Liczba postów : 39
Lubię walczyć. Zmęczenie wywołane intensywnymi treningami przynosi mi prawdziwą radość, dlatego też nigdy nie zaprzestałem ćwiczyć się we władaniu bronią. Choć początkowo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że ułomność nie pozwoli mi nigdy powrócić do pełni formy. Czułem wtedy ogromną frustrację, nie potrafiłem pogodzić się z nową rzeczywistością, bo jak można, skoro od dzieciństwa wpajane są niezmienne zasady. Wojownik niesprawny, to żaden wojownik: wrak człowieka, narzędzie, które należy wyrzucić, jeśli nie da się go naprawić. Nie mogłem pogodzić się z losem, jaki zgotowałem sobie przez nadmiar heroizmu. Dopiero po latach, już wtedy, gdy doświadczyłem egzystencji odległej od zwykłej, nauczyłem się dysponować zyskaną siłą – nowymi możliwościami, których otrzymanie było niczym wygranie losu na loterii.
Nic dziwnego, że obecnie wciąż staram się łączyć pasję z tym, co pożyteczne. Prowadzenie treningów, już nie tylko dla siebie, stało się moją codziennością, poza obowiązkami nakładanymi przez ród Van der Eretein. To uczciwa cena za przynależność do całkiem pokaźnej familii. Nie chodzi nawet o bezpieczeństwo, bo głównie to ja o nie dbam, ale o świadomość, że w razie problemów jest ktoś, kto może za nas poręczyć.
Nie narzekam na brak uczniów, nie mam w zwyczaju przyjmować każdego, dobieram sobie kandydatów do szkolenia, wymagam od nich bardzo dużo, więc muszę mieć pewność, że podołają. W samym Paryżu mam bardziej oficjalny oddział swojego interesu; na miejscu, w prywatnej sali treningowej, nie zwykłem przyjmować zupełnie przypadkowych nadnaturalnych (bo tylko tacy mają wstęp do mojego domostwa). Zawsze chodzi o jakiekolwiek rekomendacje, informacje, które zyskuję od zaufanych osób, by zweryfikować, czy wszystko to jest warte mojego zachodu.
Dzisiaj czekam na osobę, podobno, wyjątkową. Jest znajomą mojego dobrego przyjaciela – Seiichiego. Seiichi pochodzi z Hokkaido, rzadko bywa w Europie, więc nasz kontakt jest dość sporadyczny, natomiast zdarza się, że wychodzi z prośbą, abym wziął pod skrzydła zbłąkane dusze, potrzebujące kogoś, kto pokaże im drogę, zwłaszcza na terenach odległych od ojczyzny. I tym razem jest podobnie.
Przychodzę do sali treningowej wcześniej, by przygotować się odpowiednio. Zadbałem też o to, aby nowej uczennicy przesłać namiary na posiadłość, dokładnie tłumacząc, jak może dostać się na teren posesji. Nie mieliśmy żadnego kontaktu wcześniej, ponad kilka krótkich informacji wymienionych na komunikatorze. Rzeczowo, powściągliwie. Mając jeszcze trochę czasu, staję przy jednym z dużych, przeszklonych okien, bowiem sala jest wprawdzie utrzymana w dość tradycyjnym charakterze, ale nie zrezygnowałem z elementów bardziej nowoczesnych. Na zewnątrz rozciąga się widok na wypielęgnowany ogród, obecnie zabezpieczony przed grudniowym chłodem. Niebo jest dzisiaj lekko przykryte chmurami, nie dostrzegam gwiazd. Przymykam oczy, nasłuchuję, czy pojawi się wkrótce, bo zegar wybija umówioną godzinę.
Nic dziwnego, że obecnie wciąż staram się łączyć pasję z tym, co pożyteczne. Prowadzenie treningów, już nie tylko dla siebie, stało się moją codziennością, poza obowiązkami nakładanymi przez ród Van der Eretein. To uczciwa cena za przynależność do całkiem pokaźnej familii. Nie chodzi nawet o bezpieczeństwo, bo głównie to ja o nie dbam, ale o świadomość, że w razie problemów jest ktoś, kto może za nas poręczyć.
Nie narzekam na brak uczniów, nie mam w zwyczaju przyjmować każdego, dobieram sobie kandydatów do szkolenia, wymagam od nich bardzo dużo, więc muszę mieć pewność, że podołają. W samym Paryżu mam bardziej oficjalny oddział swojego interesu; na miejscu, w prywatnej sali treningowej, nie zwykłem przyjmować zupełnie przypadkowych nadnaturalnych (bo tylko tacy mają wstęp do mojego domostwa). Zawsze chodzi o jakiekolwiek rekomendacje, informacje, które zyskuję od zaufanych osób, by zweryfikować, czy wszystko to jest warte mojego zachodu.
Dzisiaj czekam na osobę, podobno, wyjątkową. Jest znajomą mojego dobrego przyjaciela – Seiichiego. Seiichi pochodzi z Hokkaido, rzadko bywa w Europie, więc nasz kontakt jest dość sporadyczny, natomiast zdarza się, że wychodzi z prośbą, abym wziął pod skrzydła zbłąkane dusze, potrzebujące kogoś, kto pokaże im drogę, zwłaszcza na terenach odległych od ojczyzny. I tym razem jest podobnie.
Przychodzę do sali treningowej wcześniej, by przygotować się odpowiednio. Zadbałem też o to, aby nowej uczennicy przesłać namiary na posiadłość, dokładnie tłumacząc, jak może dostać się na teren posesji. Nie mieliśmy żadnego kontaktu wcześniej, ponad kilka krótkich informacji wymienionych na komunikatorze. Rzeczowo, powściągliwie. Mając jeszcze trochę czasu, staję przy jednym z dużych, przeszklonych okien, bowiem sala jest wprawdzie utrzymana w dość tradycyjnym charakterze, ale nie zrezygnowałem z elementów bardziej nowoczesnych. Na zewnątrz rozciąga się widok na wypielęgnowany ogród, obecnie zabezpieczony przed grudniowym chłodem. Niebo jest dzisiaj lekko przykryte chmurami, nie dostrzegam gwiazd. Przymykam oczy, nasłuchuję, czy pojawi się wkrótce, bo zegar wybija umówioną godzinę.