęste jak woda. Poruszała się ostrożnie, powoli; ani razu nie upadła, zmotywowana w rdzeniu własnego bytu, aby wydostać się z koszmaru.
Hałas. Podniosła głowę. Zobaczyła go. Sztorm.
Czas zatrzymał się, a strach uderzył z nową mocą. Dorian nie przypominał tworu, jaki ukochała. Nie był już piękny; był obrzydliwy. Obsmarowany krwią ofiary z nienawiścią na ustach. Karykatura idealnie zatrutego obrazu. Personifikacja grzechu; wszystkich potrzeb, o których wstyd mówić na głos. Chaos, potwór. Diabeł.
Nim zdążyła wykonać kolejny krok, wampir był już przy niej. Dotykał ją, choć błagała, by tego nie robił. Nie potrafiła znieść bliskości, zapachu, głosu. Fizycznie budził w niej wstręt. Zaczęła krzyczeć niczym zarzynane zwierzę. Wiedziała, iż nie może wrócić do sali balowej. Z jego oczu wyczytała wszystkie intencje. Bała się cierpienia, nie chciała skończyć jak szkarłatna dama.
Nic dziwnego, że gdy zaczął ją wciągać po schodach na piętro, szarpała się, wyciągając desperacko dłonie w stronę poręczy. Nie mogła znów być bierna, poddać się przerażeniu. – Dorian, Dorian, Dorian… – Nie chciała nic do niego mówić, ale zdawała sobie sprawę, iż tylko słowa mogą przedłużyć istnienie. Zwrócić jego uwagę; wyrwać z furii. Finalnie przecież nienawidził, kiedy milczała, zaś uwielbiał brzmienie swego imienia. – Dorian, daj mi odejść, błagam! – Opierała się; piszczała i szarpała, starając wykorzystać każdą okazję do pozostania na schodach. Była tak blisko wyjścia.
W pewnym momencie obie dłonie zacisnęła na poręczy, zatrzymując ich w miejscu.

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Żałosne zawodzenie miało być prawdopodobnie czymś w rodzaju manipulacyjnego manifestu błagalnego, który ostatecznie nie mógł w żaden sposób poskutkować. Marigold, mniej lub bardziej świadomie, chwytała się niewyobrażalnie ostrej brzytwy, która w najbliższym czasie miała pozbawić jej ciężkiej do wyobrażenia ilości krwi. Dorian nie był jednostką rozmiłowaną w okazywaniu łaski czy jakiegokolwiek bliżej nieokreślonego miłosierdzia. Oczywiście, jego imię płynące z ust maszkary przyjemnie łaskotało jego zmysły, jednakże nic ponad to i właśnie ów skutek przekreślił szansę na umiłowanie tak samo jak przeszywająca fala zimna pod palcami Relisha po dotknięciu wampirzycy, zabiła krańcowo całe jego przekonanie o miłości do odratowania.
- Skarbie, to nie zadziała. Możesz kwilić godzinami, ale to nic nie da. Jest już za późno. Jeżeli kiedykolwiek uda Ci się odejść... to po moim trupie. – wydawało się, iż głos narcyza powinien pieścić ucho Marigold, niczym delikatny powiew wiatru, jednak prawdą było, że najprawdopodobniej tylko kaleczył jej zmysły ostrym sykiem. Był nazbyt dojmująco pochłonięty własną świadomością, aby przejmować się czyimikolwiek odczuciami. Dossett jawiła się jako natrętne światło, które musiał brutalnie zgasić. Począł gwałtownie szarpać… niby to kruchym ciałem. Wampirzyca walczyła, nieustannie stawiała opór. Nie chciała puścić przeklętej obręczy tych pieprzonych schodów, więc doszło do nieuniknionej szarpaniny, w skutek której oboje w pewnym, dość niejasnym momencie, stoczyli się wspólnie po schodach. Niczym zlepek agresywnych nieszczęść i rozpaczy.
- Kurwa, co robisz?! Musisz się uspokoić, inaczej to wszystko stanie się jeszcze bardziej skomplikowane! – krzyczał do niej, na nią, groził jej, wbijając paznokcie w skórę, która była dla niego obca. Zaczął wciągać upartą kobietę po schodach, nie zważając na jej gwałtowne reakcje. Już nie chodziło o nią, nawet nie o nich, a o niego samego. O jego ból, rozpacz i wkurwienie. Sam nie wiedział, czy dalej jej pragnie… czy bardziej głęboko nienawidzi. W pewnym momencie złapał ją za włosy, po czym rzucił na kanapę… tuż obok porzuconych zwłok. Adrenalina pochłaniała wszystkie jego działania, nawet nie był pewien, kiedy dokładnie pokonali te wszystkie stopnie.
„Wszystko skończone, wszystko rozjebane… wszystko do porzucenie, rozpylenia… Nie mogę na nią patrzeć, ale jednocześnie nie mogę… nie patrzeć. Okrutna pizda, małomówna… bogobojna, wciąż pizda. Niewdzięczna, błagająca pomimo całej swojej bezczelności. Nigdy jej nie wybaczę, nazbyt wiele krzywd doznałem z jej ręki. Jej serce musi być zatrute, jej serce sączy jad, a dusza jest pusta. Cała nasza relacja też jest pusta. Chciała mnie porzucić, odtrąciła mnie, zbrukała i teraz musi zobaczyć co stworzyła, czym jestem, byłem, ale również czym się stanę. Odebrała mi nadzieję, więc ja odbiorę jej wszystko inne.”
- Musiałaś to wszystko zniweczyć, toteż teraz… spotka Cię kara – jego głos był pewny, donośny, a jako taki zarys planu dość dosadnie zagościł w jego głowie. Musiał działać i to szybko. Zanim ona znów odzyska siły i znów spróbuje swojej szansy na ucieczkę. Był pewien, iż mógłby ją gonić do końca świata, wszechświata… do końca czegokolwiek. Mógłby ją gnębić, niszczyć, naprawdę by mógł. Zamiast tego skupił swój wzrok na prawie mokrej plamie, która jeszcze chwilę temu była kobietą. Zanurzył swoje dłonie w trzewiach, grzebał w nich intensywnie, bawił się nimi, aż w końcu… wyjął odrobinę tej kleistej papki, po czym patrząc Marigold prosto w oczy umorusał jej nimi całą twarz. Agresywnie wcierał resztki, rozkoszując się powstałym widokiem. Była brudna, prawdopodobnie w szoku, ale jego to nie obchodziło, był dumny ze swojego dzieła. – Smacznego.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Duszo Chrystusowa, uświęć mnie. Ciało Chrystusowe, zbaw mnie.
Dorian był blisko, przenikał ją, ale zarazem pozostawał nieuchwytny. Paradoksalnie, mimo inwazyjnego kontaktu, jeszcze nigdy nie zdawał się tak odległy, niepoznany; a może… Może teraz stanowił najbardziej autentyczną wersję samego siebie. Pozwalał się obserwować, rozpoznać na nowo. Niewykluczone, że Marie wreszcie doświadczała obnażonej natury przyjaciela – surowej, bezwzględnej, dzikiej… szczerej. Jednakże jednocześnie miała trudność w uznaniu, potwierdzeniu tego, iż to właśnie jest on. Nie mogła już po prostu wierzyć percepcji, nie po tych wszystkich kłamstwach. Musiała skupić się na instynkcie, spostrzec rzeczywistość, jaką tak wytrwale odrzucała. Na nowo należało go poznać, przeanalizować, co widzi i czuje. Winna przeżywać wicher emocji wampira, aby zrozumieć. Z trudem pozostawała świadoma gniewu mężczyzny, wszak to on potęgował paraliżujący strach. Jawił się jako chaos, koszmar. Próbowała, lecz zwyczajnie nie mogła znieść zimnego oddechu na szyi, zapachu śmierci czy okrutnych gróźb, które przeplatał z pieszczotliwymi określeniami. Wszystkie słowa, niejako zmierzch ich relacji, skutecznie godziły w nadzieję na ucieczkę. Kiedy w końcu doszło do Marigold, że nie da jej odejść, ponownie rozpłakała się nad samą sobą, własnym losem i przyszłością. Więzy, jakie starannie budowali przez ostatnie miesiące, zamieniły się w więzienie. Pragnął ją trzymać przy sobie jako obiekt nienawiści oraz pielęgnować niechęć. Rwał się do wiecznej kontynuacji zepsucia. Krzywda za krzywdą aż do całkowitego rozkładu konwencji.
Krwi Chrystusowa, napój mnie. Wodo z boku Chrystusowego, obmyj mnie.
Szarpali się, szarpali aż do momentu, w którym Dorian stracił równowagę. Dossett wstrzymała powietrze, czując jak spada razem z nim. Stoczyli się po schodach, obijając o stopnie. Tragedia, komedia, coś na spektrum między nimi. Leżąc obok wampira, Marie rozpoznała swoją szansę. Odepchnęła go stopą i zaczęła czołgać się w stronę wyjścia. Wierzyła, że da radę, dopóki ponownie nie poczuła na sobie brudnych dłoni. Wbił w nią paznokcie, aby gwałtownie podnieść. Wrzasnęła. Widziała je – wielkie, zdobione drzwi domeny. Załkała, przecież była tak blisko. – Nie, nie, nie! – powtarzała rozgoryczona. Znów byli na schodach, potem na piętrze.
Męko Chrystusowa, umocnij mnie. O, dobry Jezu, wysłuchaj mnie.
Zakrwawiona sofa i truchło. Wrócili do punktu wyjścia; nie miała już nadziei. Myśli radykalnie wypełniły modlitwy. Niczego nie była do tego stopnia pewna jak tego, że tylko On mógł jej pomóc, tylko On umożliwi przetrwanie obłędu. Prosiła o siłę, o stałość, o otuchę. Obserwowała Doriana, czekała na jakąkolwiek reakcję. Wiedziała, iż oczekuje nieszczęścia oraz poniżenia. Nienasycony głód zemsty dotyczył wyłącznie Marigold. W pomieszczeniu nie było już nikogo innego, kto przyjąłby wrzącą brutalność. Wampirzyca próbowała znaleźć powód, wytłumaczyć sobie, czemu spokój odszedł tak gwałtownie. Być może była to kolejna próba; boski plan; kara?
W ranach swoich ukryj mnie. Nie dozwól mi odłączyć się od Ciebie.
Gdy się odezwał, wysłuchała go, ale nie potrafiła zrozumieć. Nim zdążyła zareagować, Relish ponownie dopadł do wnętrzności. Patrzyła jak w nich grzebie; jak dłubie w mięsie. Skupiła się na jego rękach, a potem ogarnął ją wstyd. Nie mogła spoglądać w stronę zmasakrowanej kobiety, spojrzeć w jej twarz. Marie wzburzyło to, w jaki sposób traktował umarłą, bezcześcił zwłoki; nawet po śmierci nie chciał dać ofierze spokoju. Był bezczelny, ordynarny, obrzydliwy.
Od wroga złośliwego broń mnie. W godzinę śmierci mojej wezwij mnie.
Przerażona obserwowała jak się do niej zbliża z odstręczającą breją w dłoniach. Nie miała siły wstać, nie miała siły, by walczyć. Jednak słabość obudziła również złość. Patrzyła prowokująco prosto w ciemne ślepia, kiedy paskudził jej twarz wnętrznościami. Usłyszawszy jego ostatnie słowo, zamknęła oczy. Poczuła na skórze metal. Sygnet rodowy. Rozchyliła usta i z całej siły ugryzła mężczyznę w palec serdeczny.
I każ mi przyjść do Siebie, abym ze Świętymi Twymi chwalił Cię.
Znów zaczęli się szarpać. Dorian nawet próbował się odsunąć; nie puściła go. Maniakalnie zacisnęła szczękę mocniej, jednocześnie wykorzystując siłę cofającego się wampira, ażeby wstać z kanapy. Wyczuła pod zębami staw. Rozerwała skórę, odgryzając kawałek ciała.
Na wieki wieków.
Wypluła jego palec. Wypluła też i sygnet.
Amen.

_________________

Kill everyone now. Condone first degree murder.

Advocate cannibalism.
Eat shit.

Sponsored content


Strona 1 z 2 1, 2  Next

Powrót do góry

- Similar topics

 
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach