Liczba postów : 39
Tytuł: Już można wyczuć słaby zapach chryzantem po wielkiej wodzie
Data: jesień 1920
Miejsce: Osaka
Kto: Yuna x Osamu
Oczy instynktownie poszukują znajomych miejsc – na próżno. Już nic nie jest tu takie, jakim było dekady temu. Nie dziwię się. Jestem odrobinę zawiedziony, to wszystko. Chciałbym powrócić do rodzinnego domostwa, choć nie wiem po co. Nie miałem tam czego szukać i zapewne nadal bym nie miał. Tak mało zostało ze znanego świata. Nie ma nic poza żalem i tęsknotą, których nie umiem się wyzbyć na przestrzeni wieków. Zaciskam mocno oczy i staję pod rozgwieżdżonym niebem, zadzieram głowę i obserwuję rozsypane po firmamencie punkciki, bo wreszcie znajduję okruch odwagi, by rozchylić powieki. Gwiazdy wyglądają jak ziarenka ryżu, drobne koraliki ułożone na atramentowym jedwabiu rozciągniętym troskliwie nad Osaką.
Jest cicho, choć to ten rodzaj ciszy poprzetykanej tchnieniem miejskiego zgiełku. Ciężko mi przyzwyczaić się do takiego krajobrazu, nawet jeśli obserwowałem podobne w Europie. Wielu ludzi, wiele budynków. Nic po starych śliwach i drewnianych mostkach. Idę jednak przed siebie, próbuję szukać czegoś, co powiedzie mnie na miejsce. Zdaję się na instynkt, bo tyle mi pozostało. Nie wiem, co tam zastanę. Może szkołę? Budynek znanej firmy? Skwer? Park? Świątynię? Setka pomysłów i każdy bardziej przerażający od poprzedniego. Znów noga napotyka na nierówność chodnika, chwieję się minimalnie i dociskam dłoń do uda, trochę z przyzwyczajenia, trochę z nerwów. Rzadko tracę panowanie i rzadko coś jest zdolne zachwiać moją równowagą. W miarę jednak jak zbliżam się do celu, zaczynam powątpiewać, na ile ta decyzja jest dobra. Poznaję charakterystyczne rozwidlenie dróg – najwyraźniej podążono za starym porządkiem i jedynie je poszerzono, zachowując pierwotny kształt. Lekkie wzniesienie prowadzi mnie pomiędzy niskimi zabudowaniami. Niewielki skwerek odrobinę dalej jest jedynie namiastką wspaniałego parku zapamiętanego z dzieciństwa. Wzdycham w duchu. Znów czuję coś dziwnego – dreszcz napięcia wspina się po plecach. Dlaczego znów pragnę rozdrapywać stare rany? Dlaczego tak wytrwale zrywam z ciała zakrzepłą krew i otwieram ziejącą w piersi pustkę?
Szpaler migotliwych latarni prowadzi mnie wytrwale i nie pozwala zboczyć z obranego kursu. W oczy rzuca się kamienny mur – chyba pamiętam go jeszcze z czasów, kiedy miałem ledwo dziesięć lat. Nie spodziewałem się, że jeszcze go odnajdę. Przechodzę przez uliczkę i dotykam chropowatej powierzchni dłonią; czule dociskam opuszki palców i dostrzegam, że krajobraz dookoła znacznie się zmienił. Okolica jest bardziej zaniedbana i zdziczała – zapomniana przez bogów industrializacji. Popękana ściana ma niewielki wyłom na szerokość pozwalającą przecisnąć się na drugą stronę dość drobnej osobie. Ryzykuję więc, bo nikt nie zwraca na mnie uwagi – jest zbyt późno na podobne wycieczki. Przeciskam głowę i tors. Próbuję zajrzeć w głąb osobliwego miejsca. W powietrzu czuć jesień, a pomiędzy wybujałą trawą chwieją się duże główki chryzantem. Nie rozumiem, dlaczego ktoś posadził je w takim miejscu. Kiedy już całkiem znajduję się po drugiej stronie, postanawiam iść dalej przez wyblakłą zieleń. Kiedyś ciągnęły się tu ogrody przyległe do rodzinnej posiadłości. Obszerne, oddzielające dom od zgiełku miasta. Czy to tu? Czy pamięć mnie nie zwodzi?
Księżyc srebrzy roślinność. W oddali widzę połamany, drewniany płot i zaniedbane zagłębienie – pamiątkę po stawie, w którym dawniej pływały złociste karpie. Serce uderza mocniej, pojawia się coś, co kształtem przypomina znajomą budowlę. Czy to możliwe? Czy głowa nie płata mi figli? Niemal niemożliwym jest, aby wciąż tu stał. Im bliżej się znajduję, tym coraz wyraźniej dociera do mnie prawda – to jedynie podupadła, stara herbaciarnia, którą wybudowano w miejscu czegoś, co zwykłem nazywać domem. Czuję żal przeszywający serce. Zaciskam palce w pięści i opadam bezwładnie na skrzypiący ganek. Stąd przynajmniej widzę łąkę, którą przeszedłem i chryzantemy kołyszące się swobodnie na wietrze.
Czy wszystko straciłem bezpowrotnie?
Pierwszy raz tak dobitnie odczuwam samotność. Nie ma już nic i nie ma nikogo. Zgrzytam zębami i przeklinam świat, podjęte decyzje oraz ostatnie pięćdziesiąt lat. Przykładam wreszcie palce do brzucha i wyczuwam pod nimi charakterystyczne zgrubienie.
Dlaczego, Yuno, dlaczego?
Data: jesień 1920
Miejsce: Osaka
Kto: Yuna x Osamu
Oczy instynktownie poszukują znajomych miejsc – na próżno. Już nic nie jest tu takie, jakim było dekady temu. Nie dziwię się. Jestem odrobinę zawiedziony, to wszystko. Chciałbym powrócić do rodzinnego domostwa, choć nie wiem po co. Nie miałem tam czego szukać i zapewne nadal bym nie miał. Tak mało zostało ze znanego świata. Nie ma nic poza żalem i tęsknotą, których nie umiem się wyzbyć na przestrzeni wieków. Zaciskam mocno oczy i staję pod rozgwieżdżonym niebem, zadzieram głowę i obserwuję rozsypane po firmamencie punkciki, bo wreszcie znajduję okruch odwagi, by rozchylić powieki. Gwiazdy wyglądają jak ziarenka ryżu, drobne koraliki ułożone na atramentowym jedwabiu rozciągniętym troskliwie nad Osaką.
Jest cicho, choć to ten rodzaj ciszy poprzetykanej tchnieniem miejskiego zgiełku. Ciężko mi przyzwyczaić się do takiego krajobrazu, nawet jeśli obserwowałem podobne w Europie. Wielu ludzi, wiele budynków. Nic po starych śliwach i drewnianych mostkach. Idę jednak przed siebie, próbuję szukać czegoś, co powiedzie mnie na miejsce. Zdaję się na instynkt, bo tyle mi pozostało. Nie wiem, co tam zastanę. Może szkołę? Budynek znanej firmy? Skwer? Park? Świątynię? Setka pomysłów i każdy bardziej przerażający od poprzedniego. Znów noga napotyka na nierówność chodnika, chwieję się minimalnie i dociskam dłoń do uda, trochę z przyzwyczajenia, trochę z nerwów. Rzadko tracę panowanie i rzadko coś jest zdolne zachwiać moją równowagą. W miarę jednak jak zbliżam się do celu, zaczynam powątpiewać, na ile ta decyzja jest dobra. Poznaję charakterystyczne rozwidlenie dróg – najwyraźniej podążono za starym porządkiem i jedynie je poszerzono, zachowując pierwotny kształt. Lekkie wzniesienie prowadzi mnie pomiędzy niskimi zabudowaniami. Niewielki skwerek odrobinę dalej jest jedynie namiastką wspaniałego parku zapamiętanego z dzieciństwa. Wzdycham w duchu. Znów czuję coś dziwnego – dreszcz napięcia wspina się po plecach. Dlaczego znów pragnę rozdrapywać stare rany? Dlaczego tak wytrwale zrywam z ciała zakrzepłą krew i otwieram ziejącą w piersi pustkę?
Szpaler migotliwych latarni prowadzi mnie wytrwale i nie pozwala zboczyć z obranego kursu. W oczy rzuca się kamienny mur – chyba pamiętam go jeszcze z czasów, kiedy miałem ledwo dziesięć lat. Nie spodziewałem się, że jeszcze go odnajdę. Przechodzę przez uliczkę i dotykam chropowatej powierzchni dłonią; czule dociskam opuszki palców i dostrzegam, że krajobraz dookoła znacznie się zmienił. Okolica jest bardziej zaniedbana i zdziczała – zapomniana przez bogów industrializacji. Popękana ściana ma niewielki wyłom na szerokość pozwalającą przecisnąć się na drugą stronę dość drobnej osobie. Ryzykuję więc, bo nikt nie zwraca na mnie uwagi – jest zbyt późno na podobne wycieczki. Przeciskam głowę i tors. Próbuję zajrzeć w głąb osobliwego miejsca. W powietrzu czuć jesień, a pomiędzy wybujałą trawą chwieją się duże główki chryzantem. Nie rozumiem, dlaczego ktoś posadził je w takim miejscu. Kiedy już całkiem znajduję się po drugiej stronie, postanawiam iść dalej przez wyblakłą zieleń. Kiedyś ciągnęły się tu ogrody przyległe do rodzinnej posiadłości. Obszerne, oddzielające dom od zgiełku miasta. Czy to tu? Czy pamięć mnie nie zwodzi?
Księżyc srebrzy roślinność. W oddali widzę połamany, drewniany płot i zaniedbane zagłębienie – pamiątkę po stawie, w którym dawniej pływały złociste karpie. Serce uderza mocniej, pojawia się coś, co kształtem przypomina znajomą budowlę. Czy to możliwe? Czy głowa nie płata mi figli? Niemal niemożliwym jest, aby wciąż tu stał. Im bliżej się znajduję, tym coraz wyraźniej dociera do mnie prawda – to jedynie podupadła, stara herbaciarnia, którą wybudowano w miejscu czegoś, co zwykłem nazywać domem. Czuję żal przeszywający serce. Zaciskam palce w pięści i opadam bezwładnie na skrzypiący ganek. Stąd przynajmniej widzę łąkę, którą przeszedłem i chryzantemy kołyszące się swobodnie na wietrze.
Czy wszystko straciłem bezpowrotnie?
Pierwszy raz tak dobitnie odczuwam samotność. Nie ma już nic i nie ma nikogo. Zgrzytam zębami i przeklinam świat, podjęte decyzje oraz ostatnie pięćdziesiąt lat. Przykładam wreszcie palce do brzucha i wyczuwam pod nimi charakterystyczne zgrubienie.
Dlaczego, Yuno, dlaczego?