Liczba postów : 70
Tytuł: Sometimes I feel just like a wandering dog
Data: 09. oraz 10.10.2022 r.
Miejsce: obrzeża dzielnicy Passy i tereny pozamiejskie
Kto: Joshua Walker x Marigold Dossett
Ściskało go w żołądku jak skurwysyn i wiedział, że to nie był tylko głód. Czuł w kościach, że księżyc wstępuje właśnie na niebo. Że wschodzi powoli, spokojnie, ale nieubłaganie. Ostatnim razem pełnię poczuł dopiero po zachodzie słońca. Wtedy agresja uderzyła go nagle i obezwładniająco, jak prąd z pastucha, gdyby pastuch miał zabijać krowy, a nie tylko trzymać je w obrębie pastwiska.
Teraz jednak z godziny na godzinę czuł narastające napięcie, które nie pozwalało mu odetchnąć głęboko. Myśli o przemocy stawały się coraz częstsze, jego ręce, ramiona wydawały się niepokojąco lekkie, kręciło mu się w głowie. Wszystko było takie jasne, ostre, każdy nagły ruch jakby zwalniał, gdy tylko zaczepił oń oko. Przypominało mu to stan sprzed każdej bójki, w którą się wplątał. W poprzednim życiu często kradł, żeby uspokoić się, zanim dojdzie do tego etapu, ale teraz coś takiego nie stanowiło żadnej realnej opcji. Siedział w aucie, za kierownicą, wiózł ze sobą klientkę. Nie mógł nawet sobie pokrzyczeć.
Ukradkiem spojrzał na nią przez lusterko, ale wiedział, że nie umknie jej ten gest. Spotkał ją już wcześniej dwa razy, ciężko było zapomnieć taką... personę. Zawsze absolutnie cicha, z zaciśniętymi wargami i spojrzeniem wbitym w bardzo konkretny punkt gdzieś daleko za oknem. Jednak to nie milczenie wyróżniało tę kobietę - gdy ją zagadnął, odpowiadała szybko i wzorowo, dosyć schematycznie, ale absolutnie poprawnie, tak żeby nigdy nie powiedzieć niczego, co niosłoby jakąkolwiek realną treść. Wyróżniała ją... czystość? Nie dosłowna, chodziło tu o wrażenie sterylności, które graniczyło z ideałem. Z fantazją. Ona, widmo owocu absolutnej kontroli nad swoim umysłem i ciałem.
To była najgorsza osoba, przy której mógłby odpłynąć w gniew. Na pewno da mu wtedy jedną gwiazdkę. Kurwa, tyle czasu pracował na przyzwoity rating. Zaciskał zęby, mrucząc pod nosem urywaną melodię z jakiegoś starego hitu Wu-Tang Clanu. Jeszcze tylko niepełne piętnaście minut, już był w dobrej okolicy. Po prostu skończy pracę wcześniej.
***
Huk. Szczęk metalu. Zarzuciło nimi na siedzeniach, niemal uderzył czołem w obręcz kierownicy. Czerwona Toyota Yaris wyjechała z drogi podporządkowanej prosto pod jego koła. Nawet migacza nie włączyła.
Dyszał ze wściekłości, nie mógł skoordynować stóp. Nikomu krzywda się nie stała, wbrew pozorom tego cholernego trąbienia. Mimo to po prostu nie mógł ruszyć z miejsca. Pociągnął za klamkę, ale tamten skurwysyn już odjechał. Zamknął znowu drzwi.
Tylko on blokował ruch, tylko za nim stały auta, które szykowały się już do objechania sceny. Kurwa. Czemu nie mogą poczekać? To nie jego wina. Czemu nie mogą być cicho przez jebaną sekundę? To nie była jego wina.
- A- - zaczął, ale głos uwiązł mu w gardle.
Tupnął w podłogę auta, jak rozzłoszczony przedszkolak. Wkurwiło go to, że zachowywał się tak żałośnie. Wśród wciąż nieustającego ryku klaksonów, przelotnie zaczepił wzrokiem o lusterko. Jego ślepia ciemniały, dziczały z sekundy na sekundę, kiedy patrzył na klientkę. Chciał stąd uciec. Nie mógł. Łzy cisnęły mu się do oczu.
Nareszcie udało mu się opanować sprzęgło, ruszył do przodu. Zaraz wrzucił drugi bieg. Jechali.
- To nie moja wina. To nie była moja wina... - mówił do kobiety po angielsku. Ton miał zaskakująco... intensywny? Jekby jednocześnie był bliski paniki, powstrzymywał się od wściekłego krzyku i jakby na bieżąco zgadywał kolejne sylaby swoich własnych słów, bo sam nie był w stanie ich usłyszeć.
- Słuchaj, słuchaj mnie. To nie jest moja wina. - Po raz kolejny powtórzył właściwie to samo, ale teraz nie dało się nie zauważyć, że oczekiwał od nieznajomej odpowiedzi. Jakiejś odpowiedzi. - M-marigold... tak?
Zjechał z trasy. Próbował wydostać się z miasta.
"Marigold, to naprawdę nie jest moja wina, że będziesz musiała umrzeć."
Czemu to było takie obrzydliwe.
@Marigold Dossett