Liczba postów : 41
Alistair Khatri
podstawowe
wiek: 133 (105)
rasa: wampir (przemieniony)
pochodzenie: Indie, Kalkuta
wizerunek: Dev Patel
rola w rodzie / watasze: bezfrakcyjny
znaki szczególne
Pierwszym co się rzuca w oczy, gdy ktoś na niego patrzy, jest to, że wygląda na… ułożonego. Może nawet zbyt ułożonego, ale na pewno nie wygląda na nieokrzesanego potwora, którym od przeszło stu lat bezustannie się czuje. Czasem rzuci żartem, często używa sarkazmu, a jeszcze częściej jest po prostu małomówny. To nie wynika z nieśmiałości, a bardziej z tego, że nie lubi dopuszczać do siebie ani ludzi, ani innych wampirów. Chyba… Chyba towarzyszy mu w tym jakiś lęk przed przywiązaniem i zostaniem samemu, znowu. Gdy się uśmiecha, a robi to raczej rzadko, jego uśmiech rozświetla całe jego otoczenie, jest po prostu cenny i czarujący. Bardzo łatwo go jednak wyprowadzić z równowagi, szybko się złości, jednak tak samo szybko mu ta złość przechodzi. O ile oczywiście nie jest głodny, ale o to dba niemalże tak, jak o swój wygląd. Czarne, przydługie włosy, kręcone i, jak na ironię i w ramach kontrastu do jego charakteru, wiecznie w kontrolowanym chaosie. Czarna broda też jest czymś, co go w pewien sposób wyróżnia z tłumu. Nie, żeby zapuszczał się w tłumy z własnej woli… Ma też to charakterystyczne spojrzenie, wyglądające całkiem niewinnie. Jak oczka Bambiego… Wiele jest w stanie osiągnąć tym spojrzeniem. Zawsze nosi przy sobie zegarek, starą pamiątkę, prezent od Sonyi z lat osiemdziesiątych. Jest bowiem dosyć sentymentalny i lubi przywiązywać wagę do rzeczy. Czasem myśli nawet, że woli przedmioty od ludzi. Na prawym nadgarstku ma ślad po ugryzieniu, ale nie specjalnie przejmuje się ukrywaniem tej blizny. Nie żeby ją dobrze wspominał, ale patrząc na to, jak słabo pamiętał swoje ostatnie godziny jako człowiek…
Pierwszym co się rzuca w oczy, gdy ktoś na niego patrzy, jest to, że wygląda na… ułożonego. Może nawet zbyt ułożonego, ale na pewno nie wygląda na nieokrzesanego potwora, którym od przeszło stu lat bezustannie się czuje. Czasem rzuci żartem, często używa sarkazmu, a jeszcze częściej jest po prostu małomówny. To nie wynika z nieśmiałości, a bardziej z tego, że nie lubi dopuszczać do siebie ani ludzi, ani innych wampirów. Chyba… Chyba towarzyszy mu w tym jakiś lęk przed przywiązaniem i zostaniem samemu, znowu. Gdy się uśmiecha, a robi to raczej rzadko, jego uśmiech rozświetla całe jego otoczenie, jest po prostu cenny i czarujący. Bardzo łatwo go jednak wyprowadzić z równowagi, szybko się złości, jednak tak samo szybko mu ta złość przechodzi. O ile oczywiście nie jest głodny, ale o to dba niemalże tak, jak o swój wygląd. Czarne, przydługie włosy, kręcone i, jak na ironię i w ramach kontrastu do jego charakteru, wiecznie w kontrolowanym chaosie. Czarna broda też jest czymś, co go w pewien sposób wyróżnia z tłumu. Nie, żeby zapuszczał się w tłumy z własnej woli… Ma też to charakterystyczne spojrzenie, wyglądające całkiem niewinnie. Jak oczka Bambiego… Wiele jest w stanie osiągnąć tym spojrzeniem. Zawsze nosi przy sobie zegarek, starą pamiątkę, prezent od Sonyi z lat osiemdziesiątych. Jest bowiem dosyć sentymentalny i lubi przywiązywać wagę do rzeczy. Czasem myśli nawet, że woli przedmioty od ludzi. Na prawym nadgarstku ma ślad po ugryzieniu, ale nie specjalnie przejmuje się ukrywaniem tej blizny. Nie żeby ją dobrze wspominał, ale patrząc na to, jak słabo pamiętał swoje ostatnie godziny jako człowiek…
biografia
Przyszedł na świat 12 stycznia 1890 roku w Kalkucie jako Ayush Khatri, pierwszy syn i trzecie, najmłodsze dziecko małżeństwa handlarzy. Powodziło im się całkiem nieźle, choć rodzice nie byli zatrudniani na dworach władców ani nie byli urzędnikami, jak niektórzy z ich kasty. W swoim dzieciństwie nie uświadczył obecności ojca, ponieważ gdy chłopiec miał pięć lat, ten postanowił wstąpić do British Indian Army i ślad po nim zaginął. Od najmłodszych lat starał się pomagać mamie i siostrom jak tylko mógł. Pilnie się uczył, żeby zajmować się handlem z mamą. Jeszcze wtedy nie mógł się nazwać głównym żywicielem rodziny, ale z czasem zaczął się nim czuć. Będąc nastolatkiem miał wrażenie, że ciąży na nim ta… Presja. Straszna, miażdżąca presja bycia jak jego własny ojciec, którego przecież nigdy dobrze nie poznał. Nie kręcił go handel czy prowadzenie ksiąg, ale fascynowała go medycyna. Zawsze też marzył o studiowaniu na uniwersytecie, o nauce języków, podróżowaniu... I choć zawsze mierzył wysoko, realnie wiedział, że nie ma szans na wyjazd do Wielkiej Brytanii i to Cambridge o którym tak wiele słyszał. Udało mu się jednak dostać na Uniwersytet w Kalkucie, na wydział medycyny.
Studiowanie było dla niego czymś fantastycznym, bynajmniej nie dlatego, że mógł poznać wiele ludzi, którzy mieli takie same ambicje jak on. To świadomość, że kiedyś będzie mógł pomagać ludziom w ten czy w inny sposób napawała go ogromnym optymizmem. Dopóki nie wybuchła I Wojna Światowa, a on, jak kompletny idiota, poczuł się w obowiązku, aby zaciągnąć się do armii i walczyć za ojczyznę. Nawet nie swoją, w gruncie rzeczy. Zaciągając się do British Indian Army jeszcze nie wiedział, że skończy się to dla niego spełnieniem przepowiedni, którą było jego imię. Ayush bowiem oznaczało “tego, który długo żyje”.
Radził sobie dobrze. Był posłusznym, dobrym żołnierzem. Zdarzały mu się mniejsze potyczki, ale żadna nie poskutkowała śmiercią. Pierwotnie był na froncie zachodnim, później jego oddział przeniesiono na Bliski Wschód. Pewnie miał więcej szczęścia niż rozumu, przynajmniej do czasu. Tuż przed końcem wojny, w październiku 1918 roku, przebywając w okolicach Bagdadu, zachorował. Wiedział, że nie ma szans na przeżycie. Leżąc na łóżku polowym, kaszląc krwią i, oprócz coraz większego zimna, czując straszny ból w klatce piersiowej, w płucach, wiedział, że umiera. Wtedy pojawił się on.
Widział go kilka razy. Kątem oka, z oddali. Nigdy nie przyglądając się mu dokładnie. Nie wiedział kim był, jak się nazywał, ani czemu go obserwował. Podejrzewał, że mógł być jednym z rekrutów, choć było to raczej wątpliwe. Nie wyglądał na jednego z nich. W tamtym momencie Ayush pomyślał, że może był lekarzem. A gdy zapytał go, czy chciałby przeżyć, uznał to pytanie za idiotyczne. Wszyscy chorzy na Hiszpankę chcieli przeżyć. Odpowiedź była przecież oczywista. Ale był zmęczony i nie chciał nic zanadto argumentować. Nie znając imienia ani nazwiska nieznajomego, kiwnął głową.
Mężczyzna pojawił się kolejnej nocy, jednak wszystko to brzmiało jak istne szaleństwo i Khatri myślał, że mogło to być jakimś szalonym snem. Ugryzienie nadgarstka przez mężczyznę. Potem smak czegoś co musiało być krwią w jego własnych ustach. Uśmiech mężczyzny w półmroku oświetlonym świecami. I zapadnięcie w sen. Długi. Sen, z którego pobudka była jak wzięcie pierwszego w życiu, gwałtownego oddechu; oddechu łapczywego. Zdrowego. Jakby jego płuca w ogóle nie były chore. Nawet nie leżał już w łóżku. Przenoszono go, gdy zerwał się z noszy, nie rozumiejąc, co się właściwie stało. Czuł się… Dobrze. Jakby cała ta choroba była tylko złym snem.
Później wszystko działo się strasznie szybko. Jedna osoba mówiła mu, że trzeba go przebadać, inna mówiła, że jeszcze chwilę wcześniej stwierdzono jego zgon, jeszcze inna mówiła o tym, że już ktoś chciał wysyłać wiadomość do Kalkuty, że zmarł wskutek nowej odmiany wirusa. Te słowa do niego nie docierały, był jak w amoku. I był tak strasznie głodny. Miał wrażenie jakby jego skóra była na słońcu cienką, wrażliwą na promienie błonką. Czuł smród wszechobecnej choroby, a zapach krwi, która szła razem z nią sprawiał, że burczało mu w brzuchu. Jakby nic nie jadł dekadę lub dłużej. Nic więc dziwnego, że gdy ułożono go z powrotem w łóżku, nie mógł usiedzieć. Miał wrażenie jakby jego zęby, kły, stały się dłuższe. Ale to ten głód był najgorszy. Gdy próbował zasnąć, tak piekielnie przebodźcowany, przyszła do niego jedna z pielęgniarek. Gdy usłyszał jej puls, nie potrafił się powstrzymać i zrobił jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy.
Nic więc dziwnego, że pod osłoną nocy uciekł, cały umorusany krwią zabitej kobiety. Wszystko go przerastało, czuł tak wiele, widział tak wiele, słyszał tak wiele… I wciąż był głodny. Nie wiedział co się z nim działo, a gdy po kilku godzinach samotnego błąkania się po okolicy, podeszła do niego nieznajoma kobieta, wysoka blondynka, złapała za dłoń i przytuliła. Wtedy stwierdził, że to musiał być naprawdę strasznie idiotyczny sen.
Z tym, że dni mijały. Wampirzyca Sonya, bo tak miała na imię nieznajoma, pomogła mu, zaprowadziła do swojego mieszkania, zdecydowała się go przygarnąć i uczyć jak może przetrwać jako wampir. Zamieszkał z nią, choć ta mówiła, że zamierzała niedługo wracać do Francji, gdzie mieszkała wcześniej. Wojna się kończyła, a on, wiedząc już, że został wampirem, nie widział sensu we wracaniu do Indii. Wolał zostać uznanym za zmarłego, albo żeby przełożeni myśleli, że wyzdrowiał i zdezerterował, niż pokazywać się rodzinie będąc potworem. Bo tym właśnie się czuł. Bestią, która nie potrafiła żywić się krwią zwierzęcą, jak Sonya; bestią, która nie potrafiła pożywić się bez zabicia człowieka. Wykształcił to dopiero z czasem, ale Sonya była… Wyrozumiała. Miała dobre serce. Zbyt dobre.
Zamieszkali razem w Paryżu, później, tuż przed II Wojną Światową zamieszkali w Nowym Jorku, a po kilku latach zamieszkali w Londynie, gdzie pi raz pierwszy zaczął przedstawiać się imieniem Alistair. Wszędzie byli razem, wszędzie jako przyjaciele. Sonya była najlepszą kompanką świata. Powiedziała mu o wszystkim. Kim był jego Stwórca, z jakiego rodu się wywodził, nie umiała jednak wyjaśnić czemu przemienił właśnie jego. Podejrzewała, że mógł w jakiś sposób chcieć wywrzeć presję na niej samej, która też została przez niego przemieniona równo sto lat przed Alem i nie chciała zgodzić się na zostanie czyimkolwiek Stwórcą. Miała wiele teorii, ale Alistair nie chciał ich słuchać. Nie dlatego, że nie były interesujące, a dlatego, że myśl o André sprawiała, że włączała mu się ogromna chęć mordu.
Najgorsze w świadomości zostania przemienionym było jednak to, że nie potrafił stwierdzić, czy sam tego chciał tamtej nocy, czy była to decyzja człowieka umierającego, który po prostu chciał przeżyć. Wiedział jednak jedno — nie chciał mieć nic wspólnego z André ani z całym tym przeklętym rodem Draculi. Już wolał całe życie uciekać przed łowcami, tak jak Sonya, niż chwalić się przynależnością do czegoś, do czego w życiu nie chciał przynależeć. Przeklęta duma i upór.
Lata mijały i choć wciąż nie potrafił żywić się krwią zwierzęcą, bo była jego zdaniem ohydna w smaku, coraz lepiej udawało mu się panować nad tym całym swoim… wampiryzmem. Pogodził się z myślą, że i tak nie ma do czego wracać, a jego rodzina, jeśli przeżyła bombardowanie Kalkuty, mogła być spokojna z myślą, że umarł i pewnego dnia się zreinkarnuje. On sam zaś zaczął zauważać w Sonyi rzeczy, których nie widział wcześniej. To, jaki miała przepiękny uśmiech, jak śmiała się z jego żartów, jak zdarzało jej się muskać jego dłoń swoimi palcami. Z jaką tęsknotą mówiła czasem o Rosji, choć cieszyła się z tego, że nie musiała tam mieszkać od przeszło stu lat. Alistair zaczął myśleć, czy aby przypadkiem się w niej nie zakochał. Wszystko na to wskazywało. I choć odważny był raczej w czynach, a nie słowach, kiedyś jej to wyznał. Z ulgą usłyszał, że ona również go kocha. Właściwie to nic nie zmieniało. Przecież wciąż byli najlepszymi przyjaciółmi. Po prostu zostali również parą.
Nigdy nie zostawali w jednym miejscu dłużej niż sześć lat. W Wielkiej Brytanii było jednak coś takiego, że co jakiś czas tam wracali, raz mieszkając w Londynie, raz w Edynburgu, a jeszcze innym razem w Cardiff. Ona dorobiła się na malarstwie, on na pisaniu książek, z początku jako ghostwriter, później jako przedstawiający się różnymi imionami i nazwiskami pełnoprawny pisarz. I wszystko szło… Idealnie. Gdyby nie pewna decyzja.
W 1997 roku, gdy zdecydowali, że niekoniecznie chcą znów mieszkać w Paryżu, osiedlili się w Berlinie. Cóż, bardziej Al się na to zdecydował, a Sonya się zgodziła, mówiąc, że w Niemczech w gruncie rzeczy nigdy, w całym swoim niemalże dwustuletnim życiu, nie była. Przez pierwsze dwa lata wszystko szło dobrze. Nawet, dla odmiany, zaczął pisać felietony do jednej z gazet. Sonya tworzyła ilustracje do książek dla dzieci i było… Stabilnie. Ich związek działał świetnie w obie strony i dawał obojgu wiele swobody, przy czym oboje wiedzieli jak wiele dla siebie nawzajem znaczą i jak się kochają. Jej zdarzało się spotykać z innymi ludźmi i wampirami, jemu również, ale zawsze nawzajem byli dla siebie na pierwszym miejscu. I było tak aż do jej śmierci z ręki łowcy. Alistair nie mógł się z tym pogodzić. Długo nie dowierzał, choć widział jej martwe ciało w mieszkaniu które wynajmowali. Wpadł w morderczy szał, nie mogąc zrozumieć czemu ktoś zabił ją, a nie jego. Na bogów, przecież nawet nie żywiła się ludzką krwią. Jeśli ktoś zasługiwał na śmierć, to właśnie on.
Kolejne lata, lata bez Sonyi, mijały mu w samotności i na coraz większym izolowaniu się od innych wampirów i ludzi, którzy lubili życie nocne. Po jej śmierci i swoim morderczym szale w Berlinie, wrócił do Londynu. Przez jakiś czas się ukrywał, w jakiejś dziwacznej paranoi, że łowcy dorwą i jego. Bał się tego, nawet jeśli z uporem osła uważał, że zasługiwał. Izolacja ta tak bardzo weszła mu w krew, że z czasem nie czuł nawet samotności. Tylko on, święty spokój i książki, polowania w środku nocy, bycie ostrożnym, czasem pozwolenie sobie na wyskok w bok z kimś, kto wpadł mu w oko. Czasem kogoś zabił, ale starał się działać rozsądnie. Nie był w końcu idiotą.
Do paryskiego mieszkania Sonyi, które stało i się kurzyło, wrócił na kilka miesięcy w 2017 roku, a później znów wyjechał. Zbyt wiele rzeczy mu o niej przypominało i nie był w stanie przebywać tam dłużej niż ten krótki czas. Zajął się pisaniem kolejnych książek w Londynie, ale jako że wciąż go coś ciągnęło do Francji, znów powrócił do Paryża, całkiem niedawno. Już na miejscu dowiedział się o całym tym chaosie związanym z Radą i Novus Ordo, ale zdecydował się pozostać mimo bycia bezkastowym wampirem. Zatrzymał się wiec w jedynym bezpiecznym dla siebie miejscu — Hotelu Sanctuaire.
Nie był idiotą, ale to mogła być najgłupsza z jego życiowych decyzji.
Studiowanie było dla niego czymś fantastycznym, bynajmniej nie dlatego, że mógł poznać wiele ludzi, którzy mieli takie same ambicje jak on. To świadomość, że kiedyś będzie mógł pomagać ludziom w ten czy w inny sposób napawała go ogromnym optymizmem. Dopóki nie wybuchła I Wojna Światowa, a on, jak kompletny idiota, poczuł się w obowiązku, aby zaciągnąć się do armii i walczyć za ojczyznę. Nawet nie swoją, w gruncie rzeczy. Zaciągając się do British Indian Army jeszcze nie wiedział, że skończy się to dla niego spełnieniem przepowiedni, którą było jego imię. Ayush bowiem oznaczało “tego, który długo żyje”.
Radził sobie dobrze. Był posłusznym, dobrym żołnierzem. Zdarzały mu się mniejsze potyczki, ale żadna nie poskutkowała śmiercią. Pierwotnie był na froncie zachodnim, później jego oddział przeniesiono na Bliski Wschód. Pewnie miał więcej szczęścia niż rozumu, przynajmniej do czasu. Tuż przed końcem wojny, w październiku 1918 roku, przebywając w okolicach Bagdadu, zachorował. Wiedział, że nie ma szans na przeżycie. Leżąc na łóżku polowym, kaszląc krwią i, oprócz coraz większego zimna, czując straszny ból w klatce piersiowej, w płucach, wiedział, że umiera. Wtedy pojawił się on.
Widział go kilka razy. Kątem oka, z oddali. Nigdy nie przyglądając się mu dokładnie. Nie wiedział kim był, jak się nazywał, ani czemu go obserwował. Podejrzewał, że mógł być jednym z rekrutów, choć było to raczej wątpliwe. Nie wyglądał na jednego z nich. W tamtym momencie Ayush pomyślał, że może był lekarzem. A gdy zapytał go, czy chciałby przeżyć, uznał to pytanie za idiotyczne. Wszyscy chorzy na Hiszpankę chcieli przeżyć. Odpowiedź była przecież oczywista. Ale był zmęczony i nie chciał nic zanadto argumentować. Nie znając imienia ani nazwiska nieznajomego, kiwnął głową.
Mężczyzna pojawił się kolejnej nocy, jednak wszystko to brzmiało jak istne szaleństwo i Khatri myślał, że mogło to być jakimś szalonym snem. Ugryzienie nadgarstka przez mężczyznę. Potem smak czegoś co musiało być krwią w jego własnych ustach. Uśmiech mężczyzny w półmroku oświetlonym świecami. I zapadnięcie w sen. Długi. Sen, z którego pobudka była jak wzięcie pierwszego w życiu, gwałtownego oddechu; oddechu łapczywego. Zdrowego. Jakby jego płuca w ogóle nie były chore. Nawet nie leżał już w łóżku. Przenoszono go, gdy zerwał się z noszy, nie rozumiejąc, co się właściwie stało. Czuł się… Dobrze. Jakby cała ta choroba była tylko złym snem.
Później wszystko działo się strasznie szybko. Jedna osoba mówiła mu, że trzeba go przebadać, inna mówiła, że jeszcze chwilę wcześniej stwierdzono jego zgon, jeszcze inna mówiła o tym, że już ktoś chciał wysyłać wiadomość do Kalkuty, że zmarł wskutek nowej odmiany wirusa. Te słowa do niego nie docierały, był jak w amoku. I był tak strasznie głodny. Miał wrażenie jakby jego skóra była na słońcu cienką, wrażliwą na promienie błonką. Czuł smród wszechobecnej choroby, a zapach krwi, która szła razem z nią sprawiał, że burczało mu w brzuchu. Jakby nic nie jadł dekadę lub dłużej. Nic więc dziwnego, że gdy ułożono go z powrotem w łóżku, nie mógł usiedzieć. Miał wrażenie jakby jego zęby, kły, stały się dłuższe. Ale to ten głód był najgorszy. Gdy próbował zasnąć, tak piekielnie przebodźcowany, przyszła do niego jedna z pielęgniarek. Gdy usłyszał jej puls, nie potrafił się powstrzymać i zrobił jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy.
Nic więc dziwnego, że pod osłoną nocy uciekł, cały umorusany krwią zabitej kobiety. Wszystko go przerastało, czuł tak wiele, widział tak wiele, słyszał tak wiele… I wciąż był głodny. Nie wiedział co się z nim działo, a gdy po kilku godzinach samotnego błąkania się po okolicy, podeszła do niego nieznajoma kobieta, wysoka blondynka, złapała za dłoń i przytuliła. Wtedy stwierdził, że to musiał być naprawdę strasznie idiotyczny sen.
Z tym, że dni mijały. Wampirzyca Sonya, bo tak miała na imię nieznajoma, pomogła mu, zaprowadziła do swojego mieszkania, zdecydowała się go przygarnąć i uczyć jak może przetrwać jako wampir. Zamieszkał z nią, choć ta mówiła, że zamierzała niedługo wracać do Francji, gdzie mieszkała wcześniej. Wojna się kończyła, a on, wiedząc już, że został wampirem, nie widział sensu we wracaniu do Indii. Wolał zostać uznanym za zmarłego, albo żeby przełożeni myśleli, że wyzdrowiał i zdezerterował, niż pokazywać się rodzinie będąc potworem. Bo tym właśnie się czuł. Bestią, która nie potrafiła żywić się krwią zwierzęcą, jak Sonya; bestią, która nie potrafiła pożywić się bez zabicia człowieka. Wykształcił to dopiero z czasem, ale Sonya była… Wyrozumiała. Miała dobre serce. Zbyt dobre.
Zamieszkali razem w Paryżu, później, tuż przed II Wojną Światową zamieszkali w Nowym Jorku, a po kilku latach zamieszkali w Londynie, gdzie pi raz pierwszy zaczął przedstawiać się imieniem Alistair. Wszędzie byli razem, wszędzie jako przyjaciele. Sonya była najlepszą kompanką świata. Powiedziała mu o wszystkim. Kim był jego Stwórca, z jakiego rodu się wywodził, nie umiała jednak wyjaśnić czemu przemienił właśnie jego. Podejrzewała, że mógł w jakiś sposób chcieć wywrzeć presję na niej samej, która też została przez niego przemieniona równo sto lat przed Alem i nie chciała zgodzić się na zostanie czyimkolwiek Stwórcą. Miała wiele teorii, ale Alistair nie chciał ich słuchać. Nie dlatego, że nie były interesujące, a dlatego, że myśl o André sprawiała, że włączała mu się ogromna chęć mordu.
Najgorsze w świadomości zostania przemienionym było jednak to, że nie potrafił stwierdzić, czy sam tego chciał tamtej nocy, czy była to decyzja człowieka umierającego, który po prostu chciał przeżyć. Wiedział jednak jedno — nie chciał mieć nic wspólnego z André ani z całym tym przeklętym rodem Draculi. Już wolał całe życie uciekać przed łowcami, tak jak Sonya, niż chwalić się przynależnością do czegoś, do czego w życiu nie chciał przynależeć. Przeklęta duma i upór.
Lata mijały i choć wciąż nie potrafił żywić się krwią zwierzęcą, bo była jego zdaniem ohydna w smaku, coraz lepiej udawało mu się panować nad tym całym swoim… wampiryzmem. Pogodził się z myślą, że i tak nie ma do czego wracać, a jego rodzina, jeśli przeżyła bombardowanie Kalkuty, mogła być spokojna z myślą, że umarł i pewnego dnia się zreinkarnuje. On sam zaś zaczął zauważać w Sonyi rzeczy, których nie widział wcześniej. To, jaki miała przepiękny uśmiech, jak śmiała się z jego żartów, jak zdarzało jej się muskać jego dłoń swoimi palcami. Z jaką tęsknotą mówiła czasem o Rosji, choć cieszyła się z tego, że nie musiała tam mieszkać od przeszło stu lat. Alistair zaczął myśleć, czy aby przypadkiem się w niej nie zakochał. Wszystko na to wskazywało. I choć odważny był raczej w czynach, a nie słowach, kiedyś jej to wyznał. Z ulgą usłyszał, że ona również go kocha. Właściwie to nic nie zmieniało. Przecież wciąż byli najlepszymi przyjaciółmi. Po prostu zostali również parą.
Nigdy nie zostawali w jednym miejscu dłużej niż sześć lat. W Wielkiej Brytanii było jednak coś takiego, że co jakiś czas tam wracali, raz mieszkając w Londynie, raz w Edynburgu, a jeszcze innym razem w Cardiff. Ona dorobiła się na malarstwie, on na pisaniu książek, z początku jako ghostwriter, później jako przedstawiający się różnymi imionami i nazwiskami pełnoprawny pisarz. I wszystko szło… Idealnie. Gdyby nie pewna decyzja.
W 1997 roku, gdy zdecydowali, że niekoniecznie chcą znów mieszkać w Paryżu, osiedlili się w Berlinie. Cóż, bardziej Al się na to zdecydował, a Sonya się zgodziła, mówiąc, że w Niemczech w gruncie rzeczy nigdy, w całym swoim niemalże dwustuletnim życiu, nie była. Przez pierwsze dwa lata wszystko szło dobrze. Nawet, dla odmiany, zaczął pisać felietony do jednej z gazet. Sonya tworzyła ilustracje do książek dla dzieci i było… Stabilnie. Ich związek działał świetnie w obie strony i dawał obojgu wiele swobody, przy czym oboje wiedzieli jak wiele dla siebie nawzajem znaczą i jak się kochają. Jej zdarzało się spotykać z innymi ludźmi i wampirami, jemu również, ale zawsze nawzajem byli dla siebie na pierwszym miejscu. I było tak aż do jej śmierci z ręki łowcy. Alistair nie mógł się z tym pogodzić. Długo nie dowierzał, choć widział jej martwe ciało w mieszkaniu które wynajmowali. Wpadł w morderczy szał, nie mogąc zrozumieć czemu ktoś zabił ją, a nie jego. Na bogów, przecież nawet nie żywiła się ludzką krwią. Jeśli ktoś zasługiwał na śmierć, to właśnie on.
Kolejne lata, lata bez Sonyi, mijały mu w samotności i na coraz większym izolowaniu się od innych wampirów i ludzi, którzy lubili życie nocne. Po jej śmierci i swoim morderczym szale w Berlinie, wrócił do Londynu. Przez jakiś czas się ukrywał, w jakiejś dziwacznej paranoi, że łowcy dorwą i jego. Bał się tego, nawet jeśli z uporem osła uważał, że zasługiwał. Izolacja ta tak bardzo weszła mu w krew, że z czasem nie czuł nawet samotności. Tylko on, święty spokój i książki, polowania w środku nocy, bycie ostrożnym, czasem pozwolenie sobie na wyskok w bok z kimś, kto wpadł mu w oko. Czasem kogoś zabił, ale starał się działać rozsądnie. Nie był w końcu idiotą.
Do paryskiego mieszkania Sonyi, które stało i się kurzyło, wrócił na kilka miesięcy w 2017 roku, a później znów wyjechał. Zbyt wiele rzeczy mu o niej przypominało i nie był w stanie przebywać tam dłużej niż ten krótki czas. Zajął się pisaniem kolejnych książek w Londynie, ale jako że wciąż go coś ciągnęło do Francji, znów powrócił do Paryża, całkiem niedawno. Już na miejscu dowiedział się o całym tym chaosie związanym z Radą i Novus Ordo, ale zdecydował się pozostać mimo bycia bezkastowym wampirem. Zatrzymał się wiec w jedynym bezpiecznym dla siebie miejscu — Hotelu Sanctuaire.
Nie był idiotą, ale to mogła być najgłupsza z jego życiowych decyzji.
ciekawostki
→ Fakt, że tak wiele lat spędził w Wielkiej Brytanii, uzasadnia, żartując, że musiał poznać wroga. To, że sam z czasem zaczął czuć się Brytyjczykiem, zaczął przedstawiać się angielskimi personaliami i nabył niesamowicie silny londyński akcent… To zupełnie inna sprawa.
→ Pije tylko ludzką krew. Kiedyś, jeszcze do niedawna, żywił się tylko prosto z żyły. Teraz? Powoli przekonuje się do krwi z torebek, choć uparcie twierdzi, że jest zupełnie inna w smaku niż taka świeżutka, naturalnie cieplutka…
→ Zawsze wolał psy od kotów, ale nigdy nie miał własnego zwierzaka. Chyba już się pogodził z tym, że nie będzie go miał nigdy. Mimo to zawsze jak widzi kogoś z psem na wieczornym lub nocnym spacerze, nie może się nie uśmiechnąć.
→ Czasem za bardzo oddaje się melancholii, szczególnie wtedy, gdy myśli o tym, że stracił wszystko, co miał. No i ma ogromne tendencje do ucinania znajomosci zanim te się dobrze zaczną. W gruncie rzeczy, żeby się z nim zakolegować potrzeba wielkich pokładów cierpliwości i samozaparcia.
→ Kocha sztukę, naprawdę ubóstwia. A poza bycia fanem szeroko pojętej sztuki, uwielbia czytać. Najchętniej cały czas pochłaniałby książki. Stara się też to robić…
→ …W gruncie rzeczy uważa, że jako pisarz, powinien nadążać za trendami.
→ Oprócz angielskiego i hindi, zna również język francuski i niemiecki. Obiecał sobie, że kiedyś nauczy się rosyjskiego, ale obawia się, że to przywróci wiele wspomnień o ukochanej.
→ Przedstawiał się w życiu wieloma imionami i nazwiskami, głównie angielskimi. Był Alexandrem, Ambroisem, Adamem… Ale Alistair to jego ulubione imię. Nic dziwnego, że do niego wrócił i ani myślał znów przedstawiać się jakimś innym w najbliższym czasie. Jedyną zmianą co do tego tożsamości w ostatnim czasie było to, że powrócił do swojego oryginalnego nazwiska.
→Jego ulubionymi zespołami są Black Sabbath i Red Hot Chili Peppers.
→Stara się nadążać nad obecnymi trendami. Nie ma co prawda social mediów takich jak tiktok, Twitter i nie zagląda na YouTube, chyba że koniecznie musi obejrzeć jakiś tutorial, ale... Na pewno ubiera się jak XXI-wieczny dwudziestoośmiolatek.
→Co do spraw rodowych, wciąż nie zmienił swojego zdania. Nie należy i należeć nie chce. Nie dość, że uważa, że to by go za bardzo ograniczało, to jeszcze wciąż towarzyszy mu świadomość, że ród wiąże się z jego Stwórcą. A jeśli ten go porzucił, to... Duma nie pozwala mu myśleć o wstąpieniu, nawet jeśli w grupie bezpieczniej.