Liczba postów : 9
Płatki śniegu opadały na włosy Conalla, a mróz szczypał w nos, kiedy wyładowywał z taksówki torbę i pudełka. Biedny taksówkarz, spędzający wigilijny wieczór w pracy, czekał cierpliwie, być może dlatego, że problematyczny pasażer, który zajął rzeczami całe tylne siedzenie, wręczył mu suty napiwek.
To i tak było nic w porównaniu z tym, co zapłacił za nadbagaż.
Ale przynajmniej lot był stosunkowo tani. Bilet Conall zakupił jakieś cztery godziny przed nim, następnie spędzając szaleńcze dwie godziny na pośpiesznym pakowaniu się i kolejną - na równie szaleńczej podróży na lotnisko. Jeszcze w nocy był bowiem nie tylko w innym kraju, ale nawet na innej półkuli, gdzie cieszył się promieniami afrykańskiego słońca, a zima chwytająca Europę i Amerykę w swoje kleszcze, zdawała się nieskończenie daleka.
Miał wrócić dopiero za tydzień.
Na pokład wcześniej pchnęło go jednak, w zależności od tego, jakby to ocenić: nagły impuls, pewna niedostrzegalna zazwyczaj chaotyczność charakteru, a może tylko nagła myśl, że wprawdzie od stu pięćdziesięciu lat jest ateistą, i właściwie święta niewiele go obchodzą, ale jednak należało spędzić je z rodziną.
Nie to, że spodziewał się, że Henriette będzie w domu. Właściwie był niemal pewny, że ktoś z wampirów albo wilkołaków postanowi urządzić jakiś świąteczny bal (nadnaturalni uwielbiali bale: Conall miał nawet parę teorii na ten temat, chociaż żadna nie była zbyt ciekawa, bo gdy przeanalizował motywacje dokładnie, okazywały się całkiem podobne do tych sławnych i bogatych ludzi, ot z lekkim pierwiastkiem zabarwienia tego nieśmiertelnością). A jeżeli nie, to że będzie świętować z kimś ze swojego stada albo którymś z kochanków. Ale wtedy mógł zrobić jej niespodziankę jutro, prawda?
Naciągnął na włosy czapkę Mikołaja, a potem zagarnął ostatnie dwie paczki i próbując niczego nie upuścić, ruszył w stronę domu, zerkając na okna. Wyglądało na to, że w jednym z pomieszczeń na dole wciąż pali się światło. Może jednak Henriette była w domu. Albo miała gościa.
- Kochanie! Jestem w domu! - zawołał żartobliwie od progu i zaklął, kiedy operacja otworzenia drzwi i utrzymania wszystkich paczek się nie powiodła i jedna z nich upadła na podłogę. Odstawił je po chwili namysłu, i zabrał się za zdejmowaniu butów, by nie zostać zamordowanym zaraz na wejściu, za nanoszenie do środka błota i śniegu. - Jesteś tutaj?! Mam przemknąć na górę i udawać, że mnie nie ma?! - zawołał jeszcze, całkiem gotów to zrobić, gdyby w czymś przeszkodził.
To i tak było nic w porównaniu z tym, co zapłacił za nadbagaż.
Ale przynajmniej lot był stosunkowo tani. Bilet Conall zakupił jakieś cztery godziny przed nim, następnie spędzając szaleńcze dwie godziny na pośpiesznym pakowaniu się i kolejną - na równie szaleńczej podróży na lotnisko. Jeszcze w nocy był bowiem nie tylko w innym kraju, ale nawet na innej półkuli, gdzie cieszył się promieniami afrykańskiego słońca, a zima chwytająca Europę i Amerykę w swoje kleszcze, zdawała się nieskończenie daleka.
Miał wrócić dopiero za tydzień.
Na pokład wcześniej pchnęło go jednak, w zależności od tego, jakby to ocenić: nagły impuls, pewna niedostrzegalna zazwyczaj chaotyczność charakteru, a może tylko nagła myśl, że wprawdzie od stu pięćdziesięciu lat jest ateistą, i właściwie święta niewiele go obchodzą, ale jednak należało spędzić je z rodziną.
Nie to, że spodziewał się, że Henriette będzie w domu. Właściwie był niemal pewny, że ktoś z wampirów albo wilkołaków postanowi urządzić jakiś świąteczny bal (nadnaturalni uwielbiali bale: Conall miał nawet parę teorii na ten temat, chociaż żadna nie była zbyt ciekawa, bo gdy przeanalizował motywacje dokładnie, okazywały się całkiem podobne do tych sławnych i bogatych ludzi, ot z lekkim pierwiastkiem zabarwienia tego nieśmiertelnością). A jeżeli nie, to że będzie świętować z kimś ze swojego stada albo którymś z kochanków. Ale wtedy mógł zrobić jej niespodziankę jutro, prawda?
Naciągnął na włosy czapkę Mikołaja, a potem zagarnął ostatnie dwie paczki i próbując niczego nie upuścić, ruszył w stronę domu, zerkając na okna. Wyglądało na to, że w jednym z pomieszczeń na dole wciąż pali się światło. Może jednak Henriette była w domu. Albo miała gościa.
- Kochanie! Jestem w domu! - zawołał żartobliwie od progu i zaklął, kiedy operacja otworzenia drzwi i utrzymania wszystkich paczek się nie powiodła i jedna z nich upadła na podłogę. Odstawił je po chwili namysłu, i zabrał się za zdejmowaniu butów, by nie zostać zamordowanym zaraz na wejściu, za nanoszenie do środka błota i śniegu. - Jesteś tutaj?! Mam przemknąć na górę i udawać, że mnie nie ma?! - zawołał jeszcze, całkiem gotów to zrobić, gdyby w czymś przeszkodził.