Są takie bezcielesne zjawiska, co mają byt podwójny

2 posters

Go down

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96

“Sometimes if you let people do things to you, you’re really doing it to them,” Amma said. “Know what I mean? If someone wants to do fucked-up things to you, and you let them, you’re making them more fucked up. Then you have the control. As long as you don’t go crazy.”

DORIAN & MARIE | THEME



Z szumem wiatru podniósł ją on i porwał. Zabrał z miejsca wypalonego grzechem, bo ona niezdolna była do powstania. Nie czuła ciała ani świata. Wspomnieniem trzymała się uczucia ekstazy, oddychając niespokojnie; obserwując. Zapomniawszy mowy, wzniosła spojrzenie, by go zatrzymać. Nie chciała opuszczać truchła. Pragnęła kwieciem zwieńczyć wypatroszone ciało, ażeby dziękować za boską bliskość. Nie dojrzała do pożegnania, do rozstania z ciemną przestrzenią, która na jeden, krótki moment, w swojej usłużności, oddaliła od lądu i przybliżyła do niebios jak żadne inne miejsce na globie. Czemuż winna była pozostawić kształt wolności? Nieliczni doświadczali boskości, obwołując dany przestwór ziemią świętą, tymczasem ją los gwałtownie wyszarpywał z objęć błogości, spokoju oraz zrozumienia.
Pragnęła zaakceptować nieswoją decyzję; przystosować do porzucenia ni człowieka, ni szczątków. Marigold powoli odzyskiwała zmysły, a z każdą sekundą coraz mocniej czuła, że trop sprzeciwu znika. Pozwoliła się wyprowadzić z labiryntu uliczek, dając Dorianowi pełną kontrolę nad tym, gdzie zmierzają. Gdy oderwała wzrok od zamordowanej, skupiła go na wampirze. Nie potrafiła rozszyfrować odsłoniętej zbrodni, którą stanowiła zakrwawiona twarz. Marie zakręciło się w głowie. Pachniał ofiarą; krwią, jakiej nie miała odwagi spróbować. Potknęła się o własne nogi, bezwładnie upadając na chodnik. Zdarła skórę z kolan, czując rozprzestrzeniające się pieczenie po nogach. Nim zdążyła zareagować, została pociągnięta do góry. Po co idą, gdzie idą? Niejasność zaślepiła poznanie Dossett; znów nie była w stanie zadać pytania.
Przewróciła się jeszcze parę razy, zanim dotarli do auta. Za każdym razem traciła panowanie nad własnym ciałem. Czuła, że powinna tu zostać; zespolić ze ścianami budynku, wtopić w podłoże i obserwować jak kobieta nieśpiesznie się rozkłada, jednocząc z ziemią. Mimo to, wbrew swemu przeznaczeniu, on ją podnosił. Stanowił niezgodność wśród jej roli, a ona, choć bardzo chciała, nie mogła przystosować się do tempa, w jakim działał wampir. Różnorodność dynamiki nie wynikała tylko z innego charakteru czy fizjonomii, ale i z sytości. Świeżo najedzone zwierzę przeważało nad tym wygłodzonym.
Poczuła ulgę, dopiero kiedy usiadła na miejscu pasażera. Odsapnęła, chciała się otrząsnąć z osobliwego stanu, w którym do tej pory trwała. W pewnym momencie dyskomfort świeżych ran przypomniał Dossett o świecie innym niż ten pozostały razem z trupem w mroku. Pochyliwszy głowę, spojrzała na poranione kończyny, oświetlone przez światło ulicznej lampy. Nie wiedziała, ile na nie patrzyła oraz jak długo analizowała uszkodzenia. Obudziła się wraz ze startem silnika. Nie kwestionowała kierunku jazdy. Zmartwiło ją tylko, że znów jest w Paryżu. W piekle, od którego tak bardzo chciała uciec.
Atmosferę podróży otulała cisza i brak odpowiedzi na niezadane pytania. Marigold czuła, że rój się zbliża. Słyszała widmo nadchodzących głosów, które odeszły od niej podczas tortur cierpiętnicy. Szum nadchodził, a ona zaczęła się go obawiać, niegotowa na to, co ma przynieść. Słabe ciało odzwierciedlało słaby, chory umysł. Przymknęła na chwilę oczy, aby podziękować Bogu za wszystko, czego mogła doświadczyć. Próbowała znaleźć w nim siłę, rozgrzać martwe serce nadzieją zbawienia oraz obietnicami, jakie złożyła sama sobie, gdy została wybrana przez Niego.
Otworzyła ślepia, kiedy przybyli na miejsce. Jednakże nie zaprzestała modlitw; to właśnie z ich towarzystwem przekroczyła próg apartamentu wampira. Poczuła, iż w końcu ją puścił i aby nie upaść, oparła się o najbliższy mebel. Przygarbiona, lekko podniosła głowę, by osadzić spojrzenie na mężczyźnie. Rozchyliła nieznacznie usta, lecz z jej buzi wpierw nie wydostał się żaden dźwięk. Uderzyła w nią fala emocji; przez chwilę nawet myślała, że się rozpłacze. W głowie Marie zabrzmiał krzyk; krzyk ubrudzony przeszłością. Nie była w stanie zdzierżyć barwy głosu, którą przecież tak dobrze znała. Niewiele myśląc, odchrząknęła głośno, aby zagłuszyć nieistniejący głos. Musiała skupić się na rzeczywistości, nie mogła popaść w obłęd. – Czemu? – zapytała go o wszystko i o nic zarazem. Chciała wiedzieć czemu popełnił zbrodnie, czemu przyzwolił jej na uczestnictwo, czemu zabrał do mieszkania. Nie potrafiła sklasyfikować natury sytuacji. Nie wiedziała czy powinna się obawiać.  
Wschód słońca się zbliżał. Wampirzyca objęła wolną ręką brzuch, czując głód.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Niemożność chwili, pociągający obłęd. Poczucie spaczonego rodzaju satysfakcji, wręcz wypalającej trzewia wampira. Dorian uczuł się szczęśliwy. Kochał stan upojenia ulotnym momentem, który na zawsze zaskarbi sobie miejsce w jego duszy. Miał przemożną ochotę dać się porwać wirowi makabrycznych wspomnień. Pragnął niesamowicie odtwarzać swą mentalnością każdy, nawet najbardziej pozorny szczegół, ponieważ dla niego wszystko jawiło się jako bezsprzecznie istotne. Jednakże nie mógł sobie pozwolić na takie rozkosze. Nie… gdy towarzyszka była tak blisko. Obserwował jednostkę dokładnie, kiedy doszła do niego fundamentalna prawda, zatrzaskująca przed nim drzwi prowadzące ku krainie fantazji. Musieli wybrać drogę ucieczki. Wewnętrzne przeświadczenie krzyczało, iż sytuacja nie będzie prosta do opanowania. Wszystko było wręcz nieokiełznane.
Jego powinnością było, aby uchronić zarówno zbrodniarza, jak i świadka. Nie mógł zostać przyłapany, nie mógł również poświęcić Dossett. Czas uciekał nieubłaganie, a cała wyjątkowa otoczka wręcz płonęła, wypalając się ku końcowi. Dorian postanowił działać szybko, chaotycznie. Siłą zabrał Marigold, a wręcz wyszarpał z truchła kochanki. Tak bardzo łaknął obecności zwłok przy sobie, aczkolwiek los zarządził inaczej. „Musimy iść, iść szybko, jak najszybciej. Konsekwencje gonią, one palą, one atakują. Patrzę na nią ostatni raz, czuję pojedynczą łzę na policzku. Nie jestem pewien: rozżalenie cz wściekłość? Mieszają mi się, wszystko jest zmącone. Dlaczego nie dane mi pożegnać upragnionej?”
- Ja pierdole, co robisz?! – krzyknął podminowany. Naprawdę nie mieli zbyt wiele czasu, aby pozwalać na dodatkowe komplikacje. Ona, ona wszystko psuła. Utrudniała, była definicją komplikacji. Wzgardzał owym zachowaniem, wzgardzał brakiem opanowania. Chciał złapać ją za wychudły nadgarstek i przeciągnąć po chodniku, aż pod same drzwi auta. Pohamował się. Uderzyły w niego z całą mocą wizje wcześniejszych zdarzeń, których była nierozłącznym elementem. Przyzwolił na to. Żądał obecności przeszłości, podczas zaspakajania swych perwersji. Znosił cierpliwie każde potknięcie, widząc samochód w oddali. Byli blisko, tak blisko. Niekontrolowanie zacieśnił swój chwyt. Niczego nie mógł być pewien, mogła spróbować ucieczki.
„Nierozważna, niepoważna, opętana. Tak bardzo nieokrzesana, irytująca i do mdłości bogobojna, w całej swej hipokryzji. Otoczona domkiem z kart obłudy. Taka jest, taka dla mnie jest. Brudna, sponiewierana, słaba mimo potęgi powstrzymania się przed pożywieniem. Nienawidzę jej, a jednak mam wątpliwości, nawiedza mnie niepewność, czuję więź. Nie chcę jej, musze ją odtrącić, nie potrafię. Zawiłość historii, którą wspólnie tworzymy jest niemal tak samo przytłaczająca jak Dossett, jednakże z pewnością nie bardziej. Patrzę na nią dokładnie, wygląda jakby działała w amoku. Pusta, obca silniej niż dotychczas. Co robić, co mam zrobić?! Niepewne jutro odbija się echem, wypełniając przestrzeń mojej czaszki. Ruszam, jadę, uciekam, dzwonię po ostatnie koło ratunkowe.”
Byli bezpieczni, Relish był bezpieczny. Przez całe swoje plugawe życie, nigdy nie był tak ukontentowany z powrotu do domu. Westchnął z ulgą, oparłszy się o  ścianę koło drzwi wejściowych, odpalił papierosa. Musiał to zrobić, musiał pozostać skupiony, czujny. Towarzyszka była niestabilna, niczym dzikie zwierzę. Mimo wszystko pławił się w uczuciu spełnienia, mając świadomość wszechobecnej krwi. Szkarłat w aucie, na ubraniach, we włosach, na twarzy, na Dossett. To taka piękna chwila, pełna intymności oraz niewypowiedzianych słów, mógł pogodzić się z taką rzeczywistością. Z posiadaniem specyficznego kompana. Pierwsze promienie słońca miały pojawić się już za chwilę, zamknął żaluzje odpowiednią komendą, wypowiedzianą na czas, gdy padło pytanie. Ona psuła czar ciszy.
- Czemu? Ponieważ mogłem, chciałem, pragnąłem. Musiałem ją mieć, musiałem ją czuć, musiałem udowodnić jej swoją miłość. Była wyjątkowa, specyficzna, była czysta… dopóki nie spotkała mnie na swej drodze, a to tylko dodawało potęgi moim czynom. Zmiażdżyłem ją, wykończyłem i umiłowałem jednocześnie. Doprawdy nie ma w tym świecie nic bardziej magicznego – odpowiedział, mówił szczerze, a to tylko wprowadziło go w jeszcze większy szok. Nie musiał wchodzić w interakcję, jednak coś pchało wampira ku towarzyszce. Nawiązał kontakt wzrokowy, oczekiwał komentarza lub wielu, jednakże rzeczywistość mogła nieść ze sobą rozczarowanie.
- Jeśli potrzebujesz odświeżenia, a w zasadzie jestem pewien, że tak… tam jest łazienka – dodał, gdy cisza pozostała niezmącona, miał zamiar udać się do własnej sypialni, aby odchorować dziwaczną noc.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Cichy trzepot skrzydeł narastał w tle. Marie nie mogła się oprzeć wrażeniu, iż zna następstwa tegoż omenu. Wyraźnie słyszała fruwający bunt. Replikę stanu, który już przeżyła; jednak nie broniła się przed nim. Miała wrażenie, że niefizyczna forma ją ukoi, przyniesie upragniony spokój. Potrzebowała poczuć się bezpiecznie, odsapnąć. Dorian to uniemożliwiał. Otrzymana odpowiedź, wypełniona nieczułością i egocentryzmem, pozostawiła Dossett bez słów. Wampirzyca patrzyła na niego, swoim pustym, nieobecnym wzrokiem, dopóki ten nie odezwał się powtórnie. Ucieszyła się, iż została z niej zdjęta odpowiedzialność, ażeby przetworzyć wszystko, co usłyszała. W pewnym stopniu doceniała prawdę, jaką otrzymała, lecz mimo jego szczerości, sama nie potrafiłaby opowiedzieć o religijnych doznaniach, które wykluły się z obrzydliwych intencji wampira. Uważała, że jest on niegodny; jest złem koniecznym, prowadzącym do jej zbawienia. Naturalnie była mu w pewnym stopniu wdzięczna, ale nie na tyle, by wtajemniczyć w mistycyzm. On nie zasługiwał na ocalenie, nie został wybrany.
Kwestię odświeżenia skwitowała kiwnięciem głowy, ale daleka była od entuzjazmu. Brud jej nie przeszkadzał, ba, przyzwyczaiła się do niego. Nie obchodziło ją jak wygląda, pachnie. Musiała pozostawić na sobie wszystkie ślady po teologu oraz kobiecie, która pozwoliła się zjednać Marigold z Bogiem. Bała się, że jak ich z siebie zmyje, to zapomni. Utraci z pamięci twarze, zapachy – powtórzy schemat, a przecież… teraz miało być inaczej. Powinno być inaczej. Winna była Jemu metamorfozę w coś więcej niż larwę, jaka pożera śmiertelność od środka. Zasługiwała na karę, jednocześnie bojąc się pokuty. Obawiała wszystkiego, co boskie. Wierzyła w jego łaskę, ale była przekonana, iż na nią nigdy nie zasłuży. Dlatego tak mocno pragnęła, aby przeprowadził ją przez każde stadium tanatomorfozy; pozwolił się rozpaść, rozpuścić. Pokierował losem, obdarował możliwością opuszczenia martwej skorupy w najbardziej naturalny sposób. I niech boli; niech boli jak synchroniczne cierpienie wszystkich ofiar, jak cierpienie ludzkości.
Siedziała w ciszy, dopóki nie została pozostawiona w salonie sama. Przeniosła wzrok na zamknięte drzwi. Zmarszczyła brwi, podeszła do nich i pociągnęła kilka razy za klamkę. Po chwili do niej dotarło, że utknęła w kolejnym mieszkaniu na najbliższe godziny. Nawet jakby znalazła klucz, nie mogłaby się wydostać z budynku – nastał ranek. Nie wiedziała też, w jakim charakterze przebywa u Doriana. Niewygodny świadek czy może współwinny? Musiała się wyrwać z marazmu, musiała zacząć trzeźwo myśleć.
Minęło parę godzin, zanim postanowiła zamknąć się w łazience. Wpierw urządziła sobie przechadzkę po kuchni. Szukała torebek z krwią, nie miało znaczenia jaką – syntetyczną czy zwykłą – potrzebowała zaspokoić pragnienie. Szybko się zorientowała, iż Relish nie ma żadnej na stanie. Przeniosła się więc do salonu, oglądając wystrój i przeszukując szuflady. Starała się odwrócić uwagę od głodu. Nie wiedziała już, co było celem poszukiwań. Niemniej jednak, zirytowało ją, że wszystko wyglądało tak… normalnie. Nie odnalazła nic, mogącego wskazać na potworność właściciela. W pomieszczeniu panowała biel, czerń, złoto oraz niepotrzebny przepych, który powoli wpadał w kicz. Zero śladów po zdziczałych obyczajach; tylko pozbawiony głębi wystrój, podtrzymujący maskę, za jaką skutecznie wampir się chował.
Marigold napełniła wannę po same brzegi gorącą wodą, a kiedy do niej weszła, poczuła nieprzyjemne pieczenie na całym ciele, zwłaszcza na nogach. Przemyła zakrwawioną skórę, zastanawiając się, ile może zająć regeneracja w tym stanie. W końcu tak drobne uszkodzenie powinno się szybko zagoić, jednak… ciągle ją ozdabiało. Uśmiechnęła się słabo, grzebiąc paznokciem w otwartej ranie. Pomyślała sobie, iż jest teraz jak człowiek; widzi pozostałości po bólu, musi się z nimi zapoznać, oswoić i zaakceptować. W pewnym sensie poczuła jakąś ulgę. Powoli zsunęła się pod powierzchnię, aby uwolnić krew z włosów. Złapała obiema rękami ramę wanny, przytrzymując ciało dłużej w wodzie. Cisza. Trzepot skrzydeł. Krzyk.
Krzyczała, dając upust emocjom. Pływała w pozostałościach po męczennikach, pozbywała się ich z siebie. Odrzucała ostatni, najważniejszy podarunek. Czuła się podle, jakby nic nie znaczyli; jakby kąpiel oznaczała, iż się brzydzi swoich trupów, a ona… ona przecież ich ukochała, pozwoliła osiąść na sobie. Była prawdziwie wdzięczna. Po jakimś czasie wynurzyła się gwałtownie, rozlewając wodę na podłogę. Poszukała wzrokiem mydła, ale nie mogła znaleźć nic innego niż perfumowany płyn milion w jednym dla mężczyzn, który pachniał silnym drzewo-korzennym aromatem. Naniosła niewielką ilość na dłoń, starając się go rozwodnić oraz pozbyć zapachu, jaki już wcześniej czuła na Dorianie.
Kiedy w końcu wyszła z wanny, klęknęła przed nią i zaczęła się modlić. Zamknęła oczy, by nie patrzeć na zmętniałą, brązową wodę. Powierzyła Bogu ostatnią modlitwę, dotyczącą ofiar, a potem wyjęła korek, patrząc jak cały brud spływa do kanałów. Westchnęła ciężko. Nie miała siły, żeby wstać, więc wsparła się na schodkach. Stanęła przed lustrem. Przetarła zaparowaną powierzchnię dłonią i niemal natychmiastowo się wzdrygnęła. Ujrzała odbicie tak do niej podobne, lecz jednocześnie tak odmienne – istniała niby zmora, maszkara, siedząca na sparaliżowanym człowieku oraz dusząca go. Koszmar senny, pozbawiony duszy, krwi. Od razu zwinęła się z bólu, myśląc o głodzie.
Musiała zająć czymś myśli. Postanowiła przeprać wszystkie ubrania, które wcześniej miała na sobie. Nie wiedziała, ile czasu spędziła, próbując doprać krew, ale starania Marie nie przyniosły żadnego skutku. Poddawszy się, rozwiesiła niedbale elementy garderoby. W końcu usiadła, opierając o ścianę. Zamknęła oczy na chwilę.
Otworzyła je jakiś czas później, słysząc dźwięki z salonu. Pośpiesznie ubrała półmokre ubrania i wyszła z łazienki. Dopadła wzrokiem wampira, by zapłakać żałośne. – Jestem głodna.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Kroczył po schodach w niezmąconej ciszy, skupiony na wpatrywaniu się we własne stopy. Delikatny uśmiech zdobił twarz Doriana, nie mógł doczekać się dojścia do swej samotni. Okazał niezachwianą dobroć, jak również swego rodzaju egoizm, gdy przyprowadził ze sobą towarzyszkę. Przez chwilę lękał się, iż przemówił przez niego jakiegoś rodzaju ludzki pierwiastek, umotywowany przyzwoitością. Boże, jakaż to by była tragedia. Z drugiej strony wampir uznał całe rozumowanie za iście zabawne, więc istotnie… jego śmiech rozniósł się po znacznej części apartamentu, powracając do niego echem. Jego humor powoli został ustabilizowany, gdyż wcześniej w nieposkromionym zachwianiu balansował na krawędzi. Nie był do końca przekonany, czy owa równowaga go cieszyła, czy raczej martwiła.
Brud. Odpowiedzialność. Pustka. Wszystko czego Relish musiał jak najszybciej się pozbyć, aby oczyścić umysł, uspokoić kołatanie duszy oraz echa krzyków w czaszce. Chciał pozostać w rozchwianiu, czuł rozdwojenie. Nie był sobą, ale nie był również kimś obcym. Był przeciętny, nijaki. Nie mógł tego znieść. Jego prawdziwe jestestwo próbowało wydrzeć się przez pierś, aby ujrzeć światło, aby dostąpić konfrontacji z bezmiarem beznadziejności, wypełniającej luksusową przestrzeń. Zbyt wiele do naprawienia, zbyt wiele do przyswojenia. Nigdy nie umiał oswoić własnych zmysłów, szczególnie gdy sytuacja jawiła się jako ta krytyczna, patowa, niezrozumiała, a wręcz agresywnie pasywna.
„Chciałbym do niej wrócić, chciałbym jej dotknąć. Dalej tak bardzo jej pragnę. Ciało, dusza, niewinność, gorące wnętrze. Doskonałe ciało mojej Persefony. Zakazany owoc, który pożarłem. Pragnąłem posmakować go znów. Czy to było tak wiele? Moja miłość jest toksyczna, wypala wszystko co napotka na swej drodze. Jak ogień pustoszący wysuszone lasy, trawi absolutnie każdą możliwość, opcję. Odbiera nadzieją, wolność, zrozumienie. Brakuje w tym kontroli. Jest obsesja, a ja obsesyjnie muszę dotknąć mojej ofiary, ale jej już nie ma. Nie ma… nie ma… nie ma. Chcę rwać sobie włosy z głowy. Będę krzyczeć, głośno, szaleńczo. Zniszczę porcelanę, rozbiję wazony, pokaleczę świat.”
Robi to, najzwyczajniej w świecie niszczy. Niszczy wszystko, rzuca przedmiotami, krwawi. Sam nie jest do końca pewien, czy posoka wynika z samodzielnie zadanych ran, poprzez destrukcyjne działania, czy może są to pozostałości kochanki. Gdy doszła do niego druga możliwość - wampira zalała fala podniecenia. Zaczął zlizywać krew z własnych nadgarstków, palców, dłoni. Ciche jęki opuszczały jego usta, gdy tylko wizualizował zamordowaną kobietę przed swoimi oczami. Płakał, był bałaganem i dalej kosztował. Smakował resztki. Smakował samego siebie. Szkarłat oprawcy, zmieszany z ofiarą. Sytuacja tak niesamowicie odległa, niepoważna, a wręcz psychotyczna. Mimo wszystko nęcąca, Dorian znalazł się u kresu wytrzymałości, gdy ujrzał scenę finałową wspomnienia.

Nie mógł w to uwierzyć. Taka zniewaga, taka potwarz. Zero taktu, kultury lub swego rodzaju ucywilizowania
- Dossett, byle jak… ale się zachowuj. Wykazujesz kompletny brak poszanowania mojej przestrzeni osobistej, wciąż przebywając w owych łachmanach, dalej brudnych od krwi – rozpoczął swój monolog, odpalając kolejnego papierosa. Nie miał cierpliwości do takiego zachowania, nie miał przyzwolenia czy akceptacji dla tak odważnej bezczelności – Muszę wyjść. Poszukaj jakiegoś nowego odzienia u góry – dodał po chwili, zatrzaskując za sobą drzwi. Była głodna, a to się liczyło, ponieważ teraz on… miał misję, cel.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Reprymenda – dawno nie słyszała czegoś podobnego. Absurd; on ją upomniał! Czemuż nagle krew stanowiła niewygodę? Była naturalna dla ich rodzaju, tymczasem Dorian chciał, aby ona również ukryła się pod czystością ubrań; zakryła niepasujący element. Kłamała. Kurczyła się pod sztucznie wygrawerowanym fizys śmiertelności. Nadpisywała przekleństwo w imię dopasowania do estetyki mężczyzny, a przecież nie było takiej potrzeby. Nie rozumiała oburzenia – oboje wiedzieli, kim naprawdę są; znali się lepiej niż przyznaliby zapytani.
To, co nosiła nie miało nic wspólnego z samym gospodarzem, jednakże nie zamierzała się tłumaczyć. Znowuż cała wypowiedź nacechowana była tym charakterystycznie przesadnym, męczącym mniemaniem o sobie. Marie przez dziesiątki lat nieżycia w towarzystwie martwych nauczyła się, iż wampiry z tak ogromnym ego niechętnie przyswajają zgoła odmienne poglądy. Jej stwórczyni oraz Relish mieli bardzo podobne usposobienie. Mimo niechęci do kooperacji z absurdalnym punktem widzenia, postanowiła ugryźć się w język, aby uniknąć nieprzyjemności, które mogłyby nadejść wraz z umniejszeniem narcystycznemu rozmówcy. W końcu kiwnęła głową na znak, że rozumie i zmieni odzienie. Co do jednego miał rację, była gościem, a przynajmniej miała nadzieję, iż nim jest. Nadal nie była pewna, czego od niej chce; czemu przyprowadził ją aż do swojego mieszkania. Niestety do tej pory nie rozpoczął gryzącego ją tematu, a ona nie wiedziała jak zapytać, woląc trwać w niewiedzy niż otrzymać niepokojącą odpowiedź. Brak zrozumienia sytuacji przyczynił się również do faktu, iż do tej pory mu nie podziękowała. Intencje Doriana pozostały nierozszyfrowane.
Marigold nie wiedziała czy jest już tak zmęczona, że wszystko wokół traci sens, czy rzeczywiście wampir zniknął, nie reagując na sentencję o głodzie. Kiedy drzwi się zamknęły, stała przez parę minut, wpatrując w ich powierzchnię. Wpierw nie myślała wcale, a potem znowu nie mogła wyrzucić z umysłu szkarłatu. Zastanawiała ją kwestia braku zapasowej krwi w mieszkaniu. Czyżby za każdym razem zabijał, żeby zjeść, dlatego nie trzymał rezerwy? Pierwszy raz spotkałaby się z takim podejściem wśród współczesnego wampirzego społeczeństwa. Dodatkowo zastanawiała ją forma łowów – czy zawsze wabił śmiertelnika do określonego punktu? Jeżeli tak, to dokąd? Zabijał ich tutaj? Musiał, patrząc jak szybko i chaotycznie uciekał od trupa pozostawionego w mroku terenów pozamiejskich – zupełnie jakby przyzwyczajony był do innych warunków.
Wampirzyca cofała się powoli aż w końcu jej wilgotne plecy dotknęły ściany. Objęła spojrzeniem cały salon – w szczególności meble, podłogę, dywany. Wszystko było przesadnie czyste, nie mógł ich tu pożerać. Marie pokręciła głową, śmiejąc z samej siebie. I wtedy znowu usłyszała trzepot skrzydeł. Paranoiczne się rozejrzała. Nie widziała kompozycji opierzonego rysu. Wbiegła po schodach, uciekając przed dźwiękiem. Wpadła do pierwszego otwartego pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Miała dość; czuła jak się rozpada. Pragnęła zedrzeć z siebie skórę, zostawić ją na środku pokoju, by potem skulić w kącie, czekając na sen wieczny. Trwoga pełzała przez organizm, prowokując agresję. Resztki rozsądku podpowiadały, iż musi się uspokoić, poszukać ubrań. Kilka mniejszych wdechów oraz wydechów umożliwiły unormowanie histerii. Obrzuciła wzrokiem pomieszczenie, czując wszędzie zapach Doriana.
Pokierowała się w stronę garderoby, gadając coś do samej siebie o zanikającym dźwięku skrzydeł. Zatrzymawszy się przy posegregowanych elementach ubioru, skrzywiła lekko usta. Nie wiedziała, co mogłaby wybrać. Większość rzeczy wyglądała albo pachniała drogo, a nie chciała nadwyrężać… gościnności. Chwilę spędziła na przeglądaniu koszul oraz eleganckich spodni. W końcu dotarła do sekcji, jak jej się wydawało, sportowej. Wyjęła dresy i koszulkę w ciemnych kolorach – wybór bezpieczny, lecz rozmiar zdecydowanie niedopasowany. Nałożyła je na siebie, ówcześnie ściągając mokre ubrania. Mocno ścisnęła spodnie wokół talii, ale gdy tylko zeszła do salonu, trzymały się luźno na biodrach.
Przejechawszy ręką po półmokrych włosach, ściągnęła przylepione do twarzy kosmyki. Następnie położyła się na sofie w pozycji embrionalnej, mocno zaciskając ręce wokół brzucha. Cieszyła się, że całe piętro w wieżowcu należało do Doriana. Pewnie gdyby w zasięgu węchu znajdowała się jakakolwiek kreacja ludzka, Marie nie byłaby w stanie powstrzymać zwierzęcego aspektu. Z drugiej strony marzyła, wyczekiwała śmiertelnego osobnika – jego krwi, posmaku, poezji odejścia.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Głód jawił się przed nim jako definicja przejmującej rozpaczy, tragedia niezłomna, powołana do życia przez istne fatum. Był permanentnie przekonany o bezdenności losu, prowadzonego przez wygłodniałe mary. Pomimo całej swej światłości, nie potrafił odnaleźć zrozumienia dla dobrowolnego poddania się katuszom innym, niż te o podtekście nierozerwalnie seksualnym. Mógł zaakceptować czynienie zła, a nawet bezinteresownego dobra, jednak nie mógł pogodzić się ze skrajnym masochizmem wygnanych istnień. Oczywiście, iż Dorian w trakcie rozważań wyeliminował najzwyklejsze w świecie – choć wciąż okrutne - wydziedziczenie, skupiając się głównie na stanie, w którym jednostka samodzielnie postanawia wyzbyć się własnego jestestwa podyktowanego przez naturę. Alienacja absolutnie zbędna… gorsząca.
Przed jego oczyma ukazał się obraz lepkiej bryły biedoty oraz utrapienia, czyli Marigold. Wstrząsnął nim nieprzyjemny dreszcz, przeszywający każdą komórkę wampirzego istnienia. Miała być jego towarzyszką, jego kompanem… jego, jego podporą. Pragnął złapać ją za wychudłą dłoń i porwać ku krainie wiecznego zaspokojenia głodu. Chciał, aby go zrozumiała, aby z nim pozostała w żądzy krwi tak obezwładniającej, że aż kojącej. Akceptacja, tego oczekiwał, to chciał… musiał dostać. Jej wiara… gorszyła Doriana, doprowadzała niemal do konwulsji. Jednak z drugiej, kompletnie nierealnej strony, budziła swego rodzaju respekt. Skoro potrafiła być tak wierna katastrofie, być może będzie również wierna pragnieniu.
„Widzę ją, tak niewinną, tak bezbronną. Pójdzie ze mną, zaufa mi, a ja… zdradzę ją. Jej złudną nadzieję oraz przekonanie o wartości jakiejkolwiek istoty.” Determinacja, główny motyw przewodni nadchodzącej fali żalu… bólu. Podszedł do kobiety. Niewątpliwie była przy nadziei. „Jakże to smutne, jakże tragiczne.” Omamiał ją. Przyciągał do siebie. Zdobywał sympatię. Ona została przekonana, zaufała. Poszła z nim, za nim. On miał cel, miał misję, musiał przekonać Dossett do umiłowania skalania. Złoży przed nią ofiarnego baranka, niczym Abraham swego Izaaka. Tym razem historia potoczy się inaczej: niewinny aniołek nie doczeka jutra. Nie pojawi się zwierzę, które zastąpi miejsce na stole ofiarnym.
„Już nigdy nie skrzywdzę dziecka. Nie pożywię się na nieletnim istnieniu. Nie zbrukam owocującej młodości. Jednak ona, ona nie ma dziecięcia. Nigdy nie będzie miała. Dopóki twór nie opuści jej łona, pozostanie jedynie zlepkiem komórek, a komórki… mogę zaakceptować ich stracenie, posilenie się na owej kobiecie w imię wyższego celu. Jestem jej Samaelem. Niemiłosierność gwałtownie przetnie linię życia, pozostawiając pustkę, a ja… będę się tym radował, pławił się w istnym uwielbieniu bestialskiej chwili, współdzielonej z towarzyszką. Ona zrozumie, musi zrozumieć moje przesłanie, a wtedy… zostanie ze mną na zawsze. Razem ze mną będzie doprowadzać do kresu tak wielu bezsensownych istnień.”
Relish nie był przekonany, co do tego, iż Marigold od razu zorientuje się w jakim stanie jest uwiedziona kobieta. Tak naprawdę, w głębi duszy… liczył na jak najpóźniejsze odkrycie owego faktu. Miała być zaszokowana odkrytą prawdą, ale i zachwycona. Wampir pragnął podarować jej unikatowy prezent, być może swego rodzaju spaczoną niespodziankę. Jednak towarzyszka również taka była… spaczona, odbiegająca od normy, toteż dla Doriana oczywistym było wytworzenie swego rodzaju… morderczej więzi. Im bliżej apartamentu się znajdowali, tym większą odczuwał ekscytację, być może nawet podniecenie nadchodzącymi wydarzeniami. Był tak niesamowicie blisko osiągnięcia swego celu, iż prawie zatracił w sobie zdolność jakiegokolwiek logicznego myślenia. Aczkolwiek to nie trapiło jego wnętrzności tak mocno, jak oczekiwanie.
- Powróciłem – odparł, gdy tylko przekroczył próg mieszkalnej przestrzeni – I mam dla Ciebie… coś wyjątkowego – dodał, po chwili namysłu, skrupulatnie zasłaniając swoim ciałem podarek. „Tak bardzo ekscytujące, tak bardzo amoralnie przyjemne. Jednak… coś jest nie tak, coś nie pasuje do wytworzonych ram. Patrzę na towarzyszkę. Przywłaszczyła sobie moje ubranie, ale również i mój zapach. To… niewiarygodne, ale jednocześnie fascynujące. Satysfakcjonuję mnie owy obraz. Przyjemnie muska moje ego, potwierdza fakt swego rodzaju przynależności. Więź już rozpoczęła się tworzyć. To był dobry znak, omen powodzenia. Wiedziałem, że ona jest odpowiednia. Podoła, ale i pozostanie. Skąpie się wraz ze mną w krwi niewinnych.”

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Długi czas oczekiwania nie uśpił skulonego zwierzęcia. Tył jej gardła rozpalało pragnienie, a myśli kształtowane przez wspomnienia, skupiały się na prawdziwości własnego nieszczęścia. Była sama, głodna. Każda sekunda dłużyła się, skręcając wnętrzności Marie i rozplatając na przemian. Dossett nie słyszała nic prócz siebie. Odgłosy sapania wampirzycy razem z dźwiękami gwałtownych ruchów jelit, pobudzonych przez nienasycony mózg, objęły przestrzeń pomieszczenia. Nie mogła słuchać własnej patologii, lecz nie widziała perspektywy na poprawę. Skóra rąk coraz mocniej ją swędziała, zdrapywanie uczucia z przedramion zaniedbanymi paznokciami tylko nasilało nieprzyjemne doznanie. Tkwiła w stanie między przytomnością umysłu a całkowitym zatraceniem. Jednocześnie słabła; brak jakiegokolwiek bodźca ze świata zewnętrznego głębiej zakopywał ją pod ciężarem utrudzenia. Niedługo później ugryzła się  w nadgarstek, ażeby powrócić do zmysłów. Wstręt własnego smaku wygiął jej zapadniętą twarz. Ponownie pożałowała samej siebie, jednocześnie czując wewnątrz osobliwą satysfakcję z powodu tak intensywnego cierpienia. Zaczęła się więc modlić, zapominając każde słowo tuż po wyszeptaniu go. Nieskładny szept dodał kolejny instrument do symfonii martwoty oraz zniesmaczenia.
Majaczenie zostało przerwane przez powrót gospodarza i… człowieka! Marie zerwała się z sofy. Nie widziała oraz nie słyszała wiele, pozostała skupiona na życiu – na pulsie, krwi, pocie, płynach. Na cieple. Nie wiedziała jak wstała ani czy w ogóle wstała. Z taką łatwością znalazła się przy kobiecie, że mogłaby przysiąc, iż lewitowała. Nie musiała też myśleć, bo ciało wiedziało samo, co powinno uczynić. Kierowana instynktem oraz głodem oparła się o zdezorientowaną śmiertelniczkę, kładąc jedną dłoń nad jej klatką piersiową, a drugą mocno zaciskając na nadgarstku. Gdy otworzyła usta i pochyliła się, nadmiarowo wyprodukowana ślina wyleciała z ust Marigold na ciepłą skórę biedaczki. Potem wgryzła się w szyję, pozwalając sobie na przyjemność. Nie myślała o Nim, myślała o sobie; o tym jak jest jej dobrze, jak krwią gasi parzący głód. Na krótką chwilę zapomina o przekleństwie, zaspokajając podstawę bytu. Teraz była tylko ona i bezimienna śmiertelniczka; pozbawiona autonomii; sprowadzona, by nasycić – pozostawić ten przyjemny posmak... spokój.
Usłyszała trzepot skrzydeł; to on wyrwał ją z transu. Dossett przesunęła rękę z klatki piersiowej niżej, aby podtrzymać omdlewającego człowieka. Parę razy pogładziła brzuch żywicielki, zanim zorientowała się, iż jest brzemienna. Poczuła ucisk oraz intensywny dyskomfort w żołądku. Odepchnęła ciężarną, rozdzielając siebie, Doriana i kobietę. Spojrzała na nią, na kształt jej brzucha, na tragedię podwójnego gwałtu. Żywiołowo mrugała, chcąc dostrzec niezakłamaną rzeczywistość. Liczyła, że jest w błędzie, a on nie przyprowadził jej kobiety w stanie błogosławionym. Marie zasłoniła usta, ale nic to nie dało. Zgięła się w pół, łkając żałośnie, a potem zwymiotowała część spożytej krwi, która ubrudziła podłogę u stóp Relisha, przelatując wampirzycy przez palce. – Przeklęty dzieciobójco! – wrzasnęła oskarżycielsko, prostując się. Popchnęła Doriana na najbliższe meble, brudząc jego ubrania krwią, którą przed chwilą zwróciła. Chciała zwiększyć odległość wampira od ofiary, ale i przemówić jedynym językiem, jaki pojmował: przemocą. – To jest to wielkie rozgoryczenie? Wstyd i rozpacz po zabójstwie tamtego dziecka? – zadała pytania, na które już znała odpowiedź. – Jesteś śmieszny w tej swojej obłudnej przysiędze! – Pamiętała o jego żalu, gdy opowiadał te kilkadziesiąt lat temu jak zamordował niewinną, młodą duszę.  Uwierzyła w jego ból; w płacz i złość. Niemoc, którą przecież sama cyklicznie przeżywała. Jednak teraz… Nie potrafiła zrozumieć podłych intencji. Przyszedł z ciężarną oraz chciał, aby pozbawiła ją życia, zabierając też byt istocie nieskalanej grzechem, prawdziwie niewinnej. Marigold zakręciło się w głowie. Wpierw zwróciła się przodem do kobiety, aby jej pomóc, lecz widok krwi ją zatrzymał. Nie mogła podejść bliżej, straciłaby panowanie. Czuła się winna, ale jednocześnie potrzebowała tego szkarłatu, bezustannie wylewającego z rany. Odsunąwszy się od wampira i kobiety, zlokalizowała wzrokiem drzwi. Nie zamierzała zostać – musiała się wydostać. Spojrzała jeszcze raz na Doriana w pełni obrzydzona całą jego osobą. Nie mogła uwierzyć, że ją oszukał; nie mogła uwierzyć, iż kiedykolwiek go żałowała.
Szybkim krokiem pokierowała się do drzwi, starając nie patrzeć na to, co zostawiła za sobą.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Na początku był zaledwie zwyczajnym obserwatorem, napawającym się niewątpliwą magią chwili - być może – ulotnej, aczkolwiek niesamowicie nęcącej. Udało mu się, był przekonany o swoim zwycięstwie, owocującym w obraz wykreowany przed jego oczyma. Przez naprawdę krótką chwilę jego trzewia wypełniła obawa, co jeśli to tylko halucynacje? Jednak sekundy zwątpienia zostały oddalone w niebyt tak szybko, jak tylko postanowiły się ukazać. Wierzył całym sobą w misterium nadchodzących minut, godzin, dni, tygodni, lat. Z leksza niezrównoważona ekscytacja wypełniła jestestwo wampira. Zaniechał swego bezczynnego stania w głębokim osamotnieniu, postanawiając podjąć słuszne dla niego działania. Podążając tylko sobie znaną logiką poczuł, iż musi dołączyć do towarzyszki. Udowodnić jej, że to wszystko ma większy sens, że ich partnerstwo dopiero kiełkuje, a gdy wyrośnie z niego przeklęty kwiat, niczym śmierć zawarta w materialnym bycie, wszechświat otoczy ich demonicznie rozkoszną opatrznością, wiodąc ku samozadowoleniu.
Wiedziony intensywnie dominującym instynktem zbliżył się do ofiary. Ich pierwszej wspólnej śmiertelniczki, którą mieli się podzielić. Położył dłonie na biodrach ciężarnej, umyślnie unikając dotknięcia w jakikolwiek sposób Dossett, nie chciał przypadkowo wyrwać jej z transu pożywiania. Zanim zatopił kły z drugiej strony szyi pojmanej, zaciągnął się kwiatowym zapachem, emanującym od skóry kobiety. „Smakuje wyjątkowo, niczym trofeum zdobyte w niezmordowanej, ciężkiej pracy. Słabnie w naszych ramionach, sprawia mi to radość. Unikalna chwila ma znamiona istnej piękności. Koniec… jak to możliwe?”
„Patrzę na nie, na nią, na siebie, na swoje ręce… mam na nich krew, czuję jak wypływa z kącików moich ust, kły jakby nagle wadzą, nie mają miejsca, w które mogłyby się zatopić… głód, niewielki… jednak tak mocno odczuwalny. Ona mnie zdradziła. Odtrąciła podarunek, odrzuciła mnie! Nie mogę w to uwierzyć, nie mogę się z tym zmierzyć, jednak nie… nie to jest najgorsze. Najgorsze nadchodzi tragisekundy później, gdy używa tego określenia, jawiącego się w mojej jaźni jako temat tabu. Nie umiem zrozumieć, pojąć… jak mogła mi to zrobić? Wszyscy, tylko nie ona… moja towarzyszka.”

- Jak śmiesz?! Jak kurwa możesz mówić do mnie w ten sposób po tym wszystkim?! Nigdy nie próbuj kwestionować mojego cierpienia! – krzyk Relisha roznosił się po całym apartamencie, gdy minimalnie się zachwiał po niespodziewanym geście fizycznego odepchnięcia przez Marigold. Patrzył na nią z rozgoryczeniem, ale i przepełniającym go niedowierzaniem. Co ona robiła? Przez chwilę nie chciał dopuścić do siebie głosu rozsądku, jednak w końcu musiał się mu poddać. Towarzyszka próbowała  wyjść, zostawić go samego, a on nie mógł na to pozwolić, więc ruszył za nią szybciej, niż kiedykolwiek zamierzał, musiał ją złapać. Wiedział, że ona nie może dopaść do klamki, nie może zniknąć, musi zrozumieć, dać mu szansę, by to wszystko wytłumaczył. Jednak jego gniew odbierał mu stopniowo jakikolwiek naparstek kontroli.
„Mam ją. Trzymam jej włosy w zaciśniętej pięści, ale to za mało. Gwałtownie uderzam twarzą towarzyszki prosto w drzwi, które miały być jej ratunkiem. Widzę krew, tyle krwi, nie obchodzi mnie to. Zasłużyła, musi cierpieć, aby zrozumieć. Nie chcę jej krzywdzić, ale muszę, muszę to zrobić… żeby spróbowała dostrzec fundamentalne prawdy, przed którymi się broni. Ciągnę jej kruche ciało do salonu, łapie za jej ubranie, patrzę prosto w oczy. Jej twarz jest skąpana w krwi, złamany nos, rozcięty łuk brwiowy, z pewnością za chwilę jej lico spuchnie. To dobrze. Nachylam się nad nią, gdy jest zaledwie kilka centymetrów od podłogi, zależna od mojej łaski.”
- Dlaczego Ty nic nie rozumiesz, dlaczego to komplikujesz?! Sprawiasz, że to jest trudne, mi też jest ciężko! Rozumiesz? Miałaś… miałaś być towarzyszką, kompanem. Mogliśmy razem odmienić swoje światy, wspólnie niszczyć… Byłem pewien, że to pojmiesz, ale Ty… odtrącasz mnie. Musisz przestać to robić, musisz odpuścić. Wtedy będziemy szczęśliwi, już nigdy nie będziesz cierpieć. Musisz tylko się temu poddać i ze mną zostać. Zaakceptować rzeczywistość taką, jaką kurwa jest – krzyczał tak głośno, że miał wrażenie, iż słyszy go całe miasto, jednak nie dbał o to. Puścił Dossett, upadła na ziemię, a on stał nad nią. Obserwował uważnie, nie pierwszy zresztą raz, ale nie widział tam swojego kompana, a buntowniczkę, która chciała wszystko zepsuć, nie mógł jej na to pozwolić.
Poczuł obrzydzenie, spowodowane falą tak głębokiego, psychotycznego smutku. Czuł, że nie zapłaciła wystarczająco za krzywdę, którą mu wyrządziła. Pchany nieznanym impulsem stanął na jej czaszce jednym butem, niemal wgniatając ją w podłogę. Była obrzydliwa, zbrukana, na jego podłodze… jednak to wciąż było za mało.
- Krzywdzisz mnie, siebie, nas – powiedział, siadając na Marigold okrakiem. W głębi duszy wiedział, że to dopiero początek tragedii.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Była uparta w niestałości; uwięziona w przestrzeni dualizmu własnego istnienia. Niechętna, by dotknąć to, co pojmowała jako zło i niezdolna podporządkować dobru – z natury skazana na bycie namiastką osoby, którą tak naprawdę chciała zostać. Och, by być wolną od grzechu, oddaną Jemu; męczennicą wybraną spośród potępionych, żeby dostąpić łaski; stanąć przed Panem w prawdzie, mimo nieprzyzwoicie odrażającej formy. Wierzyła, modliła się o objawienie, a kiedy w końcu je dostała… została wystawiona na próbę. Jak wielu innych przed nią… jak wielu innych śmiertelników. Może znów jawiła się w Jego oczach jako godna dostąpienia zbawienia – szpetna i martwa, ale nadal ludzka. Wszystkie teorie pozostawały naiwnymi domysłami. Wciąż miała niemały problem z odczytaniem intencji Wszechmogącego, lecz wiedziała, iż prawda… prawda kryje się w bólu. Ciało stanowiło ograniczone narzędzie poznania, ale ona była gotowa wykorzystać pełny potencjał udręki. Wyżłobić własne kości w poszukiwaniu resztek niewinności.
I to właśnie na cierpieniu się skupiła, gdy Dorian ją złapał. Pęd kroku Marie w połączeniu z siłą wampira, sprawił, że uderzenie w drzwi miało więcej mocy niż mogłaby zakładać. Ostatnie, co usłyszała to przyjemny dla ucha chrupot łamanego nosa… potem na dłuższą chwilę zrobiło się cicho. Jednocześnie wewnątrz ust narastał smak obrzydliwej krwi, a z oczu niemal automatycznie zaczęła łzawić. Nie mogła już swobodnie oddychać przez nos, czując jak rozpalona część twarzy wzmacnia nadchodzące widmo konwulsyjnych mdłości. Miała wrażenie, iż jej twarzoczaszka zaraz się zapadnie, lawinowo ciągnąć resztę ciała ku ziemi. Tak bardzo chciała przyłożyć dłonie do złamanej kości, ale nim mogła zrobić cokolwiek… Relish odciągnął ją od drzwi, prowadząc osobliwy i niezrozumiały dla Marigold monolog. Jaka towarzyszka? Jakie odtrącenie? O czym on mówił? Miała dość. Zamknęła oczy, nie mogła na niego patrzeć.
W końcu ją puścił, a ona z zadowoleniem upadła, obijając przy tym bok ciała, licząc, iż już się do niej nie zbliży. Otworzyła oczy, starając się zlokalizować ciężarną kobietę, ale widziała tylko rozmazane kształty. Wypluła krew i oparła mocniej bok nosa o podłogę, szukając zimnej powierzchni, aby w prymitywny sposób zniwelować ból. Niestety nadzieja na ochłapy spokoju zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Dossett poczuła mocny ucisk na głowie, powodujący bolesne kłucie, które w sekundy rozniosło się po całej czaszce. Położyła lekko dłoń na jego kostkę, ale nawet nie mogła zacisnąć na kończynie pięści, co dopiero odciągnąć go od siebie. Chwilę później krzyknęła głośno, mając wrażenie, iż zaraz zostanie zmiażdżona, a stopa Relisha utknie w resztkach jej mózgu. Im dłużej naciskał, tym mocniej bolał ją każdy pierwiastek istnienia. Niespodziewanie widok nieznacznie pokryła ciemność, latająca w przestrzeni słabo oświetlonego pokoju niczym motyle w szklarni. Marigold dopiero później zrozumie, że był to bezpośredni skutek wylewu krwi do oka.
Zaburzone zmysły pozwoliły jej dostrzec prawdę. Brzemienna była próbą, tak jak wcześniej teolog. Dostała kolejną szansę, dzięki której udowodniła swą dobroć, mimo słabości ciała i umysłu, jaki do tej pory pozostawał uległy obrzydliwej naturze. Mogła wygrać z głodem oraz pragnieniem, ponieważ została przez Niego wybrana.
Kiedy finalnie Dorian zabrał but, Marie przewróciła się na plecy, chcąc wstać. Jednakże zanim zebrała siłę na powstanie, on na nią usiadł; potem coś powiedział… Wampirzyca osłupiała. Nie mogła zrozumieć tego toku myślenia. Nie wiedziała, czemu aż tak bardzo zależało mu na zrobieniu z samego siebie ofiary. Ciągle słyszała tylko to, że on ucierpiał najbardziej, niezdolna, by pojąć pomyloną narrację. Oddychała coraz ciężej. Nie chciała na niego patrzeć, lecz nie odwróciła spojrzenia. Była pewna, iż on cały czas obserwuje, być może nawet czeka na przeprosiny. Na samą myśl zakrztusiła się własną krwią, absurd sytuacji nie znał granic. Lekko otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale żaden dźwięk się z nich nie wydostał. Czekała aż wampir się do niej zbliży. – Jesteś obłąkany – rzekła, a barwa jej głosu była szorstka i nieprzyjemna. – Powinieneś modlić się o uzdrowienie swojego wnętrza, bo łaska oraz miłosierdzie Pana są nieskończone i trwają na wieki.
Zakaszlała, niczym gruźlik, opluwając Doriana krwią.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Dorian całe swe wampirze życie przemierzał z niekwestionowaną pewnością siebie oraz wiarą, w głębszy sens swego jestestwa… ale również w wyższe siły, które obdarzały go mrocznym błogosławieństwem, czyniły go istotą ponad wszystkimi, niemal Bogiem. On wiedział i żywił głęboką nadzieję, iż inni również wiedzieli, że był ich… Panem. Wyrocznią. Stawiał na szali życie oraz śmierć, podejmując wybory przybliżające jednostki upadłe do schyłku marnego żywota. Niektórzy mogli posądzać Relisha o brak zdrowego rozsądku, bądź chorobę psychiczną, jednakże owe określenia jawiły się jako nieadekwatne, jak i trywialne w swojej istocie. Owy brak zrównoważenia nie wynikał – jak mogłoby się zdawać – z niepełnosprawności intelektualnej, jednakże z poczucia przynależności do krainy wszechobezwładniającego chaosu, któremu pragnął się poddać.
Nie mógł oderwać wzroku od towarzyszki. Miał wrażenie, że pierwszy raz od dawien dawna coś nim wstrząsnęło iście dotkliwie. Zachwiało pewne podwaliny u samej nasady. Wprowadziło w stan głębokiego żalu, z którym wampir nie mógł… nie chciał sobie poradzić. Brak jakiegokolwiek doświadczenia w konfrontacji między własnym ja a zmąconym alter ego – gorszący, tak samo jak mara pod jego ciężarem. Nazbyt ograniczona w swej prostocie. Musiał na chwilę zamknąć oczy, wziąć głęboki wdech, aby spróbować ukoić swój ból, jednakże to nic nie zmieniło. Był pewien, iż odzyskanie opanowania zajmie o wiele więcej czasu, niż kilka minut. Było bardzo prawdopodobnym, że ostatecznie pogodzi się z fatum nawet za kilka tygodni, może miesięcy.
„Ja? Obłąkany? To niemożliwe, niemożliwe, żeby towarzyszka mogła mówić to szczerze. Nie mogła przecież dojść do takich wniosków. Obdarzyłem ją swego rodzaju kredytem zaufania, otworzyłem się przed nią. To jej wina! To ona wykorzystała przeciwko mnie moje bolączki… więc dlaczego mnie obwinia? Dlaczego mnie obraża? Nie umiem tego znieść. Nie mogę tego zaakceptować. Ona się po prostu zagubiła, nie rozumie rzeczywistości… tak, tak… to na pewno to. Jak inaczej wytłumaczyć tą niezłomną wiarę w jakiekolwiek dobro? Nie jest to możliwym!”
- Moja łaska i miłosierdzie są skończone! To ja jestem jedynym Bogiem, nie potrzebujesz zamienników, tego fałszu, tej obłudy! Jak możesz tego nie dostrzegać, to przecież takie oczywiste, proste. Musisz tylko otworzyć swój umysł – wypowiadał słowa w nieprawdopodobnym rozgorączkowaniu, przejeżdżając dłonią po zakrwawionej twarzy Dossett. Postać całkowicie umorusana krwią, której mu brakowało. Oblizał palce ze szkarłatu, mruknął cicho z zadowoleniem. Wiedział, że ciężarna wciąż pozostawała w pobliżu, a ilość posoki w jej organizmie mogłaby zaspokoić jego głód do końca. Niestety… musiał odłożyć swoje plany posilenia na później. Koniec końców dalej podejmował próby dotarcia do towarzyszki, do jej wnętrza i ciasnego umysłu.
„Nie jestem pewien jak okazać jej dobroć, ale jestem pewien, iż ona nie zadziała. Na pewno nie. Kroki muszą być drastyczne, ona powinna znaleźć się na granicy istnienia, wyczerpania. Ogień jej wiary należy ugasić, stłamsić, a wtedy… wtedy zacznie słuchać uważnie, a pónieź… pojmie. Dobro jest wyłącznie zakłamaniem, jest fałszywe. Nie prowadzi do nieba, prowadzi do zguby.” Dorian zacisnął dłonie wokół wychudłej szyi Marigold. Ucisk był silny. Wampir czuł, iż musi być, aby cokolwiek zaczęło działać. Zło oraz przemoc były jedyną drogą poznania jaką znał i uważał za słuszną. Brutalność definiowała charakter, dodawała uroku, jawiła się jako ta przekonująca.
- To nie on Cię wybrał, tylko ja! Nie jemu masz służyć! Masz zostać ze mną, przy mnie… jako towarzyszka, którą wskazałem. Wtedy będę mógł przestać Cię karać. Sprawiasz nam ból, ale… ale możesz to przerwać – rozpoczął swój monolog, obserwując w ogromnym skupieniu, jak Dossett powoli opada z sił, jednak wciąż pozostaje świadoma. Słowa na pewno docierały do uszu wampirzycy. Mogła je przyswoić, nawet przeanalizować, aby finalnie zgodzić się z Relishem, tak bardzo tego pragnął. – Po prostu daj nam szansę – zakończył, wciąż przepełniony wiarą.
„Pęknie, ona na pewno pęknie. Wróci do mnie, jeszcze chwila… jeszcze tylko trochę. Jestem coraz bliżej. Dostrzeże najgłębiej skrywane fundamenty egzystencjalizmu i zgodzi się ze mną.”

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
W myślach dziękowała Bogu, że nigdy tak naprawdę jej nie opuścił; iż nie przeobraziła się w beznadziejną masę, której przeznaczeniem było nieświadome oraz powolne chylenie się ku zniszczeniu własnego rdzenia razem z całym światem wokół. Malował się przed nią obraz potwornego upadku, pustki, strachu. Patrzyła tępo na Doriana, słuchając bluźnierstw i utwierdzając we własnej wyjątkowości. Wiedziała, że wampir wciąż potrzebuje pomocy, ale nie potrafiła się zmusić do żałowania go, współczucia. Nie po tym, co chciał jej zrobić; nie po tym, co już jej zrobił; wszak takich jak on nie dało się przecież uratować; tacy jak on nie chcieli zostać uratowani. Chcieli płonąć, przelewając cierpienie oraz gniew na innych. Pragnęli zrujnować bliskość, jednocześnie zmartwieni samotnością, przymusową izolacją. Nieprzystosowani do życia wśród mniej skrzywdzonych; wśród szczęśliwych. – Nie jesteś Bogiem, jesteś szalony – powtórzyła spostrzeżenie, dając mu do zrozumienia, iż nie zgadza się z ani jednym wypowiedzianym słowem, ba, uważa je z obłęd. Relish zachowywał się jak pochłonięte przez napad złości, rozpieszczone dziecko. – Dorian, ja cię nie potrzebuję… to ty potrzebujesz… psychiatry, najlepiej takiego, który lubi wyzwania. – Wampir pozostawał w oczach Marigold obrzydliwy. Wzdrygnęła się, kiedy zaczął ją dotykać i jak postanowił zlizać czerwień z palców.  Nie było to nic innego jak chory pokaz siły, bo przecież nie potrzebował do zaspokojenia głodu tej obrzydliwej krwi; w pokoju ciągle znajdowała się smaczniejsza, pożywniejsza jednostka. On się po prostu nad nią znęcał.
Gdy zacisnął dłonie na szyi Marie, oddech wampirzycy stał się płytszy i szybszy. Wiedziała, iż zaczął się kolejny, dłuższy etap współistnienia w bólu oraz gniewie, które skutecznie zdominowały wachlarz uczuć, jakimi Relish się posługiwał. Nie mogła oddychać przez nos, teraz też przez buzię. Istniało niewiele opcji, które posiadała, aby się wyswobodzić, a nie zamierzała podejmować próby wydrapania dziury w krtani. Podniosła wpierw jedną rękę, potem drugą, kierując kończyny w stronę Doriana. Położyła niedbale prawą rękę na jego twarzy, zasłaniając mu oko i starała się go odepchnąć. Lewą dłoń zacisnęła na nadgarstku oprawcy, mocno wbijając paznokcie w umazaną szkarłatem skórę. Pragnęła spokoju, ale była świadoma, iż prędko go nie otrzyma.
Wtem usłyszała trzepot skrzydeł. Nie wiedziała, skąd dobiega, lecz była pewna jego istnienia. Spojrzała w prawo, potem w lewo. Dźwięk się nasilał, wzbudzając coraz większy niepokój. Przez ostatnie kilkanaście godzin próbowała przed nim uciec, a teraz… skazana była na spotkanie. Znów zaczęła płakać, głównie przez to, że poczuła pustoszącą słabość. Coraz mocniej chciała się poddać, odpłynąć w nicość, porzucić cierpienie na rzecz wolności. Tymczasem musiała obserwować; cóż jeszcze mogło ją dopaść?
Aż w końcu dojrzała je: prostujące się skrzydła, wyrastające zza pleców Doriana. Majestatyczne i piękne, straszliwe w swoim bycie; a do tego jeszcze ten blask. Jutrzenka. Musiała zamknąć oczy, wszak się bała, że oślepnie. Już tak dawno nie widziała czegoś podobnego, prawdopodobnie mocniejszego niż wschód słońca. Powidok straszliwości pozostał przed jej oczami wraz z akompaniamentem szumu. Zaczęła się modlić, ale to nie swoje myśli słyszała, tylko te przeklęte skrzydła. Omen. Zacisnęła mocniej zęby. Miała wrażenie, iż doświadcza pewnego rodzaju paraliżu; że zamieniono ją w dzieło sztuki – posąg, obraz, tekst. Nieruchomy, wystawiony w tym najbardziej wyjątkowym oraz wrażliwym stanie na krytykę, na analizę, na wieczną mękę. Pragnęła się schować, zakopać głębiej niż zakopaliby jej ciało, gdyby rzeczywiście została kiedyś pochowana. Nie doświadczyła wcześniej nic podobnego.
Otworzywszy oczy, doznała szoku. One nadal tam były. Przylepione do Doriana, jakby od zawsze stanowiły jego część.
Coraz ciężej było jej utrzymać przytomność. Nie wbijała już paznokci w skórę wampira, trzymając tylko słabo jego nadgarstek. Całą siłę skupiła na dłoni, która odpychała twarz Relisha. Marie słabła, a niezaspokojony wcześniej głód ponownie dawał o sobie znać. Ze wszystkich zapachów w pomieszczeniu, ona naturalnie czuła tylko krew ciężarnej i to z jej posmakiem na końcu języka ponownie zamknęła oczy.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
To nie był pierwszy raz, kiedy poczuł na sobie dotyk towarzyszki. Zaledwie kilka minut wcześniej pokracznie próbowała złapać go za kostkę, jednak nie mógł tego określić jako coś  tak niesamowicie dramatycznego, jak sytuacja, która tworzyła się, gdy wymierzał sprawiedliwość w psychotycznym szale. Miał nieodparte wrażenie, iż wszystko nabiera charakteru bardziej intymnego, gdy nie dzieli ich tkanina. Swego rodzaju ułomna bliskość – uznałby taką definicję za jak najbardziej prawidłową. „Ona walczy, ale po złej stronie. Leży pode mną jako wróg, zły demon. Jest bezczelna. Bezskutecznie próbuje uciec przed nieuchronnymi wydarzeniami, próbuje pogwałcić prawa natury, pokrzyżować plany przeznaczeniu. Występuje przeciw pożądanemu ładowi.”
Wiedział, że dłużej tego wszystkiego nie wytrzyma. Miał swoje granice, które już dawno zostały brutalnie przekroczone… rozerwane… zbrukane, jednak resztki jakichkolwiek morali pozostały nienaruszone. Kwintesencja bytu Doriana dalej szamotała się o determinację. Jednak Relisha już tak naprawdę nie było, nie w taki sposób jak przez te wszystkie wcześniejsze lata, kiedy próbował nad sobą pracować. Miał własną wizję szczęścia oraz stabilności, walczył o prawdę… o siebie… każdego, pojedynczego dnia. Przeżywał koszmary, które tworzył, odcięty od przyziemnych spraw i ludzkiej emocjonalności, zatracony we właściwym dla niego ekstatycznym niebycie. Niebywałym jak szybko, wręcz katastroficznie utracił wszystko, czego dokonał. Ostatnia nić, która trzymała wampira przy równowadze… pękła.
- To nie musiało się tak skończyć. Wiedz, że to wszystko jest tylko Twoją winą – powiedział zabierając jedną dłoń z szyi towarzyszki. Nie mógł zignorować jej zuchwałych czynów, już nie. Zbyt długo okazywał litość oraz sympatię, wypowiedział tak wiele zignorowanych, bądź zbesztanych słów. Wciąż podduszając wampirzycę, spojrzał prosto w puste oczy, kiedy zabierał jej rękę ze swojego lica. Obdarzył Dossett delikatnym uśmiechem, który nie nosił jakichkolwiek znamion szczerości czy radości. Niespiesznie przysunął niepokojąco wychudły nadgarstek do swych warg. – Twoja wina – szepnął, po czym bez skrępowania wgryzł się w ciało. Krew zaczęła wypełniać usta wampira, wprowadzając go w stan wyższego wzburzenia.
Jednak to było za mało. Wciąż czuł zaciskającą się dłoń na jego nadgarstku, która brutalnie przypominała mu o szarej rzeczywistości, Musiał od tego odejść jeszcze dalej, ponieważ nie widział dla siebie dłużej miejsca w cywilizacji przepełnionej ograniczeniami. Nie mógł pogodzić się z zamknięciem za metaforycznymi kratami zasad. Był ponad to. „Jej smak… złowróżbny, tak samo jak ona. Próbowała wmówić mi szaleństwo, chciała odesłać do pieprzonego psychiatry. Dopiero się przekona, że to ja lubię wyzwania i będę je przed nią stawiał każdego dnia. Pokaże jej co to znaczy otwartość… akceptacja. Zakłamana grzesznica w swoim ograniczonym świecie pełnym obłudy. Na tyle bezczelna, aby nakazywać mi modły o wybaczenie i na tyle pogrążona we własnej hipokryzji, aby nie okazać zrozumienia.”
Porzucił smakowanie nadgarstka towarzyszki, pozwalając opaść jej ręce na podłogę. Gwałtownie obrócił głowę wampirzycy na bok, aby móc dokładniej przyjrzeć się jej szyi. Widział wyraźnie zarys żył i podjął jedyną słuszną decyzję. Zatopił swoje kły w odsłoniętej skórze. Nie zamierzał walczyć ze swoim pragnieniem zniszczenia. Nie mógł dłużej udawać kogoś kim nigdy tak naprawdę nie był. Musiał stanąć twarzą w twarz z samym sobą, aby poddać się temu, co nieuniknione. „Skoro sama nie chciała stać się drapieżcą, zostanie zwierzyną, aby móc… doświadczyć nieznanego dotąd bólu bycia ofiarą.”
Posoka była wszędzie. Na jego twarzy, na twarzy towarzyszki… na szyjach, rękach, nogach, ubraniach… na podłodze. Czuł się jak w piekle – rozkosznie ciepłym miejscu, dającym mu ukojenie oraz spokój. Bez głodu, bez gniewu, bez braku zrozumienia. Sprawował kontrolę, miał ją w garści. Pił z niej łapczywie i nie zamierzał przestawać. Skoro nie mógł złożyć właściwiej ofiary, odbierze winowajczyni esencję. Wykończy ją, przynajmniej na jakiś czas, zanim będzie miał pewność swego powodzenia. Był bowiem przekonany o swej nieomylności oraz spaczonej prawidłowości Marigold, która w końcu zadziała na jego korzyść. Zanim jednak do tego wszystkiego dojdzie… on zostanie przy niej jeszcze chwilę.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96
Otworzyła oczy, gdy poczuła, iż zabrał dłoń z jej szyi. Nadal miał wokół siebie jasną, niepokojącą aurę. Nie mogła na to patrzeć. Musiała ponownie doświadczyć rzeczywistości, nim wpadnie w obłęd. Marie zamrugała parę razy, starając się zignorować ból przy każdym najmniejszym ruchu mięśni. Nie wiedziała, co oznacza to objawienie. Zmartwiona, że opacznie zrozumiała wcześniejsze znaki, skupiła się na oprawcy – już nie na jego skrzydłach, nie na blasku; tylko na nim, lecz i to niewiele zmieniło. Owładnęła ją świadomość, iż pozostała jej bierna obserwacja zmian mimicznych, nawet tych najmniejszych, ponieważ była niezdolna do działania. Nie mogła go zbadać, oderwać płatów skóry od mięsa, by zajrzeć w przestrzeń pomiędzy. Powstrzymywał ją, znów stała się świadkiem; świadkiem obłędu. Odkąd go poznała, wiedziała, iż trwa w szaleństwie, w niezrozumieniu. Żal zakręcił się gdzieś w okolicach trzewi wampirzycy. Dorian był wszystkim, czym ona być nie chciała. Był dziełem własnych zaburzonych myśli, pochłaniających wszystko, co pozostało w nim prawdziwego. Smuciła się, lecz nie nad swoim losem; nie nad swoim stanem oraz cierpieniem. Teraz prawdziwie współczuła tylko jemu; a kiedy obrzucił ją dwakroć winą za własne bestialstwo, Marigold zrozumiała, że nadchodzi koniec. – Ty słaby, skrzywdzony człowieku. – Widziała go teraz; prawdziwego, sprzed przemiany. Jak miał jeszcze duszę. Przeobraził się w jej oczach w śmiertelnika. Ta ekspresja emocjonalna, choć w treści chaotyczna, w swoim źródle tak bardzo ludzka. Dossett nie pamiętała, kiedy ostatnio pozwoliła sobie, ba, potrafiła wyrzucić z siebie tyle żądań, tyle krzywdy, tyle przewrotności. Miała wrażenie, iż została oczyszczona, zjednana z głęboko ukrytym uczuciem poprzez jego gniew i własną krew.
Wpierw nie rozumiała, czemu ją pożera. Sam akt przypomniał o nocy stworzenia, o najgorszym wspomnieniu. Zdała sobie sprawę, że Dorian jest drugim wampirem, który z niej pije, lecz pierwszym, jaki nie dostał pozwolenia, by to zrobić. Los pokierował ją znów w miejsce, sugerujące nastąpienie metamorfozy. Może po prostu musiała się temu poddać? Czyżby rzeczywiście zasługiwała na wszystko, co jej robił? Czy cierpienie niby balsamista wyjmowało z niej wnętrzności, żeby utworzyć nowy twór pośmiertny? W końcu sama wybrała ten los oraz doprowadziła do ich ponownego spotkania. Zdawała sobie sprawę, jaka natura kieruje Dorianem. Już raz, dawno temu, się przed nią obnażył, pokazał spleśniałą skórę, szukając ciepła jej serca, a ona pozostawiła go, przerażona obrazem zepsucia oraz braku moralności. Jednakże gdyby naprawdę się go bała, to przecież nie dołączyłaby do bestialstwa, rozkwitającego w ciemnej uliczce. Przyzwoliła na to, była jak wspierająca matka, patrząca na pierwsze dzieło syna. Nie mogła go powstrzymać, nie chciała.
Im więcej krwi z niej ubywało, tym bardziej wątpiła we wszystkie znane sobie prawdy. Poddała pod wątpliwość niechęć do zabicia ciężarnej, wyobrażając sobie jak rozrywa brzuch i zjada płód. Jak delikatne mięso wchodzi w przestrzeń między zębami, a ciągnące się tkanki oraz gumowe części zmuszają ją do agresywniejszych kęsów. Chciała poczuć ciepłą krew na języku, nie zmarnować ani jednej części ofiary. Pożreć matkę, dziecko, a także ich dusze. Zamiast tego doznawała poziomu osłabienia, do którego dotąd nigdy nie doszła. Ból jej nie przeszkadzał, nie mogła wytrzymać uczucia izolacji od własnego ciała, od rzeczywistości oraz… głodu.
I to znowu on - ciężki trzepot. Skrzydła poruszyły się parę razy. Marie nie miała siły, żeby podnieść głowę oraz na nie spojrzeć. Zrozumiała, co się dzieje, dopiero gdy ją otuliły, zasłaniając całe otoczenie. Zamknąwszy się wokół niej, utworzyły przerażającą i głuchą ciemność. Błogość rozniosła się po ciele wampirzycy, pozwalając w końcu zapaść w sen. Ostatnie, co poczuła, to oddech Doriana na skórze, która pierwszy raz od dawna była zimna.

Dorian Relish

Dorian Relish
Liczba postów : 72
Dorian uczestniczył we własnej tragedii, utwierdzając się w pokrętnym przeświadczeniu, iż już zawsze miało być tak, że właśnie te rzeczy, których nie zrozumie i zjawiska, których nie będzie potrafił wyjaśnić, będą wiodły go ku odkrywaniu nowych tajemnic usposobienia duchowości duszy. Gdy poił się krwią towarzyszki czuł, jakby przekraczał most do krainy za mgłą, która kryła w sobie niesposobne do określenia pokłady bólu.. cierpienia… pustki oraz ostatkami skrzącej się nadziei. Ku wielkiemu rozgoryczeniu mógł utożsamić się z większością wspomnianych emocji, za wyjątkiem jednej… Relish nie miał już wiary, nie miał nic, co mogłoby pełnić rolę kotwicy, utrzymującej go na powierzchni szaleństwa.
Człowiek… śmiertelnik, ludzka istota, persona. Pokrzywdzone – przez niepodlegające żadnym prawom prawidła upływu czasu – indywiduum. Krzywda. On wiedział, był pewien, iż w końcu Marigold dostrzeże w nim jednostkę skrzywdzoną, co było całkowicie zgodne z prawdą, być może nawet upragnione, ponieważ pozwalało na chwilowe zatracenie się w poczuciu ulgi. Przecież nie wszystko musiało być jeszcze stracone, ona… ona mogła zostać. Nie musiał jej dłużej torturować, mógł zaprzestać pastwienia się, karania wampirzycy, gdyż naprawdę poczęła okazywać swego rodzaju, iście specyficzne, aczkolwiek wciąż… zrozumienie. „Teraz moja kolej, muszę odpuścić. Muszę przestać. Ona… nie jest już ciepła, nie tak jak kiedyś, gdy pierwszy raz doznałem oszołomienia spowodowanego faktem, bijącej od niej ciepłoty.”
Dorian gwałtownie oderwał się od szyi ofiary swego chaosu. Spoglądał na wykreowaną przez samego siebie katastrofę i westchnął ciężko. Coś głęboko w jego wnętrzu kazało mu przemówić. Ociężale zszedł z wysuszonego ciała towarzyszki tylko po to, aby zająć miejsce tuż koło niej… na umorusanej krwią podłodze.
- Wiesz dobrze, że nie zawsze taki byłem. To wszystko – wskazał dłonią na otoczenie, śmiejąc się przy tym cicho – nie był mój wybór, musisz mi uwierzyć. Miałem marzenia, miałem nawet przyjaciela, wiesz? Kurwa… kiedyś wszystko było takie proste, ale życie nie zawsze idzie zgodnie z planem Mari. Myślę, że rozumiesz o czym mówię, prawda? – zapytał, patrząc na nią. Nie odpowiedziała, toteż machnął na to ręką i kontynuował. – Nieważne, teraz to już nieważne. Jesteśmy gdzie jesteśmy, w głębokiej otchłani, jednak razem. Ja po prostu… ja tylko chciałem kogoś dla siebie, kogoś kto będzie moim kompanem… towarzyszem. W zasadzie, to dość zabawne, ale dla mnie już jesteś towarzyszką – przemawiał dość długo. Zasadniczo mogło to trwać wiele godzin, bądź nawet dni. Kompletnie zatracił poczucie jakiegokolwiek pojęcia czasu, tłumacząc wszystko Dossett. Jednak kiedyś musiał przestać, miał obowiązki, zobowiązania… choć nie. To go nie trapiło.
Po kilku dniach wstał z podłogi. Kręcił się bez celu po mieszkaniu. Towarzyszka dalej nie odpowiadała, dalej nie otworzyła oczu, a on nie chciał przywracać Mari krwią na wpół żywej ofiary, która budziła w nim zniesmaczenie. Musiał się jej pozbyć i zrobił to, jak najlepiej potrafił wyrzucił ten problem. Unicestwił, oddał zapomnieniu. Dość opornie zmusił nawet samego siebie do kąpieli. Był czysty, z zewnątrz tak absurdalnie piękny oraz nieskazitelny, jednakże wewnątrz… kompletnie zniszczony, oszalały.
„Odejdę, na chwilę zniknę, dając jej przestrzeń. Muszę ją tylko obudzić, a potem znów się spotkamy, jestem pewien.”
Wgryzł się we własny nadgarstek, rozszarpując go brutalnie. Szczerze rzecz ujmując… nawet nie do końca zdawał sobie sprawę z faktu, iż sam zadał sobie niemały ból. Podszedł jak najszybciej do towarzyszki, otworzył jej usta i poił własną krwią. Zapaskudził czyste ubrania, część swej krwi rozlał na twarz Dossett, na jej szyję… jednakże głównie skupiał się na przelaniu jej jak największej ilości do gardła mizernej istoty. To musiało zadziałać, w końcu zostanie obudzona, wyrwana z koszmaru.
„Zostawiam ją… całkiem samą. Trzaskam drzwiami i biegnę jak dalej, aby znaleźć się w swojej pracowni. Zdewastuje ją, aby ukoić własne zmartwienie, a potem… potem cierpliwie poczekam na przeznaczenie.”

koniec.

Marigold Dossett

Marigold Dossett
Liczba postów : 96

Sponsored content


Powrót do góry


 
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach