Już można wyczuć słaby zapach chryzantem po wielkiej wodzie

2 posters

Go down

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Tytuł: Już można wyczuć słaby zapach chryzantem po wielkiej wodzie
Data: jesień 1920
Miejsce: Osaka
Kto: Yuna x Osamu


Oczy instynktownie poszukują znajomych miejsc – na próżno. Już nic nie jest tu takie, jakim było dekady temu. Nie dziwię się. Jestem odrobinę zawiedziony, to wszystko. Chciałbym powrócić do rodzinnego domostwa, choć nie wiem po co. Nie miałem tam czego szukać i zapewne nadal bym nie miał. Tak mało zostało ze znanego świata. Nie ma nic poza żalem i tęsknotą, których nie umiem się wyzbyć na przestrzeni wieków. Zaciskam mocno oczy i staję pod rozgwieżdżonym niebem, zadzieram głowę i obserwuję rozsypane po firmamencie punkciki, bo wreszcie znajduję okruch odwagi, by rozchylić powieki. Gwiazdy wyglądają jak ziarenka ryżu, drobne koraliki ułożone na atramentowym jedwabiu rozciągniętym troskliwie nad Osaką.
Jest cicho, choć to ten rodzaj ciszy poprzetykanej tchnieniem miejskiego zgiełku. Ciężko mi przyzwyczaić się do takiego krajobrazu, nawet jeśli obserwowałem podobne w Europie. Wielu ludzi, wiele budynków. Nic po starych śliwach i drewnianych mostkach. Idę jednak przed siebie, próbuję szukać czegoś, co powiedzie mnie na miejsce. Zdaję się na instynkt, bo tyle mi pozostało. Nie wiem, co tam zastanę. Może szkołę? Budynek znanej firmy? Skwer? Park? Świątynię? Setka pomysłów i każdy bardziej przerażający od poprzedniego. Znów noga napotyka na nierówność chodnika, chwieję się minimalnie i dociskam dłoń do uda, trochę z przyzwyczajenia, trochę z nerwów. Rzadko tracę panowanie i rzadko coś jest zdolne zachwiać moją równowagą. W miarę jednak jak zbliżam się do celu, zaczynam powątpiewać, na ile ta decyzja jest dobra. Poznaję charakterystyczne rozwidlenie dróg – najwyraźniej podążono za starym porządkiem i jedynie je poszerzono, zachowując pierwotny kształt. Lekkie wzniesienie prowadzi mnie pomiędzy niskimi zabudowaniami. Niewielki skwerek odrobinę dalej jest jedynie namiastką wspaniałego parku zapamiętanego z dzieciństwa. Wzdycham w duchu. Znów czuję coś dziwnego – dreszcz napięcia wspina się po plecach. Dlaczego znów pragnę rozdrapywać stare rany? Dlaczego tak wytrwale zrywam z ciała zakrzepłą krew i otwieram ziejącą w piersi pustkę?
Szpaler migotliwych latarni prowadzi mnie wytrwale i nie pozwala zboczyć z obranego kursu. W oczy rzuca się kamienny mur – chyba pamiętam go jeszcze z czasów, kiedy miałem ledwo dziesięć lat. Nie spodziewałem się, że jeszcze go odnajdę. Przechodzę przez uliczkę i dotykam chropowatej powierzchni dłonią; czule dociskam opuszki palców i dostrzegam, że krajobraz dookoła znacznie się zmienił. Okolica jest bardziej zaniedbana i zdziczała – zapomniana przez bogów industrializacji. Popękana ściana ma niewielki wyłom na szerokość pozwalającą przecisnąć się na drugą stronę dość drobnej osobie. Ryzykuję więc, bo nikt nie zwraca na mnie uwagi – jest zbyt późno na podobne wycieczki. Przeciskam głowę i tors. Próbuję zajrzeć w głąb osobliwego miejsca. W powietrzu czuć jesień, a pomiędzy wybujałą trawą chwieją się duże główki chryzantem. Nie rozumiem, dlaczego ktoś posadził je w takim miejscu. Kiedy już całkiem znajduję się po drugiej stronie, postanawiam iść dalej przez wyblakłą zieleń. Kiedyś ciągnęły się tu ogrody przyległe do rodzinnej posiadłości. Obszerne, oddzielające dom od zgiełku miasta. Czy to tu? Czy pamięć mnie nie zwodzi?
Księżyc srebrzy roślinność. W oddali widzę połamany, drewniany płot i zaniedbane zagłębienie – pamiątkę po stawie, w którym dawniej pływały złociste karpie. Serce uderza mocniej, pojawia się coś, co kształtem przypomina znajomą budowlę. Czy to możliwe? Czy głowa nie płata mi figli? Niemal niemożliwym jest, aby wciąż tu stał. Im bliżej się znajduję, tym coraz wyraźniej dociera do mnie prawda – to jedynie podupadła, stara herbaciarnia, którą wybudowano w miejscu czegoś, co zwykłem nazywać domem. Czuję żal przeszywający serce. Zaciskam palce w pięści i opadam bezwładnie na skrzypiący ganek. Stąd przynajmniej widzę łąkę, którą przeszedłem i chryzantemy kołyszące się swobodnie na wietrze.
Czy wszystko straciłem bezpowrotnie?
Pierwszy raz tak dobitnie odczuwam samotność. Nie ma już nic i nie ma nikogo. Zgrzytam zębami i przeklinam świat, podjęte decyzje oraz ostatnie pięćdziesiąt lat. Przykładam wreszcie palce do brzucha i wyczuwam pod nimi charakterystyczne zgrubienie.
Dlaczego, Yuno, dlaczego?

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Yuna

Yuna
Liczba postów : 51
Osaka była obca. Kręte uliczki prowadziły w miejsca odmienne tym, które pamiętała z czasów wczesnej młodości, budynki pełniły nowe funkcje i nie zdradzały swojej przeszłości. Zmęczona podróżowaniem po zgliszczach Europy wróciła na łono rodzinnej historii w nadziei na odnalezienie wytchnienia. Sądziła, że wygrzebie z pamięci choć odrobinę skojarzeń i zdoła dopasować zamazane wspomnienia, lecz im mocniej usiłowała je wyostrzyć, tym intensywniej odczuwała groźbę rychłej porażki. Od pół wieku targała niewidzialny ciężar wyrzutów sumienia, mających źródło w decyzji podjętej w potrzebie uratowania bratu życia, choć oznaczało to oddanie się pod jurysdykcję nocy. Gęste strumienie krwi zalegające na drewnianych klepkach zawsze rozumiała jako zbędne przyśpieszenie całego procesu. Popełniła błąd. Przygnieciona jarzmem błędnej decyzji stopniowo opadała z sił, w podróży do miejsca urodzenia upatrując wyzwolenia od nienawistnych wyobrażeń o samolubności, jaką wykazała się tamtego dnia. Okolica rodzinnej rezydencji podległa równie intensywnym zmianom co reszta miasta, ponieważ z trudem nałożyła migotliwe wspomnienia wczesnej młodości na współczesne ukształtowanie terenu. Doszukiwanie się skojarzeń w ułożeniu kamiennych ścieżek i kępkach roślinności przyprawiło głowę o tępy ból promieniujący wzdłuż ciała. Oblicze drastycznych zmian na terenie tętniącego życiem ogrodu przyjęła z charakterystycznym dąsem widocznym w zaciśniętych ustach i zmrużonych powiekach. Dopiero szpaler gęstych krzewów obrastający brzeg jednej z dróżek przyśpieszył bicie serca.
Tuż za nimi, zgodnie z przewidywaniami, odnalazła kamienny korpus smoczej rzeźby. Niegdyś dumne stworzenie skruszało, w potrzebie spoczynku okryło ogromne cielsko całunem z zielonego mchu, skrzętnie skrywając swą obecność przed dociekliwymi spojrzeniami. Po fundamentach malutkiej świątyni nie pozostał nawet drobny kamień, a drzewa śliwy rosnące wokół zastąpiono gromadą dębów o gałęziach z efektownym gąszczem liści. Roślinna kopuła odgrodziła srebrny blask księżyca od ziemi i tworzyła pomiędzy pniami drzew komnatę wypełnioną oleistą, lepką ciemnością, znamienną dla wypełnionych szeptem. Pod nogami wyczuła znajomą trajektorię ścieżki prowadzącej w stronę domu. Domu pogrzebanego zwałem ziemi lub wyrwanego z korzeniami. Ktokolwiek odziedziczył po nich teren, nie mógł potraktować go zgodnie z cichym życzeniem matki, pragnącej pozostawić po sobie piękne, dumne ogrody. Każda próba wyrzucenia jej ze wspomnień kończyła się porażkę i bólem rozszczepiającym miękką strukturę mięśni. Tylko raz zdołała zapomnieć o więzach krwi, lecz nie trwało to długo. Przyjęła je z powrotem do siebie, schowała w najgłębszej czeluści spróchniałego serca. Tuż przed powitaniem łąki kwitnących chryzantem minęła szczątki drewnianego płotu oraz płytkie zagłębienie, w ubiegłych latach pełniące funkcję niewielkiego stawu. Dopiero na widok szkieletu rozsypującej się herbaciarni stanęła, niewzruszenie wpatrując się w postać zajmującą miejsce na chybotliwej ławce.
Osamu wyglądał dokładnie tak, jak zapamiętała. Dar wieczności podarowany przez Kazuo sprawił, że nie musieli martwić się zewnętrznymi konsekwencjami upływającego czasu, obarczając ciężar doświadczeń na wnętrzu złożonym z wielokrotnych pożegnań. Słowa pełne żalu od pięćdziesięciu lat wyznaczały los wybieranych przez nią ścieżek - im mocniej odrywała się od rozsądku i człowieczeństwa, tym lepiej zasypiała. Była gotowa uskoczyć i czmychnąć w gęstwinę drzew, jeśli tylko wykonałby jakikolwiek ruch, ze strachu przed buchającym ogniem złości i rozczarowania. Dość wycierpiała.

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Palce wciąż suną po brzuchu, doskonale znaną ścieżką. Czuję, że zamiast ciepła przeszywa mnie fala lodowatego przestrachu, dlatego odrywam je niepewnie i układam dłoń na sękatej ławce. Zniszczona herbaciarnia z chwiejnym gankiem muszą mi dziś wystarczyć, bowiem nie znajdę więcej okruchów przeszłości. Przez dziurawy dach, w którym brakuje drewnianych klepek, przecieka srebrna łuna księżyca sprawiająca, że mój wydłużony cień łączy się z pniem pobliskiej, spróchniałej wierzby.
Śnieżna biel koszuli powiewa na wietrze, a ja chwytam w nozdrza zapach obumierających, jesiennych liści. Przyjemnie orzechowy, lekko cierpki. Wypełniam nim płuca i zamykam oczy. Kolejny raz pozwalam, by rzeczywistość zatarła się pod powiekami w jednolitą plamę. Nikną gwiazdy zawieszone na nieboskłonie – nie czytam z nich tak łapczywie jak przed kilkoma chwilami. Próbuję wsłuchać się w kołysankę płynącego morza trawy. Szeleści słabo, uginając się pod ciężarem powietrza, muska ziemię i chryzantemy nabrzmiałe od życiodajnych soków. Mam ochotę zsunąć się z miejsca, na którym siedzę i opaść pomiędzy źdźbła, by włożyć palce pomiędzy fale szemrzącego nurtu zieleni. Chcę poczuć chropowatość roślin i mięsisty zapach gleby. Myślę, że dobrze by było leżeć na samym środku łąki. Pęczniejąca w sercu tęsknota mogłaby wreszcie wystrzelić modrym pędem ponad kościaną klatkę żeber. Mogłaby rozsadzić pręgę na brzuchu i ulecieć wraz z wzrastającymi liśćmi młodej wiśni. Mogłaby pokryć mchem biel kości, zakorzenić w glebie i pozostać w jedynym miejscu, do którego przynależy. Pomimo pragnienia, nie ruszam się jednak z ławeczki; jedyne co robię, to sięgam do związanych w supeł włosów. Zahaczam palec o pętelkę, pozwalam kruczoczarnym kosmykom rozsypać się po karku oraz skroniach. Wiatr wciąż unosi materiał koszuli i czuję go na skórze, gdy przenika przez splot bawełny.
Dopiero teraz dociera do mnie, że jestem tu tylko i wyłącznie przez głupie przeczucie, którego źródła nie potrafię określić. Od wielu lat tułam się po świecie i nie jestem zdolny odnaleźć miejsca, w którym czułbym się dobrze. Wielokrotnie bywałem przez ten czas w Japonii, jednak nigdy nie odważyłem się przybyć do Osaki. Omijałem skrzętnie miasto rodzinne, będąc bardziej skorym do stawiania stóp tam, gdzie ogień strawił resztki mojego normalnego życia. To dziwne, że nie boję się tamtych wspomnień, a to, co tonie w matczynej melodii wygrywanej na shamisenie, napawa mnie niepokojem i bólem.
Moje zmysły, choć przytępione rzewnymi wspomnieniami, wychwytują szelest zupełnie nie pasujący do harmonijnej pieśni trawy. Błąd, który wkradł się w kolejne strofy snutej opowieści, wyrywa mnie z półsnu i skłania, bym wreszcie otworzył oczy i rozejrzał się dookoła.  Robię to leniwie, nie zrywam się z miejsca i nie poszukuję gorączkowo źródła. Pragnę samotności, ale zdaję sobie sprawę, że to miejsce od dawna nie jest moją własnością. Oddałem je dekady temu i pozwoliłem, aby niszczało. To była kolejna część zapłaty za nowo obraną ścieżkę życia. Ja i Yuna nie mogliśmy pozostać na rodzinnej ziemi, ruszyliśmy przed siebie, a ja cały ten czas kłamałem, że czuję się dobrze i właśnie takiego losu pragnę. Jak bardzo nieuczciwy byłem, byle nie zranić jej serca? Złość jednak przelała się ponad kruchymi ściankami naczynia i zabrudziła czystość naszej relacji. Nie potrafiłem się wtedy powstrzymać i skazałem nas na trwającą już pięćdziesiąt lat rozłąkę. To moja wina. Tak jest lepiej.
Odchylam głowę w kierunku zasłyszanego szelestu. Spodziewam się raczej jakiegoś dzikiego zwierzęcia, lecz widzę smugę ludzkiej postaci, powidoki ciemnych plam majaczą mi jeszcze przed oczami. Nie wiem kto to, nie mogę dostrzec żadnych znaków charakterystycznych, bowiem cień okrywa twarz wyraźnie zapatrzonej w moją stronę sylwetki. Coś się jednak zmienia, kiedy kolejny podmuch wiatru niesie ze sobą słodką woń perfum. Bez rozkwita fioletowymi pąkami, a agrest pobrzmiewa na finiszu doznania. Nie mógłbym pomylić jej z żadną inną. Moje wszystko… Nie jestem pewien, czy powinienem się poruszyć. Może ją spłoszę. Naprawdę, nie potrafię sobie wyobrazić, co musi czuć, bowiem sam mam trudność z określeniem własnych afektów. Zagryzam wargi i układam dłonie na kolanach. Nasłuchuję, czy zamierza wykonać następny krok. Chciałbym milczeć, lecz usta zaczynają drżeć samoistnie i pozwalam im swobodnie otworzyć się na tyle, by uleciało z nich proste sformułowanie.
Zdradziły cię przyzwyczajenia — to nie jest wyrzut, a zwykłe wypunktowanie faktu. Przesuwam się wreszcie i robię miejsce obok siebie. — Usiądziesz? — decyduję się, by związać ją pytaniem. Może oczekiwała, że wstanę i odejdę? Nie tej nocy. Pół wieku, to zdecydowanie zbyt wiele czasu, nawet jak dla nas.

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Yuna

Yuna
Liczba postów : 51
Drzewa wykręciły sękate gałęzie ku scenie dramatu rozgrywanego na wilgotnej ziemi. Pierwotny duch natury przystanął, aby spojrzeć na nich z rosnącym zaciekawieniem i dołączyć do specyficznej widowni bujnych traw, chryzantem i wody szemrzącej pod powierzchnią gleby. Pękate cielsko strachu zmiażdżyło kości w miałki proch, zmorzyło próchnienie myśli spowolnionych przez obezwładniający lęk. Zdradzona złośliwą dociekliwością natury oraz wątłym ciałem mierzyła dystans pomiędzy nią a rozklekotanym gankiem herbaciarni, szacując koszt energii poświęconej na dotarcie do wyznaczonego celu. Postawienie zaledwie kilku kroków wystarczyłoby na dostrzeżenie drobnych zmian w blasku okalającym ciemne tęczówki. Na podstawie zarejestrowanych obrazów mogła ułożyć historię od momentu rozstania. Łaknęła przesunąć opuszki po chropowatej fakturze blizn skrywanych pod bawełnianą bluzą, na nowo odnajdując sens wiecznej egzystencji i wiarę w fakt podzielania jednej duszy. Od pięćdziesięciu lat nie czuła się kompletna, dryfowała z kraju do kraju w poszukiwaniu utraconego przekonania o słuszności podjętej decyzji, ostatecznie zawsze wracając do miernego punktu wyjścia. Zagubienie kąsało płuca w chwilach największego uniesienia, kiedy to delektowała zmysły wytwornością złocistego światła francuskich galerii bądź odkrywała przyjemność obcowania z egzotyczną roślinnością. Oddałaby wiele, żeby zapomnieć o źródle niepokoju, ponieważ to przez nią wciąż trwał w zawieszeniu. Podjęła decyzję za niego.
Dopiero teraz, spoglądając czule na krucze kosmyki okalające idealny wykrój twarzy, uświadomiła sobie konieczność samotnego podążania ścieżką wieczności od początku do końca. Błędy popełnione w czasie młodości utożsamiły gniew drzemiący w Osamu. Nie musiała sprawdzać, czy wciąż jest na nią wściekły. W jej ocenie takie uczucia nie miały prawa przedawnienia, ponieważ wynikały z długotrwałych, wręcz wiecznych konsekwencji. Zamiast osiąść w ziemi razem z matką i ojcem, wytyczał nowe szlaki w poszukiwaniu własnego miejsca. Niezupełnie przekonana, jaki ruch miałaby wykonać, ostrożnie ruszyła do przodu. Nie nawiązała z nim kontaktu wzrokowego, nie zrobiła niczego, co mogłoby skłonić go do wykonania przyjaznego gestu, dlatego też zignorowała propozycję odpoczynku na ławce.
Nie — pokręciła przecząco głową, stając tuż przy wejściu na ganek plecami do brata. Przez pół weku niemal przyzwyczaiła się do samotności i chciała, żeby proces zmiany przeszedł do finału bez znacznych incydentów. Poczucie bliskości Osamu już i tak wystarczająco mocno nadwyrężało jej sumienie. Słuszność istnienia wyrzutów winy nie oznaczała, że chciała pokutować za nie całą wieczność, jednak jeszcze nie potrafiła ich odrzucić. — Nie wiedziałam, że tutaj będziesz. Inaczej nie wchodziłabym Ci w drogę — za wszelką cenę unikała szans na spotkanie, bowiem sama myśl o ujrzeniu jego twarzy, a zwłaszcza oczu pełnych bólu i żalu, wypełniała mięśnie napięciem. Nagłe szarpnięcie bólu przeszywającego ciało pozostało dla niego niewidoczne - zacisnęła mocno powieki i owinęła smukłe palce wokół nadgarstka, byle ostudzić żądny krwi zapał koszmaru tkwiącego w sercu jak drzazga. Nawet paznokcie przeszywające alabastrową skórę nie wzbudziły poczucia ukojenia.

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Nie wiem dlaczego, ale oczekuję, że usiądzie obok bez słowa. W ten sposób wielokrotnie wyobrażałem sobie nasze spotkanie. Nad wyrost sądząc, że będzie wyrozumiała i stęskniona. Ja bym był. Tylko… tylko czy po tym, w jaki sposób się zachowałem, należało liczyć na szybką zgodę? Pięćdziesiąt lat – pokłosie moich decyzji i nieprzemyślanych słów. Nie brałem pod uwagę wtedy, że tak bardzo przycisnę ją wyrzutem rozrastającym się niczym trujący bluszcz. Wiele było w moim życiu sytuacji, w których żałowałem, że nie pchnąłem tantō głębiej i bardziej zdecydowanym ruchem. Dopiero potem przychodziła refleksja: jak wiele ona musiała poświęcić, by mnie ratować. Nie jestem w stanie spłacić owego długu względem jej osoby i oddania, bo to przez nie podążyła ścieżką przekreślającą raz na zawsze dotychczasowe życie płynące spokojnie w cieniu kwitnących akacji. Wiem, że rozmawialiśmy o tym wiele czasu przed moją przepełnioną desperacją decyzją. Szczerze jednak, nie marzyłem, że obietnica Kazuo się ziści, zwłaszcza w momencie, gdy szargało mną tak wiele niepewności.
Wytrwale wyglądam jej decyzji, po palcach wspina się zniecierpliwione drżenie. To śmieszne, bo przez pięć dekad nawet nie próbowałem jej szukać, a teraz, kiedy stoi tuż obok, nie potrafię  się opanować. Kamienny wyraz twarzy jest jedynie pozorem, skrywam pod nim ogrom emocji. Nie nauczono mnie jednak wyrażania ich w sposób bezrefleksyjny, dlatego przeżuwam każde ze słów i każdy z gestów wielokrotnie, nim zdecyduję się ich użyć. Tak bardzo zwlekam i odwracam twarz wpijając źrenice w modrą łąkę przed sobą. Obserwuję główki chryzantem i drobny pył unoszący się w powietrzu – błyszczy niczym gwiezdne okruchy, jest piękny i przywraca mi odrobinę klarowności w niepoukładanych, pędzących na złamanie karku, myślach. Kwiaty pachną na tyle subtelnie, że szybko zupełnie przytłacza je bez i agrest, który owija się szczelnie wokół szyi i znajduje naturalną drogę ku płucom. Przesiąkam nim, celebruję każde, coraz bardziej śmiałe doznanie, gdyż zbliża się niepewnie, wciąż jednak nie chcąc skorzystać z mojego zaproszenia. Odzwierciedlenie siostrzanych zamiarów odnajduję w słowach, płynących melodyjnie po zakątkach rodzinnego ogrodu. Dociskam zęby do dolnej wargi, nieboleśnie, ale na tyle, by poczuć ich nierówną linię. Zmieniam punkt, na którym skupiam uwagę i sunę ku postaci – jest już bardzo blisko. Stoi na wyciągnięcie ręki, wciąż tylko nie chce ujawnić twarzy. Niewiele się zmieniła; nie muszę jej widzieć, by dojść do wniosku, że czas prawie jej, a także mnie, nie dotyka. To dziwne, że po tylu latach nadal nie przywykłem do owego stanu rzeczy.  
Rozumiem, że nosi w sobie poczucie winy i żal. Sam ją w nich utwierdziłem i może miast niej powinienem obecnie pokutować za swoje czyny. Nie byłem dobrym bratem, nie wiem czy umiem się poprawić. Nigdy nie powinienem dopuścić do podobnej sytuacji. Nie takiego postępowania mnie uczono. Stałem się marną imitacją dawnego Osamu, karykaturą rodzinnych ideałów, nie zaś ich wiarygodnym urzeczywistnieniem. Jej słowa mnie bolą, ranią do kości. Nie wchodziłaby mi w drogę – wzdrygam się. Ciało nie chce jednak zrobić choć marnego kroku, by przełamać dystans. Znów zmuszam kąciki ust do podporządkowania mej woli. Chcę ułożyć na twarzy uśmiech, nawet jeśli Yuna go nie widzi.
Pięćdziesiąt lat — mówię oględnie. Potem znów milczę. — Pięćdziesiąt lat nie wchodzimy sobie w drogę z powodzeniem — rozwijam po czasie i ponownie pozwalam, by zakiełkowała cisza. To ja powinienem ją odszukać i zapewnić, że wszystko jest już dobrze. Nie. Nie pozwoliłem sobie na zbytek sentymentu, a teraz musiałem stać oko w oko z własną krnąbrnością. — Nie wiem, czy w jakikolwiek sposób mi to pomogło — ofiarowuję gorzką prawdę. Wiem już na pewno, że nie zmuszę jej do zajęcia miejsca obok, dlatego unoszę ciało niemal bezszelestnie i podchodzę bliżej. Stoi wciąż, nie ucieka. Nie jest jednak wykluczone, że nie pierzchnie zaraz, kiedy tylko dotknę jej ramienia. Nie decyduję się więc na tak pochopne działanie. Stoję w odległości kilku centymetrów, ramię obok ramienia, i nie zwracam głowy ku niej. Próbuję być tak neutralny, jak to tylko możliwe, choć emocje trawią mnie od środka.
Spójrz, chryzantemy już kwitną. — Kiedy zaczynam znów wodzić wzrokiem po łące, chwytam się najlżejszej z myśli, bo spotkanie okupione jest wspólnym bólem. Trzymam strzępy uśmiechu, trzymam także resztki opanowania i nie dotykam fałdek jej ubrań, nawet jeśli kuszą bliskością.

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Yuna

Yuna
Liczba postów : 51
Tępy ból promieniuje przez całą długość przedramienia, łączy się w harmonii z uporczywym poczuciem winy i przypomina o kłamstwach wpajanych w potrzebie wyciszenia. Pierwsze lata spędzone z dala od brata poświęciła łataniu dziury, powstałej w brutalnym przebudzeniu wściekłości, jaka jątrzyła jego serce od chwili oddania życia w ramiona wieczności. Powinna wiedzieć, że upływający czas prowizorycznie spoił poszarpane brzegi rany i nie zdoła zaznać spokoju. Oszołomiona wartkim strumieniem smutku zapragnęła zanurzyć się w ciemnym gąszczu lasu i zniknąć mu z oczu, uciec z Osaki w nieokreślonym kierunku, dusząc sposobność wymiany gorzkich doświadczeń wzrastających z niemych gestów. Od wczesnego dzieciństwa uważała go za duchowego przewodnika, cząstkę, bez której nie czułaby się kompletna. Świadomość trwałego odcięcia więzi, wątłego porozumienia pomiędzy ich duszami, bolała mocniej niż śmierć. Wtedy wiedziała, że po przebudzeniu ujrzy Osamu ponownie i uda się z nim na poszukiwanie lepszego życia, teraz miała pozostać jedynie z poczuciem spełnionego obowiązku. Na myśl o tym poczuła, że ojciec uznałby te rozważania za właściwie, słuszne, jego głowa uniosłaby się na znak aprobaty i choć raz przyznałby jej rację. Rodzina zawsze miała stać ponad materialną dobroć i duchowe potrzeby, dlatego zignorowała palącą potrzebę spojrzenia na brata nawet wtedy, gdy stanął tuż obok i z łatwością mogła zatonąć w przyjemnym uścisku znajomych ramion.
Zamiast w jednym, prostym ruchu zmazać żywioną wobec siebie nienawiść, mocniej niż dotychczas zatopiła paznokcie w miękkiej strukturze mięśni, uciekając do zbawienia równoznacznego z bólem. Szkarłatna płachta spowiła noc w toporne kształty, pozbawiła kołyszące się na wietrze chryzantemy czułego uroku, obryzgując je rubinowymi kroplami o srebrzystym blasku. Rozpacz bezlitośnie przyparła ją do ziemi, utopiła zmysły w zapachu wilgotnego gruntu i mdłej słodyczy kwiatów kołysanych podmuchami letniego wiatru. Bała się, że spędzając czas w ruinach domowej rezydencji wyrządza mu krzywdę, wydziera szczątki szczęścia gromadzonego od pół wieku. Szacunek żywiony wobec dawnych przyrzeczeń wskazał wyjście z impasu między troską a smutkiem.
Nie będę przecinać twoich ścieżek przez kolejne pięćdziesiąt, sto i więcej, obiecuję. Może dopiero wtedy to pomoże — słowa pokryte trucizną uniosły się wraz z trzaskiem ociężałych drzew, odebrały ostatnią możliwość odnalezienia nadziei w mroku rychłej samotności, bezdusznie mordując ogniki pozostałe przy życiu. Zmęczona noszeniem w piersi żalu po wierze nieskalanej zwątpieniem pragnęła zasnąć, poczuć przyjemność z sennych marzeń na przekór uporczywym koszmarom, które co noc karmiły jej jaźń obrazami pełnymi krwi i strachu, czyniąc wieczną egzystencję pasmem plag. — Rozstańmy się na zawsze, bracie. Zawsze spoglądałbyś na moje lico z uśpionym żalem i poczuciem, że okradłam Cię z daru otrzymanego wraz z oddaniem naszej matki. Nie mam już sił na zmaganie się z bólem trawiącym serce — należało go puścić, patrzeć na nieśmiały trzepot skrzydeł z pęczkiem dumy tuż pod piersią, bowiem pożegnania zajmowały przynależne im miejsce i uchodziły za naturalny porządek rzeczy. Siostrzana miłość, przekornie czuła i ostrożna, nie nadała jej przywileju uwięzienia Osamu na zbyt krótkim łańcuchu. Musiała pozwolić mu odejść, oddając to, co zawsze miało największe znaczenie - wolność. Przerażona koniecznością oswojenia zmysłów z bezkresną wstęgą cierpienia osunęła się na kolana, niezdolna utrzymać wątłego ciała w pionie, jakby utrzymywanie prostej postawy było zbyt wymagające dla kogoś, kto w perspektywie nieśmiertelności spoglądał na przyszłość pozbawioną jasnych barw. Twarz wykrzywioną w cielesnej rozpaczy skryła za dłońmi, nie pozwalając bratu na ujrzenie oznaki poddania, jakie nosiły na sobie zranione, chore zwierzęta czekające na błogosławieństwo śmierci.
Odejdź. Odejdź i uwolnij się od mnie.

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Im brnę dalej, tym mniej we mnie pewności, że powinienem rozdrapywać stare rany. Jest we mnie pragnienie pojednania, głód bliskości, którego nie potrafię zaspokoić od lat, bowiem poczerniała, postrzępiona dusza nie jest kompletna. Rzadko przyznaję to na głos, jednak od czasu wypadku i od momentu, w którym wyrwana została mi normalność, jedynym sposobem na przetrwanie było umieszczenie w ziejącej dziurze drobin siostrzanej miłości pęczniejącej następnie i podtrzymującej wątłą konstrukcję ludzkiego jestestwa. Nikt poza nią nie potrafił mnie ocalić – ani matka, ani ojciec. To jedno było poza ich mocną, choć zapewne pan Atagi chciał żyć w przekonaniu, że jest tym posiadającym jedyną siłę sprawczą w rodzinie. Niestety, niósł tylko cierpki smak rozczarowania, zwłaszcza gdy nie potrafił sprostać ojcowskim obowiązkom.
Nigdy nie uczył mnie zbytniej wylewności, jego twarz naznaczona surowością nie pozwalała kwilić, gdy byłem małym dzieckiem, nie dawała również przyzwolenia na grymas bólu, gdy dochodziłem do siebie po powrocie z Edo. Czym jednak był jego wysiłek, skoro nie wyplenił resztek odruchów, a ja zaciskałem oczy w ciemnościach samotnego pokoju, zakrywając usta rękawem bawełnianej koszuli szarpanej następnie zębami pod wpływem nieznośnego, palącego uczucia rozchodzącego się wzdłuż ręki i biodra. Jego władza zawsze była jedynie pozorna, choć na tyle nieznośnie natarczywa, bym ułożył lata później plan ostatecznego rozwiązania własnego cierpienia. Dlaczego wtedy uległem? Dlaczego wolałem słuchać jego słów, miast trzymać się nadziei ofiarowanej przez Yunę? Dlaczego, wreszcie, kolejne dekady później, wyrzucałem siostrze chęć poświęcenia i zryw serca, w którym postanowiła ocalić mnie przed zgubą?
Jeśli ktoś był tu winny, z całą pewnością ciężar tkwił na moich barkach. Skazałem ją na pół wieku zmagań z wyrzutami sumienia – zupełnie niesłusznymi. Utkałem w niej ułudę nakazującą sądzić, że sprowadziła na mnie największe nieszczęście i zamknęła w niekończącej się rozpaczy. Nie wziąłem odpowiedzialności, którą powinienem dzierżyć w związku z wiekiem: byłem wszak starszy, byłem kiedyś dziedzicem i nie wolno mi było tak chętnie skazywać Yuny na zatracenie.  
Żałuję wypowiedzianych słów.
Zaciskam mocniej palce. Rozluźniam i wsuwam wreszcie za skórzany pasek kciuki. Trwam w milczeniu śledząc główki chryzantem płynących po morzu trawy. Jesień przeciska się przez pożółkłe kosmyki i układa je niczym lwią grzywę. Za nami słychać stukot drewnianej konstrukcji poruszonej powiewem. Mógłbym przysiąc, że odgłos przypomina uderzenie geta o posadzkę – tak jakby krzątała się za nami matka, przed którą uciekaliśmy wielokrotnie do ogrodu, by kłaść na języku słodkie plasterki gruszki nashi.
Marszczę brwi, bo kolejne słowa napawają mnie coraz gorszym przeczuciem. Nagle uświadamiam sobie, że może już nie ma nadziei i odwrotu. Raz przypieczętowany los, nie jest zdolny wyprostować się na tyle, by odnaleźć pierwotny tor, którym niegdyś podążaliśmy wspólnie. Zrywa się jeszcze mocniejszy wiatr. Wydyma poły ubrań, wichrzy włosy i nagina gałęzie pobliskich drzew. Otwieram szeroko oczy i rozwieram usta. Nie odpowiada na moją łagodność, miast tego wylewa następną falę goryczy, ale nie przeciwko mnie. Skupia wszystko na sobie.
Moja piękna, dobra Yuna.
Nie mam serca, by patrzeć na katuszę, którą przeżywa. Zamykam oczy i przez chwilę staram się udawać, że nie ma wokół mnie nic prócz nieprzeniknionej, bezgwiezdnej nocy. Opieram się ostatkiem sił, by nie wybuchnąć, by nie pokazać, że szarpią mną jakiekolwiek emocje.
Dlaczego znów próbuję być tym Osamu, którym kształtował mnie ojciec?
Dlaczego znów daję wygrać zamierzchłym czasom?
Mam w głowie zbyt wiele pytań tego wieczoru i nie potrafię odnaleźć choćby pół odpowiedzi.
Słyszę wreszcie szelest. Ciało opada tuż obok. Czuję przestrach. Otwieram oczy. Powinienem ją podtrzymać, powinienem być jej oparciem. Yuna zatraca się w rozpaczy, a ja niczym dziecko stoję i patrzę na rozsypujące się kruczoczarne kosmyki.
Imadło żalu zaciska się na krtani, tracę oddech na trzy uderzenia serca. Wiem, że mogę dziś stracić ostatnią szansę, by naprawić wyrządzone zło.
Nachylam się. Pozwalam, by kolana dotknęły podłoża. Jesienny chłód powoli przenika przez skórę, lecz nie jest to nieprzyjemne doznanie. Wyciągam ręce, chcę ująć jej ramiona. Drży cała i płacze, zakrywa twarz nie pozwalając mi spojrzeć sobie w oczy. Odkrywam na nowo jej bliskość, przyciskam wątłe kości do własnego torsu, układam twarz na dziewczęcym barku. Chłonę jej zapach i znów pod powieki wdziera się okruch piasku, a za nim następny.
Nie — protestuję, zaciskam ręce mocniej, tworząc obręcz na podobieństwo klatki, w której człowiek próbuje uwięzić dzikiego ptaka. — To nie ty powinnaś płakać, to nie ty powinnaś mówić, że mam się od ciebie uwolnić — szepczę. Słowa tkam pomiędzy pasmami włosów. — To ja. To moja wina. Nie powinienem wtedy wypowiadać słów pod wpływem emocji. Nie powinienem czynić ci wyrzutów. Nie zachowałem się jak starszy brat. Nie powinnaś nieść ciężaru cierpienia, które nie jest twoje. Zawsze chciałaś dobrze, Yuno. Zawsze. —  Pozwalam, by bezwładne ciało zapadło się w załamaniach moich ubrań i trwam tak, póki nie przemówi znów lub mnie nie odepchnie.

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Yuna

Yuna
Liczba postów : 51
Gwałtowny powiew wiatru uniósł słodką woń chryzantem, lecz nie był on na tyle natarczywy, by wyprzeć wonne wspomnienia szczypiącego dymu oraz zdusić złocistą łunę ognia unoszącą się nad przygaszonymi obrazami wczesnej młodości. Brzemię pamięci napędzało nienawiść, podburzało furię koszmarów spędzających sen z powiek, w finalnym akcie wiążąc jej delikatną duszę konopnym sznurem wykluczenia. Pchnięta na skraj marginesu żyła za sprawą drobin szczęścia, wydobywając je z otchłani człowieczej egzystencji, bowiem tylko tak zdołała zachować poczytalność i powstrzymać się przed dobrowolnym spleceniem wici rozsądku w węzeł. Podarowana przez los karta z wizerunkiem Osamu pochłoniętego refleksją, pochylonego nad zawiłością rodzinnej ścieżki, powinna wzbudzić w niej wdzięczność, lecz teraz oznaczała wyłącznie pogłębienie żrącej rozpaczy. Zaślepiona obezwładniającym jarzmem bólu pragnęła zdjąć z ramion brata zbędny ciężar. Po latach tułaczki, wyrzeczenia się czułego pocałunku słońca, musiał otrzymać należną mu zapłatę i zamierzała dopilnować uiszczenia stosownie wysokiej ceny. Forma rekompensaty, duchowa bądź materialna, przystała desperackiej potrzebie uniknięcia wiecznego potępienia, w brutalności złudzenia uznając ją równoważną doznanej krzywdzie. Zasługiwała na zapomnienie, zatarcie w wartkich piaskach czasu, jak gdyby odeszła w ramiona zmarłych tuż po opuszczeniu kojącego schronienia matczynej miłości.
Drżenie ptasich serc umilkło, pozostawiło z elegią czarnej ziemi, miejsca dokonania zbrodniczego wyboru. Zawierzyła swemu osądowi i postawiła się na równi z Bogiem, choć przez lata rozpaczy zwątpiła w istnienie nadprzyrodzonego, milczącego bytu. Życiodajna esencja ogrodu skumulowała swe skupienie tuż pod jej słabowitymi kolanami, wniknęła w stawy, mięśnie i kości, uczyniła z jej ciała skarbnicę słabości w afekcie zemsty nad pozbawieniem prawowitego syna szansy sprawowania nad nią opieki. Otulina rodzinnego dziedzictwa uwierała ją równie mocno jak kołnierz swetra wydzierganego z gryzącej, szorstkiej wełny, pieczętującego ogniste zadrapania. Prawda przybrała postać nienawiści i rozpaczy, poczucia, że duchy przodków nie zaakceptowały wydmuchanego przywiązania do brata, akcentując egoizm skrywany tuż pod gęstą warstwą strachu.
Odejdź.
Rozpacz uczyniła nieodwracalne szkody - jedwabne skrawki duszy powiewały w pustej powłoce ciała. W oczekiwaniu na wykonanie wyroku odgrodziła swą twarz przed światem, nie pozwoliła cierpieniu i rozpaczy rozlać się po morzu wysokich, wdzięcznych traw i zatruć piękno chryzantem kołysanych wieczornym wiatrem. Głucha na bolesne nawoływania zlęknionej jaźni, zatraciła zdolność kategoryzowania emocji, w konsekwencji trwając w napiętym zawieszeniu pomiędzy szaleństwem wiecznej obojętności a piekielnym żarem goryczy. Żywiła naiwność nadziei na oderwanie się od portretu ojca z szyderczym uśmiechem, pełnym triumfu nad słabością jego córki, istnienia powołanego do życia w radości oczekiwania na narodziny drugiego syna. Stała się pomyłką, chorobą trawiącą ludzkie ciała i umysły, personifikacją skrajnego rozczarowania, powodem, dla którego musiała porzucić wiarę w zbawienie oraz usztywnić ciało, byle nie zmięknąć w ciepłej przyjemności braterskich ramionach. Marzyła o tym od blisko pół wieku, każdej nocy śniąc o kojącej bliskości Osamu, wzmagając tęsknotę wciśniętą w każdy zakamarek skóry.
Z każdym dniem nienawidzę się coraz bardziej. Podjęłam decyzję za Ciebie. Zezwoliłam na cierpienie, jakie znosiłeś bez zająknięcia od przeszło dwóch wieków. Nie mam prawa egzekwować tak wielkiego poświęcenia — nawet miłość nie miała takiej ceny. Bywało, że dobre chęci nie prowadziły do szczęścia, a naginały kark nieświadomego stworzenia i wskazywały kierunek, jakim miało podążać. Nie mogła skazać brata na żywot nędznej lalki, teatralnego rekwizytu poruszanego sznurkami, bowiem zawsze zasługiwał na piękno doskonalsze niż to oferowane więziami krwi. Niestrudzenie trwała w swym postanowieniu, choć opór naprężonych mięśni stopniowo słabł, topił się na podobieństwo wosku wystawionego na kontakt z ognistą lancą. — Za jakiś czas znowu wyrządzę Ci krzywdę i pożałujesz, że przyjąłeś mnie z powrotem. Będziemy na siebie wściekli i nie poczujemy nic prócz rozgoryczenia. Wykażę się skrajną nieodpowiedzialnością, jeśli na coś takiego pozwolę. Nauczę się z tym żyć — błagała, żeby wyraził zgodę i odszedł, aby los przyporządkował szansę na ujrzenie świata w żywych kolorach, z perspektywą nocy targanej letnim wietrzykiem i koncertem cykad. Miał jeszcze tak wiele do zobaczenia. Wizja jego spokojnego kroku, wybijanego na brukowanych uliczkach Londynu nadała jej marnej egzystencji sens, zapaliła zapomniany ognik w gardzieli strachu. Upatrując w ich spotkaniu ostatniej szansy na przybranie wspomnień wyrazistymi kolorami, wcisnęła nos w charakterystyczne zagłębienie szyi Osamu, zwinęła pięści wokół wymiętego materiału bluzy, nade wszystko chłonąc znajome nuty zapachowe.

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Kolejne myśli. Następne. Następne. Gonitwa. Wartki strumień coraz bardziej nachalnego poczucia winy trzepoczącego w powietrzu niczym błyszczący łosoś wyskakujący ponad powierzchnię wzburzonego potoku. Nie potrafię już dłużej utrzymać emocji na wodzy. Z momentem, w którym ją obejmuję, zaczynam trząść się cały – niczym nie przypominam niewzruszonego, niepodatnego na afekty człowieka, jakim kształtowała mnie rzeczywistość Japonii okresu Edo. Zmieniłem się aż tak bardzo? A może zawsze taki byłem. Nie potrafiłem wytrzymać nadmiaru uczuć i łkałem gdzieś poza świadomością, zapominając się i oddając trawiącej ciało chorobie. tak mało we mnie mnie. Zgrzytam zębami. Twarz przypomina raczej wykrzywioną maskę przedstawiającą jednego z oni. Czerwona skóra, rząd zębów, oczy zaciśnięte, tworzące siatkę pęknięć na farbie pokrywającej drewno. Nie jestem daleki od bycia demonem – wprawdzie, chyba nim jestem od zawsze, na zawsze. Kryję w sobie gniew ojca, okiełznany raz, lecz nie na wieczność. Postronki szarpią się, sznur powoli rozwarstwia. Odstające włókna świadczą o powolnej degradacji, niewiele potrzeba, bym uzewnętrznił nienawiść i skierował ją wprost na siebie. Za krzywdy, które wyrządzam.
Pozwalam jej trwać, skóra przy skórze, bez miejsca na choćby drobny oddech. Nie potrafię się nasycić utraconą dawno relacją. Łaknę jej, bowiem bez tej obecności, jestem niekompletny – niczym dzwon pozbawiony serca, niezdolny rozdzierać rzeczywistość rzewną pieśnią. Yuna jest moim sercem – bo własne przestało bić wraz z końcem Genroku. Nie potrafiłem wyłupać z klatki piersiowej poczerniałego truchła raz na zawsze, pozwoliłem siostrzanej trosce zaleczyć poszarpany mięsień. Zrobiła dla mnie tak wiele. Palce przyciskam jeszcze mocniej, bliżej ciała okrytego cieniutką warstwą ubrań. Łkam. Łzy płyną pierwszy raz od połowy stulecia.
Głupia — szept troski nie przystaje do znaczenia słowa. — Głupia. Głupia. Przestań — ciągnę dalej, klatka piersiowa unosi się gwałtownie, a mokre strugi roszą czarne pasma. Wojownik nie powinien tak rzewnie podchodzić do momentu pojednania. Tyle, że ja już dawno nie jestem wojownikiem. Jedynie ułomnym człowiekiem, karykaturą i powidokiem samuraja. — Nie mów takich rzeczy, słyszysz? Nie mów… — Przyciskam ją jeszcze mocniej, odgarniam włosy opadające na zaokrąglone, kobiece plecy. Nie zamierzam jej więcej wypuścić, nie pozwolę, by znów mi umknęła i pogrążyła się w rozpaczy. Jeśli mam trwać na tym świecie, to tylko u jej boku; zrozumiałem to bardzo wyraźnie przez lata samotności. Bogowie stworzyli nas jako jedność, choć matka wydała nas na świat o zupełnie innym czasie. To nic. To nic nie znaczy. Przemiana związała nas jeszcze mocniej.  
Zrobiłaś to, co powinna zrobić siostra. To ja w swojej nierozwadze i pod silnym wpływem ojca uczepiłem się myśli, że nie ma dla mnie innej drogi. Jego słowa wciąż pokutują i zawsze będę je ze sobą nosił. Podobnie  jak oznakę własnej słabości. — Zagryzam dolną wargę, niemal do samej krwi. Próbuję odsunąć się nieco, by pochwycić jej dłoń. Przysuwam smukłe palce do ust – zimne, przypominające porcelanę: są tak odległe. Próbuję odnaleźć ich wspomnienie; widzę jak suną po instrumentach muzycznych i jak z zapałem malują kolejne pejzaże. Uśmiecham się do klisz przeszłości. Jeszcze nie sięgam do drobnej brody, nie próbuję podnieść jej oczu ku sobie, zachłannie przywłaszczając okruchy uwagi. Zamiast tego, odnajduję pociechę w kształcie dłoni, tym razem umiejscawiając ją na policzku porośniętym drobnymi, ciemnymi włoskami starannie przyciętego zarostu. Pachnie intensywnie bzem i agrestem, przysłania nuty chryzantem nieśmiało uginających główki w geście oddania czci dla siostrzanego poświęcenia. Mam wrażenie, że cała natura zdaje sobie sprawę  z drogi, którą musiała przejść, by dotrzeć do Osaki.
To moje ostrze przebiło brzuch, to moja ręka pchała je przez sploty mięśni. Nie ty. To nie twoja wina. Podobnie jak mój żal nie istnieje za twoją przyczyną. Zrozumiałem to już dawno temu. Miałaś rację, nie potrafiłem przyjąć daru, który mi ofiarowałaś przekonując Kazuo. Yuno. Rozumiesz? — Jak długo musiałem dojrzewać do wyznania prawdy? — Nie znikaj, błagam — korzę się przed nią, gdybym mógł, uklękłbym w służalczym geście. — Nie znikaj. Bez ciebie nie mogę istnieć — wreszcie odwaga bierze górę i proszę, by spojrzała mi w oczy. Zatapiam się w kolorze fiołków, czuję powiew dobywający się z utraconego domu. Ocieram łzy gnieżdżące się w oczach. Układam następnie pocałunek przywiązania ledwie muskając kącik jej ust. — Wybacz mi. — Nie pragnę niczego innego. Bez niej nie powrócę do normalności. Bez niej nie zaznam już nigdy upragnionego spokoju. Pieczęć warg układam ostatecznie na jej czole. Tęsknię. Tak bardzo tęsknie.

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Yuna

Yuna
Liczba postów : 51
Wygłodniałe stworzenie, potwór gnieżdżący się tuż pod mostkiem, łapczywie pożerało bliskość sunącą wzdłuż cienkiej, czerwonej nitki splatającej ich ciała równie mocno jak obietnica złożona własnemu sumieniu, gdy świat łaknął ciepła słonecznych promieni. Była obrzydliwym, obdartym z godności istnieniem, pozbawionym rozsądku i miłości, ukształtowana na wzór prawd tkanych zręcznością smukłych dłoni. Gdyby nie nieznośny ból rozsadzający zakończenia nerwowe, w przededniu oddechu nabieranego przez ludzkość, nie podjęłaby decyzji o podróży do Osaki, a pozostała w zadymionych czeluściach zrujnowanego Londynu, gdzie być może dokonałaby żywota, przygnieciona zwałem gruzu i kamieni. Zanurzona po czubek głowy w mętnej wizji, z opóźnieniem spostrzegła czuły ślad wilgoci sunący po bawełnianym materiale ubrania, związana wstrząsającym doświadczeniem nie mogąc wydusić słowa. Do dziś na palcach dwóch rąk mogła policzyć okoliczności, w których jawnie sprzeciwił się doktrynie ojca i uwolnił drzemiące emocje. Potraktowałaby to jako dar, lecz nadal nie potrafiła wyrzucić poczucia winy za wściekłość, żal i rozgoryczenie, jakie ujrzała tamtej nocy na jego licu. Od lat nie potrafiła wyrzucić tego obrazu z pamięci, choć wielokrotnie wznosiła modlitwy do nieobecnych bogów, by obdarowali ją łaską wdzięczności. Ciało przy ciele, bezwolnie trzymała Osamu w wątłych ramionach, gotowa oddać mu ostatni wdech, będąc pewną, że dzięki temu przeżyje.
Nie chciałam być samotna przez wieczność. Gdybyś... Gdybyś wtedy odmówił, zostałabym u twojego boku jako człowiek. Poszłabym za tobą wszędzie, gdziekolwiek zabrałby nas los, głucha na rozgoryczone słowa ojca — nie mogła uwierzyć, że po pięciu dekadach rozłąki mieli na nowo odkrywać dary nieśmiertelności, wspólnie, ciesząc się z prozaicznych przymiotów przemijającej natury. Nawet Japonia miałaby im dużo do zaoferowania. Nie musieli bać się czegoś, co wieki temu zgniło w ziemi przeżartej zaśniedziałą dumą. — To on był słaby, nie my. Bał się nas, bo wiedział, że razem możemy wyrwać się spod jego jarzma — w idylli, bajkowym śnie, jako młoda brzoza chybocząca się na wieczornym wietrze uścisnęła dłoń brata i pognała razem z nim z dala od rodzinnego domostwa, z dala od złamanego poczucia wielkości starego człowieka. Spoglądała na niego z drżeniem serca, wierząc, że nie jest tego godna, gotowa pogodzić się z integralnym istnieniem tego odczucia. Bolesne, chrapliwie tchnienie opuściło przestrzeń ściśniętego gardła zaraz po tym, gdy na nowo odnalazła ścieżkę ku nielicznym wspomnieniom obdarzonych szczęściem po ułożeniu dłoni na jego policzku. Znajoma faktura skóry zmorzyła pragnienie nieulękłej, siostrzanej miłości. Łza, skrząca się w srebrnej poświacie niczym diament, przecięła na wskroś marmurowe usta.
Była jego sercem.
Była jego istnieniem, podmiotem nieśmiertelności, życzeniem złożonym w kaskadzie krwi.
Mogli rozebrać spróchniałe szczątki herbaciarni, stworzyć dom, na jaki zasłużyli latami bezimiennego strachu. Wilgotne wklęśnięcie w ziemi wypełniłaby krystalicznie czysta woda, przetykana plamami rybich łusek przemykających tuż pod powierzchnią. W morzu traw oprócz chryzantem zakwitnęłyby również róże, lwie paszcze i frezje. Drzewa, dotąd skarłowaciałe i przygięte starością, ubrałyby śnieżnobiałą szatę wiśni. Potrafiła uwierzyć, że uda im się razem zbudować przyszłość, że nie jest potworem w ludzkiej skórze. Ciemność oblepiająca świadomość nie ustąpiła łagodnie, lecz boleśnie szarpiąc miękką strukturę mięśni w próbie ponownego objęcia panowania, jakby ostatnie lata nie były wystarczająco obfite. Pragnęła więcej i więcej, a zwłaszcza odrzucenia, jakim miałaby odsunąć od siebie Osamu na dobre. Ostrożnie wślizgnęła się w onyks tęczówek, przyjęła w ramiona bijące od nich ciepło. Potulnie ułożyła dłonie na jego policzkach, pozwoliła, żeby tęsknota wybrzmiała wraz z pocałunkiem złożonym na czole.
Kocham Cię, bracie. Nic tego nie zmieni i już zawsze będę przy tobie.

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Pięćdziesiąt lat, by zrozumieć sens oddania. Pięćdziesiąt lat, bym starty ciężarem samotności przyznał się do popełnianych błędów. W obliczu nieśmiertelności to tak niewiele, kiedy jednak spojrzy się na naszą relację – mam wrażenie, że pięć dekad ciągnie się w nieskończoność i pozostawia rany, które już zawsze będą szpecić duszę, niczym ślad ognia na ciele. Jestem naznaczony licznymi bliznami, tymi namacalnymi, a także tymi, których obecność potrafię jedynie ja odczytać. Nie wiem czasami, jak można tak żyć, a jednak okazuje się, że organizm ludzki, czy to wampirzy, jest niezwykle wytrzymałą konstrukcją, bo potrafi pomieścić bezmiar cierpienia, zachowując pozór normalności. Umiem się zadziwiać owym cudem i kontemplować go raz po raz, z każdym dniem coraz mocniej przerażony oraz zrezygnowany, bo przecież nic w takim razie nie ulży mi ostatecznie. To nic. To nic. Już jest dobrze. Brzemię lęku i bólu łatwiej jest znieść, kiedy ma się przychylną istotę tuż obok. Mam nadzieję, że ją odzyskałem – nie wiem tego wprawdzie jeszcze na pewno, ale chcę wierzyć i nasycać kolejnymi przejawami bliskości.
Łzy spływające po policzkach zasychają, czuję jak słonawa mgiełka ściąga je i pali jeszcze świeżością afektu. Rzadko tak jawnie pokazuję targające mną emocje, nie przywykłem do tego, dlatego ukradkiem ścieram resztki dowodów dłonią. Wciąż jednak trzymam siostrę w ramionach. Chcę być jak najbliżej, jak za starych, dobrych czasów, kiedy nie widzieliśmy poza sobą świata. Nadal planeta wydaje mi się przecież okropnie mała, nie potrafię na nią patrzeć tym bardziej, gdy nie ma przy mnie tego jednego, najważniejszego istnienia. To przedziwne, że nasze losy splotły się z sobą tak ściśle. Wciąż podążamy jedną ścieżką, wciąż nie jesteśmy zdolni egzystować bez siebie, choć okłamujemy się przez ostatnie lata, że jest zupełnie inaczej.
Wiem o tym, Yuno i wiem, że nigdy nie zrobiłabyś nic w złych intencjach — uspokajam jej nerwy, kiedy wyznaje mi swoje intencje sprzed lat. Rozumiem, że jeśli postawiłbym się mocniej, zapewne dałaby za wygraną. Śmierć, która zajrzała mi w oczy zachwiała jednak pewnością. Myślałem, że tak będzie lepiej, że jeśli wykrwawię się w pozorze honorowego czynu, każde przewinienie zostanie zapomniane, a ojciec odetchnie ze spokojem. Na jaki los skazałbym jednak słabe ciało Yuny? Egoista… teraz nie potrafię nazwać się innym określeniem. Samobójstwo byłoby czystym egoizmem. A jednak wtedy myślałem, że będzie mniejszym złem. — Ojciec… — wzdycham. Jawi się jako najczarniejszy charakter. Nie lubię wracać pamięcią do jego osoby, chociaż kierował się przecież jedynie tradycją. Brakowało mu jednak rodzicielskiej troski, dlatego tak uporczywie próbował zetrzeć moją dumę i wewnętrzną siłę tląca się nieśmiało w ciele, które nie chciało umrzeć. Byliśmy mu zadrą, tak samo, jak zadrą była nasza miłość, której nie potrafił zrozumieć swoim ograniczonym, nieprzychylnym umysłem. Faktycznie bał się, że wspólnie utorujemy sobie lepszą drogę, że zaprzepaścimy rodzinną schedę na rzecz świetlanej przyszłości nieprzyćmionej przyziemnymi troskami.
Pozwalam jej objąć twarz, pozwalam patrzeć wprost w otchłań onyksowych okręgów mających zdolność pochłaniać światłość. Jej nie zagrażają. Nigdy nie stanowiły choćby cienia ryzyka, że zgubią ją wraz z przydługim skupieniem uwagi. Delikatne usta układają się na czole, a ja oddycham z ulgą, bo wiem, że wreszcie uległa moim prośbom, by na powrót zająć należne sobie miejsce w moim życiu.
Kocham cię też. Wiesz przecież. Choć nie zawsze dawałem wyraz swym uczuciom — kolejny raz wyrzucam z siebie zaklęcia mające na celu utwierdzić nasze przymierze. Jest mi dobrze i chcę, aby tak już pozostało. Ruszymy więc dalej świat, splatając ze sobą dłonie, by dać zewnętrzny znak, że już nigdy więcej nie będzie dwóch osobnych bytów, a jeden. — Nie pozwólmy więcej na to, by jakiekolwiek nieporozumienie wdarło się pomiędzy nas latami milczenia — szepczę i układam głowę na jej ramieniu, wtulając się jeszcze mocniej w pachnącą skórę i miękkość włosów. Kątem oka obserwuję taniec chryzantem. Są tak piękne i kwitną dziś specjalnie dla nas. Jestem tego pewien.

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Sponsored content


Powrót do góry

- Similar topics

 
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach