Głosy (a także i chór);
parodos.
Zawsze żyjemy we wnętrzu, okupując tożsamość każdego. Nasz byt bezustanny, choć nade wszystko cichy, jednak… Nie tutaj, nie teraz, nie w niej. Ona nas słyszy, jest zdolna oddzielić ziarna urojenia, wydobyć sens. Zjeść go, przejeść się nim i zwrócić. Włączyć nas w istnienie. Widzimy ją taką, jaka jest. Widzimy również, kim nie chciałaby być. Patrzymy, w co się powoli przepoczwarza oraz jak bardzo tego nienawidzi. Czemuż mielibyśmy milczeć, kiedy doświadcza cierpienia?
Niesprawiedliwe; od początku próbowaliśmy ją ostrzegać, lecz cóż tak naprawdę możemy zrobić – my; głosy wtórne. Niepoważne, jak zwykła mówić, natrętne, jednocześnie zdolne wypełnić ją po brzegi. My, którzy jesteśmy nią i ona, która nami nie jest. Ta tragiczna, beznadziejna imitacja człowieka; przemielone mięso, cuchnące żalem, niezdolne, ażeby przyjąć nową formę. Obrzynek życia, taki marny, ale zarazem potrafiący nas skłócić. Nasze głosy krzyżują się w poszukiwaniu jednomyślności, lecz podzieliła nas nieodwracalnie. Rozpoczęła spór, lecz tym razem wyniszczał on nie tylko ją.
Pierwszy głos, czyli ten, który chciałby, żeby ponownie poczuła promienie słoneczne na skórze, dniem i nocą dawał upust swojemu niezadowoleniu. Zamilkliśmy, na jakiś czas, obojętni na chaos. Marigold nie potrafiła oprzeć się złowróżbnym wizjom. Trzęsła się ta obrzydliwość, wystraszona wątpliwościami.
To niewłaściwy moment, niewłaściwe osoby. Szukają baranka ofiarnego; kogoś, kto przyjmie za nich odpowiedzialność. Będziesz pionkiem w ich grze. Zakpią z ciebie i oskarżą – tak właśnie mówił głos pierwszy. Głos drugi; ten spragniony sprawiedliwości, zemsty, nie przejmował się poprzednikiem. Uparcie wznosił się ponad resztę, przekonując Marie, że nic nie będzie miało znaczenia, gdy na talerzu znajdzie się głowa Stwórczyni. Ponadto odważył się stwierdzić, iż wolność wnętrza była ważniejsza niż to, czego się obawiała. Widzieliśmy jak blisko zdawała się być spełnienia okrutnego marzenia, jak bardzo chciała mu wierzyć.
Głos trzeci, a także czwarty, które brzmiały tak samo i rozbrzmiewały w jednym czasie, najbardziej dokuczały jej podczas lotu samolotem. Współgrały oczywiście z niepokojem oraz poczuciem niedopasowania, który opanował wampirzycę na lotnisku. Nie chciała opuszczać Paryża. Nie byliśmy więc zdziwieni, kiedy dostała ataku paniki podczas odprawy. Nie zaskoczyło nas również histeryczne opłakiwanie własnego losu na podłodze w toalecie na pokładzie samolotu. Groteskowa była za to paranoiczna dbałość o szczegóły. Gdy agresywnie rwała papier, by powycierać rozpaloną twarz, upewniała się, że następny, wystający ręcznik papierowy nie jest pomięty lub osobliwie poszarpany. Jeżeli tak było, wyciągała kolejne sztuki aż do momentu uzyskania akceptowalnego stanu. Co więcej, wycierała wszystkie powierzchnie, jakich dotknęła, zupełnie jakby ukrywała ślady zbrodni. Zbrodni, której jeszcze się nie dopuściła.
Im bliżej byli celu, tym głośniejszy zdawał się głos drugi. Fantazjował o tym, co miało nadejść. Niemniej nie był osamotniony. Choć większość z nas milczała, od lądowania wznosiły się jęki piątego urojenia – lamentu wiecznego głodu i nienasycenia. Jedynemu, któremu nie potrafiła się oprzeć; najbardziej wyraźnemu oraz wulgarnemu z nas. Nic dziwnego, że nieustępliwie próbowała go ignorować, maniakalnie skubiąc czarne rajstopy. Miała wrażenie, iż się rozpadnie; prędzej czy później. My nie mieliśmy wątpliwości. Przez całą podróż narastało w niej poczucie obrzydzenia do samej siebie, wuja i kuzynki; do tego, co planowali. Wiedziała, że jak się poruszy, to zwymiotuje.
Auto zatrzymało się. Poczekała aż wszyscy wyjdą, a kiedy w końcu odpięła pasy, obstąpiły ją konwulsje. Gwałtownie szarpnęła drzwiami, wychyliła się i zwróciła na podjazd zielonkawą żółć.
_________________
Kill everyone now. Condone first degree murder.
Advocate cannibalism.
Eat shit.