Skrzyp wioseł smaga fale mrozi do szpiku kości ta noc i łzy

2 posters

Go down

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Tytuł: Skrzyp wioseł smaga fale mrozi do szpiku kości ta noc i łzy
Data: 1787
Miejsce: Prowincja Izu
Kto: Selena x Osamu

Jak bardzo pojemna jest ludzka cierpliwość? Jak wiele pomieści w sobie, gdy brzuch jest zupełnie pusty i wykręca się w bolesny węzeł? Jak wiele zniesie, gdy ziarna ryżu zdają się droższe od okruchów klejnotów?
Wychodząc na rozdeptaną trawę zmieszaną z tężejącym dżdżem słyszę stukot geta gdzieś w głębi pobliskiego domostwa. Dalej widzę jeden z magazynów nadmorskiego miasteczka mogący spokojnie pomieścić roczny zapas zdolny wyżywić ćwierć prowincji Izu. Stukot zdaje się być coraz bardziej natarczywy, niepokojący, więc strząsam z siebie resztki przyjemności owego wieczoru, choć uporczywie dudni mi w głowie muzyka instrumentów i zapach dusznego powietrza rezonującego rzadkimi przyprawami. Znów przedziera się do mnie krzyk i wrzawa, ludzie uciekają, widzę poplamione tabi raz po raz łyskajace spod warstw różnokolorowego kimona. Zatrzymuję się przy jednej ze ścian i próbuję zebrać myśli. Wszystko dzieje się bardzo szybko i niespodziewanie – spokojna noc zamienia się w zamieszki, a wkrótce może otrzeć się o regularną rzeź. Ludzie byli niezadowoleni na długo przed tym, jedynie ślepota i brak ugodowości wyżej postawionych pompuje więcej goryczy i sprawia, że wreszcie czara się przelewa rozprzestrzeniając truciznę nienawiści pośród chłopów, których żołądki przypominają obecnie pomarszczoną, suchą śliwkę ume. Nie mogę ich winić – zapewne inaczej odebrałbym tę sytuację kilka dekad temu, lecz coraz mniej we mnie starego mnie. Nie chcę brać czynnego udziału w tym wydarzeniu – nie planowałem nic podobnego, więc znów ruszam przed siebie, wiedząc, że zaangażuję się jedynie w sytuacji wyższej konieczności, a tej obecnie nie widzę.
W błocie dostrzegam zgubiony sandał – stoi na sztorc niczym pomnik ludzkiej porażki. Zaciskam palce – tsuka mojego wakizashi przypomina barwą krew, którą spłyną wkrótce ulice. Ile jeszcze czasu potrzeba, by bezmyślny motłoch rabujący śnieżnobiałe, wyszlifowane ziarenka ryżu został stłumiony przez uzbrojonych samurajów? Klnę pod nosem, kiedy tuż przede mną ląduje wypchnięta z domu fusuma, a właściwie jej strzępy. Mozaika kształtów przesuwa się przed mymi oczami i zbaczam z drogi, by przecisnąć się przed kolejną, wściekłą i krzyczącą grupą wieśniaków. Ograniczam się do odepchnięcia jednego z nich – cudem uchodząc przed uderzeniem, które spada nagle, bez wyraźnego schematu, co oznacza jedynie działanie pod wpływem adrenaliny. Nie zamierzam dobywać ostrza, choć palce wciąż, uciążliwie wpijam w węzły jedwabnego sznura spalającego się misternie wokół rękojeści.
Nie jestem wprawdzie ich pierwszym celem ataku, bo już dawno porzuciłem zbroję wojownika przyoblekając mało mający wspólnego z formalnością strój rōnina. Tych roi się tu wielu, w większości sympatyzujących z chłopstwem, stąd mogę spodziewać się raczej ciosu od swoich. Ironia losu.
Nie uważam się już jednak za jednego z nich – te lata minęły strawione wraz z tatami i papierem, z bawełną okrywającą grzbiet, ze skórą, której resztki pokracznie zrosły się arabeskę unieruchamiającą sprawne niegdyś ciało. Może nie jest to widoczne, może niewielu wie, z czym muszę się mierzyć każdego dnia, lecz sam odczuwam własną niedołężność na tyle, by ugodowo uchylić głowę i zająć się pielęgnowaniem własnej, nie naznaczonej kodeksem drogi. Ojciec umierałby po tysiąckroć, gdyby był świadkiem upadku, który sam wszak zapoczątkował. Nie powiem, że nie czuję czegoś na kształt satysfakcji; dopiero bezsenne dni przynoszą głęboką refleksję i niekończący się smutek uderzający o kościaną klatkę żeber niczym poczerniały od knota oliwnej lampki motyl – ułomny i rozpaczliwie próbujący ostatkami sił uciec. To niemożliwe. Zostanie ze mną po kres czasu, o ile ten kiedykolwiek nastanie.
Nie powinienem jednak rozmyślać o tym teraz, bowiem zaczynam mieć problemy zupełnie innej natury. Niedozbrojeni, ale pełni furii mężczyźni forsują właśnie główne wejście do spichlerza, część rozpierzchła się po wąskich ulicach i domostwach zamożnych urzędników oraz kupców. Widzę w oddali języki ognia napawające mnie lękiem – skręcam. Tym razem nie ograniczam się do pchnięcia i saya uderza w potylicę człowieka zagradzającego mi przypadkiem drogę. Opada z plaskiem w maź, która naznacza teraz mój policzek. Bogowie mi świadkiem, że pragnę wydostać się z miasteczka, nim ostrza pójdą w ruch. Przywieram wreszcie do beczki wypełnionej wodą – dostrzegam, że znalazłem się w miejscu, w którym spędzałem wczesny wieczór; znów przemyka mi wspomnienie melodii instrumentów i niecodziennego występu. Wrażenie ciepła wypełnia spięte plecy – odrobina zawahania. Błądzę spojrzeniem po okolicy, szukam, co jeszcze się zmieniło prócz rozdeptanego bardziej niż zwykle błota i podziurawionych warstw washi w miejscach okien. Dopiero z czasem dociera do mnie, że być może… być może tego wieczoru nie dane mi będzie wymknąć się niczym cień z nie-mojej-bitwy.

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Yueying

Yueying
Liczba postów : 1182
Melodia płynęła wśród szumu wiatru, zawiewającego za oknami budynku. Wraz z melodią płynął miękki głos, współgrający z dźwiękami instrumentu muzycznego. Właścicielka miękkiego głosu o ciepłej barwie stała po środku większego pomieszczenia, patrząc spod półprzymkniętych powiek i wyśpiewując kolejne słowa, jedno po drugim, składające się na większą całość pieśni.
Tak było wieczorem. Był to bardzo ładny wieczór, spokojny i pochłonięty poprzez występ. Sam występ nie trwał jakoś długo, ale dłuższe zdecydowanie były rozmowy, ten chciał porozmawiać i tamten. Nie było to zbyt łatwe, przez delikatne różnice językowe i charakterystyczny akcent kobiety, która od dawna nie miała okazji nad nim pracować. Jednak dawało się wszystko zrozumieć, można było się porozumieć…
Tak właśnie mijały chwile, jedna po drugiej. Wszyscy się już rozeszli, pozwalając nocy rozkwitnąć w swym pięknie. Stała w otwartym oknie, obserwując piękno zmroku, srebrny księżyc wiszący na niebie. Gdziekolwiek by nie pójść, on jeden zawsze był taki sam, nigdy nie zmienny, zawsze przewidywalny, toczący się w odwiecznym rytmie swych faz. Nie dziwiła się, że za jego pomocą dostała imię, w końcu ona sama też niezmiennie trwała w tym świecie, przechodząc swe fazy dokładnie tak jak srebrzysty obiekt dający światło wśród mroków nocy. Przymknęła oczy, pozwalając chłodnym powiewom otulać skórę twarzy i woniom dochodzić do głosu przy każdym jednym wdechu. Dźwięki nocy, tak bardzo znajome, a jednocześnie tak bardzo inne. Krzyki gdzieś z głębi, ktoś się kłóci, może pod wpływem zbyt dużych ilości sake, może z jakichś innych powodów. Hałas łamanych stołów, woń spalenizny…
Brązowe oczy znów otworzyły się, lustrując pobliskie domy i alejki. Coś było nie tak. Wiatr przywiewał coraz więcej dymu, a dźwięki krzyków stawały się coraz głośniejsze i głośniejsze. I wtedy pojawili się na horyzoncie, gniewni, z mieczami w dłoniach, ociekający krwią i agresją. Wtedy właśnie w głowie pojawiła się myśl, że coś jest nie tak. Zupełnie nie tak, jak powinno być. W pomieszczeniu nie ma broni, której mogłaby użyć, by ochronić sama siebie. Krzyk kobiety dwa domy dalej mówił jej tylko tyle, że jeśli teraz nie ucieknie, podzieli los płonących domostw. Jakkolwiek ból zdrady nie byłby duży, tak nigdy nie chciała opuszczać świata. Czasy się zmieniały, świat szedł do przodu, a jej nie spieszyło się do śmierci, nie dziś i nie jutro. Wybiegła więc z budynku, klnąc na wszystkie świętości pod adresem kimona. Nawet jeśli było piękne i misternie zdobione, zupełnie utrudniało jakąkolwiek ucieczkę. Drobiąc kroczkami próbowała więc oddalić się, byle dalej, byle ciszej, uniknąć rozwrzeszczanej tłuszczy mogącej i chcącej zrobić tak naprawdę wszystko. Nie należała do tego świata, do tych ludzi tutaj, jej dom był zupełnie gdzie indziej.
Szczęście było pojęciem względnym. Jedni je mieli, inni nie, wszystko zależało od kaprysów losu, a ten miał zbyt wiele własnych pomysłów na to, jak właściwie miało wyglądać życie. Ucieczka była doskonałym pomysłem, lecz nie znając miejsca ani ścieżek zbłądziła, a kto błądzi, ten obrywa. Cóż, szybko trafiła na grupkę bardzo agresywnych jegomościów. Nie mogła mieć pewności, czego chcieli. Nie mogli chcieć pieniędzy, bo tych przy sobie nie miała, to było ostatnie, co zabrałaby ze sobą podczas ucieczki. Ozdoby? One też zostały gdzieś w domu, w którym się zatrzymała. Szarpnięcie za kimono, gwałtowniejsze krzyki… Ktoś wyciągnął ostrze w jej stronę, a wampirzyca zaklęła wewnętrznie. Tyle wieków ukrywania swojej tożsamości… Tyle wieków bycia obok wydarzeń, a nie w centrum. Uniknęłaby ciosu, oczywiście, że tak. Była szybka i silniejsza od ludzi. Ale oczywiście, los zakpił z niej w postaci kimona, w którym jakiekolwiek ruchy były zbyt trudne. Nie wyszedł unik, a nawet pogorszyła swą sytuację. Raz, dwa, trzy… Swoje ciuszki zdejmiesz Ty? Najwyraźniej wzięli ją za jakąś bogatą żonę, z przodu oni, za plecami płomienie… O losie okrutny, za co karasz tak swe dzieci? Przynajmniej noc była jej przyjacielem… Jedyną bronią była szpila przytrzymująca jej włosy, którą od razu ułożyła przed sobą w obronnym geście. Jeśli będzie konieczność, przebije się, wygryzając sobie drogę pomiędzy nimi. O ile nie wykrwawią jej wcześniej.

@Osamu

_________________
She looks for her omens in the dancing of fire and curve of old bones.
milestone 1000
Napisałeś 1000 postów! Brawo!

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Trzymam się jednak cienia. Ten wyciąga się nienaturalnie przez łunę rzucaną z głębi wioski. Melodyka głosów niesie informację, że jeszcze nie udało im się przedostać do wnętrza spichlerza. Mają coraz mniej czasu, próbują jednak, bowiem są przygotowani lepiej, niż mógłbym sądzić. To nie tak, że są zupełnie bezmyślni – napędza ich wprawdzie niezadowolenie i głód, ale posiadają swoich przywódców kierujących każdym krokiem. Może tyle im wystarczy, by osiągnąć sukces? Mają na swój sposób szczytne cele – nie kradną dla zachcianki, kradną z konieczności. Nie mogę jednak pozwolić na to, by zabijali również w jej imieniu. Tli się we mnie honor, którego miałem bronić rodową powinnością zaszytą jeszcze przez przodków stojących dumnie w szeregach Tokugawów.
Czaję się za wypukłością beczki i obserwuję scenę rozgrywającą się w odległości trzech ken ode mnie. Rozpoznaję ją; nie od razu wprawdzie, ale kiedy przesuwam spojrzeniem po charakterystycznym kimonie i wychwytuję zarys profilu dociera do mnie, że padła ofiarą tłumu zupełnie przypadkowo. Nie mogą wiedzieć, kim tak naprawdę jest; widzą jeno kosztowne ubranie oraz twarz zbyt ładną i bladą, by należała do wykończonej pracą chłopki.  Tyle im wystarcza, by spróbowali wydusić cokolwiek kosztownego – choćby miało być to życie. Zapisuję na kanwie pamięci każdy z ruchów; nieporadność dziewczyny walczącej z kosztownym materiałem nie dziwi mnie, bowiem wiem, że nie jest tutejsza. Przybyła krzewić sztukę, co doskonale wychodziło jej owego wieczoru: sam uległem wszak wdziękom melodii i jej umiejętności, zatracając się w pieśni, której słów wcześniej nie znałem. Często bywam w podobnych miejscach, nie umiem wyzbyć się zamiłowania do obcowania z pięknem sztuki… z pięknem w ogóle. Jest to coś równie silnego jak pragnienie wojaczki i postępowania zgodnie z kodeksem. Nawet po unicestwieniu zwykłego, ludzkiego życia. Zabawne, że nie potrafię przewartościować pewnych spraw, zwłaszcza w obliczu wieczności – a może, paradoksalnie, komfort posiadania setek lat przed sobą pozwala dostrzegać jeszcze pełniej, bo niespiesznie, bez konieczności gnania w związku z widmem śmierci...
Widzę jak dobywa jedynej broni, którą może wyrządzić krzywdę swym oprawcom. Jest zdeterminowana, choć śmiem twierdzić, że w obliczu napierającego motłochu i bardzo kiepskich warunków ów heroizm niekoniecznie musi się jej opłacić. Nie chce patrzeć biernie, nie zamierza się poddać. Nie znam jej i niewiele powinen obchodzić mnie jej los, nie mam pojęcia, jakie ma możliwości i czy kolejna chwila zwłoki nie pogrąży jej doszczętnie. Zaciskam mocniej zęby i nachylam się. Nie mogą mnie dostrzec. Dobywam wakizashi. Wciąż mam opory, by wysunąć ostrze. Wolałbym uniknąć rozlewu krwi. Zwłaszcza tutaj, zwłaszcza teraz. Mięśnie spinają się boleśnie, gotowe do wykonania skoku. Wiem jednak, że jeśli wyskoczę na nich niespodziewanie, w amoku mogą zrobić coś głupiego, dlatego skradam się, pokonuję odległość jednego ken i mając pewność, że za mną jest jedynie ściana, nie zaś okiennica, z której może nadejść niespodziewany atak, podchodzę do najbliżej stojącego mężczyzny. Zakleszczam jego ramię w imadle własnego objęcia, szarpie się, lecz na niewiele się to zdaje. Od czasu przemiany moja siła rośnie, przeciętny człowiek nie stanowi dla mnie większego zagrożenia, jednak jest ich kilku, a i cała sytuacja wymaga sporej precyzji. Nie chcę, by poderżnęli jej gardło w akcie desperacji.
Zostawcie ją — syczę, kiedy już doskonale wiedzą, że ich obserwowałem i nie próżnując pochwyciłem jednego z ich pobratymców. Słabej jakości odzienie rozdarte na piersi mojej ofiary uwydatnia żebra i wyraźnie przyspieszony oddech.
Bushi! — krzyczy któryś z nich, widząc, że dzierżę ostrze i najwyraźniej potrafię się nim całkiem dobrze posługiwać. Nie wyglądam na samuraja, ale rozumieją, że jestem wojownikiem. Momentalnie przechodzą w gotowość, by rzucić się na mnie, ale i nie chcą odpuścić dziewczynie.
Zostawcie — żądam znów i saya dociska do kości wieśniaka. Zabiję, jeśli zrobią coś głupiego. Kosmyki wypadają z luźnego supła, opadają mi na skronie. Przeszywam spojrzeniem dziewczynę, mam nadzieję, że rozumie, iż jestem po jej stronie. Grdyka mojego zakładnika podskakuje, kiedy nerwowo przełyka ślinę. Serce dudni mu w piersi, a rozgrzana skóra kontrastuje z chłodem mojego ciała: jest jednak zbyt zdenerwowany, aby mógł dostrzec, że coś jest nie tak. Zmuszam go, by zrobił krok do przodu. Jest dla mnie czymś na kształt żywej tarczy, jakkolwiek to okrutne.

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Yueying

Yueying
Liczba postów : 1182
Przyjść do kraju, by cieszyć się melodią, kulturą i ich sposobem życia, a potem wpaść w to, co nazywają kłopotami. Ja zwę to bagnem i właśnie w coś takiego trafiłam. Początki były dobre, jak to początki bywają, ale co właściwie z końcem? Ten nijak nie jawi się kolorowo. Moja znajomość japońskiego jeszcze za słaba, żebym mogła załapać, co właściwie do mnie krzyczą. Rozumiem, gdy krzyczą ogień, zresztą czego tu nie rozumieć, gdy widać płomienie. Wiem, że kradną. Nie do końca mogę rozumieć powody, ale jakaś część mnie rozumie, że dzieje się tu coś ważnego. Nie muszę rozumieć słów, by to widzieć, wystarczą mi ich oczy.
Wśród natłoku słów i krzyków rozpoznaję pojedyncze słowa. Bogactwo. Pieniądze. Tego nauczyłam się jeszcze zanim tu przybyłam. Złoto. Tak, takie słowa padają w moją stronę. To podstawa handlu i nie tylko jego. Musiałam się tego nauczyć, by móc chociażby zarobić na występie, choć nie powiem, by czegoś mi w życiu brakowało. A przynajmniej jeśli mówić o tym, co materialne i możliwe do kupna. Nie zmienia to jednak faktu, że tutaj tych pieniędzy nie mam. Zostawiłam je wszystkie, uciekając z budynku, zanim rozruchy dotrą i do mnie. Bo tego właśnie jestem świadkiem, rozruchów. Nie bawi mnie polityka, nie bawią mnie bitwy. Zawsze byłam gdzieś z boku, zawsze starałam się ich unikać. To nie tak, że jestem bezbronna i nigdy miecza w dłoniach nie miałam. Ja po prostu… nie lubię zabijać. Rzadko kiedy musiałam to robić. Zawsze starałam się być tą, która leczy, a nie która odbiera życie. A teraz? Teraz mogę nie mieć wyjścia.
Nieprawdą jest, że istnieje tylko jedna droga. Myli się ten, który tak twierdzi. Czasem trudno jest dostrzec odnogę, czasem trudno jest zobaczyć drugą ścieżkę ukrytą wśród zarośli i krzaków, zwłaszcza, gdy coś dodatkowo ją przysłania. Czuję wampira. Wróg? Przyjaciel? Nie wiem. Może przechodzień, może jeden z nich. Nie popełnię błędu sądząc, że mogę na niego liczyć. Nie znam go, a on mnie. Zresztą… Zakładając, że w ogóle weźmie mnie za swój gatunek. Ten dar, ta zdolność, czasem to przekleństwo, czasem błogosławieństwo. Błogosławieństwo, bo mogłam skryć się wśród ludzi, ukryć przed Inkwizycją, grać im na nosie – wszystko do czasu, ale nie o to chodzi – przekleństwo, bo teraz równie dobrze mogę być uznana za posiłek. Nie. Nie zamierzam atakować żadnego z tych ludzi. Jest ich wielu, a co może jedna, niezbyt silna wampirzyca na grupę wściekłych ludzi? Nic. Nawet biec nie mogę, bo kimono jest zbyt wąskie. Naprawdę wolę chińskie hanfu. Nikt nie odmówi mu uroku, a prościej zrobić krok. Widzę w ich oczach, że wycelowana szpila to zły pomysł. Wcale nie. Jednym ruchem kieruję ją do swojej szyi. Oczywiście, że od tego nie umrę. Niełatwo zabić wampira. Ale mogę się wykrwawić. Na pewno któryś przyjdzie mnie obszukać. Są młodzi, na tyle młodzi, by nasycić mój głód. Nikt im nie uwierzy, że spotkali wampira, a ja tu przecież nie wrócę jeszcze długo. Tak, to jest mój plan.
Ale oczywiście nie biorę pod uwagę tamtego wampira. Mój błąd, przyznaję, ale nie mogę wymagać od nikogo, by ryzykował dla mnie. Chyba, że sam chce. Przez chwilę patrzę, co zrobi, skoro już wyszedł z cienia, skoro pokazał swoją obecność. Złapał jednego z nich, a więc… stanął po mojej stronie. Zaraz. Poznaję go. Był na moim występie, słuchał mojego głosu. Może to dlatego? Może z innych powodów? Nie wiem. Nie obchodzi mnie to. Może liczyć nawet na nagrodę i ją dostanie, cokolwiek, byle wybiec z tego piekła. Nie chcę, żeby ktokolwiek ginął, nie przeze mnie. Patrzę na niego, obserwując każdy ruch. Żywa tarcza? Dlaczego nie. Przeciwnik jest chudy. Widzę wszystkie jego kości. Głód. O wielki buddo. Oni są głodni. Kradną z głodu, bo nie mają co jeść. Czuję… sama nie wiem co. Ból. Szok. Opuszczam szpilę i nie chcąc, by zachowanie mojego wybawcy poszło na marne, po prostu chowam się za nim. Jak raz dobrze, że jestem tak drobna. Nie mam problemu, by skryć się za nim całkowicie. Będziemy musieli biec, by uciec… Nie szkodzi. Wbijam szpilę w materiał na wysokości kolan i wykorzystując wampirzą siłę rozdzieram materiał najpierw z jednej strony, potem z drugiej. Teraz będę mogła biec. Ostrożnie kładę rękę na tej, w której mój wybawca dzierży ostrze i kręcę przecząco głową.
- Złoto. – odzywam się spokojnie, łapiąc spojrzenia grupki głodnych mężczyzn. – Dużo złota. Tam. Pierwsze piętro. – wiem, że mój japoński nie jest idealny. Ale po ich minach widzę, że rozumieją. Zwłaszcza, gdy szpilą pokazuję konkretne okno konkretnego budynku. Wiem, że wszystkie włosy spadają mi na twarz, ale to nie jest teraz ważne. Bo oni nie chcą nam po prostu odpuścić. Bardziej nie chcą odpuścić mnie, jak sądzę, żądając czegoś, czego nie zamierzam im dawać.
- Musimy uciekać. Ale nie wiem, dokąd. Nie znam tutejszych dróg. – odzywam się do wampira. Ledwo poruszam ustami dbając o to, by tamci mnie nie słyszeli. I nie usłyszą, nie mają tak wyczulonego słuchu jak wampiry. Ale on powinien mnie usłyszeć i modlę się, by zrozumiał, że nie chcę rozlewu krwi. To nikomu nie przyniesie nic dobrego. Nie spuszczam też z oczu tamtych, zastanawiając się, co właściwie przeważy.

@Osamu

_________________
She looks for her omens in the dancing of fire and curve of old bones.
milestone 1000
Napisałeś 1000 postów! Brawo!

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Rzeczywistość jest okrutna, zwłaszcza dla maluczkich. Nie mogą liczyć na sprawiedliwość, na wstawiennictwo zbyt zajętych czubkiem własnego nosa możnych. Spychani do rangi taniej siły roboczej, mają za zadanie wyprodukować i zapewnić tym wyżej życie, w którym nie muszą się o wiele martwić. Nie stać ich na koku ryżu. Wygórowane ceny sprawiają, że w miskach częściej widać dno, a kości wystają spod pergaminowej skóry strasząc każdego, nieobytego z sytuacją człowieka. Naprawdę – ostatnią rzeczą o jakiej myślę jest pragnienie potępienia ich za irracjonalne postępowanie. Irracjonalne? Niezupełnie, głód pcha jedynie do zaspokojenia podstawowych potrzeb. Tak bardzo nie chcę tu być. Tak bardzo nie chcę patrzeć, jak zabijają za coś, co od dawna jest dla mnie jedynie wspomnieniem minionego życia. Wypolerowane ziarenka nie są w stanie zaspokoić mojego głodu. Inną sprawą jest próba grabieży i wciągania w zamieszanie osób, których nie powinno tam być.
Dziewczyna z obcego kraju zapewne nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo niefortunny będzie dla niej wieczór i noc. Być może poranek. Opuszczenie wioski i oddalenie się od niej zajmie trochę czasu, zwłaszcza pieszo. Modlę się, by poza granicami zabudowy czekał na mnie myszaty Taro. Musiał zerwać się z postronka, kiedy w pobliżu karczmy wybuchł ogień, nie jest to jednak przecież głupi koń. Powinienem go odnaleźć bez większego problemu, ale nie teraz. Obecnie muszę wydostać z tego burdelu nie tylko siebie, ale i nieznajomą, której pospieszyłem z pomocą, niewiele zastanawiając się nad tym, czy w ogóle mi się to kalkuluje. Jestem jednak człowiek honoru. Lubię tak o sobie myśleć.
Pcham wieśniaka przed siebie. Język ugrzązł mu w gardle i nie odzywa się prawie, postękuje jedynie w lęku, a jego waraji szurają po błotnistym podłożu. Widzę jeszcze kątem oka, że dziewczyna celuje szpilą we własną szyję. Głupia. Możliwe, że chce bronić swojego honoru, możliwe, że nie wie już sama, jak wpłynąć na wściekłych mężczyzn. Nie mam pojęcia. Przypomina mi jednak swym ruchem dumę naszych kobiet. Muszę być szybszy i bardziej zdecydowany. Wypycham mężczyznę o rzadkim zaroście przed siebie. Każę mu stawiać bardziej zamaszyste kroki, aby rozdzielić brudną swołocz. Brzeg miecza ma wciąż wbity pod żebra. Gdzieś w tle przebija się do moich nozdrzy zapach amoniaku – jest naprawdę przerażony.
Nie muszę wiele się starać, by nieznajoma wykonała jedyną, słuszną obecnie rzecz. Zabiera ostrze. Kiedy zrównuję z nią, chowa się za moimi plecami. Tamci wcale nie zamierzają nam jednak odpuścić. Przemawia przez nich rozgoryczenie, prawdopodobnie oczekiwali, że przyjdę im z pomocą, jak na wyklętego wojownika przystało. Nie tym razem. Nie mogą liczyć na moje wsparcie.
Czuję dłoń na ręce, w której ściskam oręż. Kieruję ku niej pytające spojrzenie. Powinniśmy być przygotowani na każdą ewentualność, a nasi przeciwnicy nie zrozumieją aktu miłosierdzia. Nie chcę pozbawiać się jedynej możliwości obrony. Mrużę oczy, skrzydełka nosa wydymam wypuszczając z płuc powietrze. Może dostrzec, że nie przepadam za dyktowaniem mi kolejnych kroków, lecz ostatecznie odpuszczam, choć wciąż nie zamierzam pozbyć się naszej żywej tarczy. Jedynie saya dociska już nieco lżej prawicę wieśniaka.
Próbuje wykupić się złotem. Być może blefuje, choć sądzę, że nie przybyła tu zupełnie pozbawiona jakichkolwiek kosztowności. Artyści potrafią gromadzić niekiedy przyjemne majątki. Poza tym, musi mieć zabezpieczenie, skoro przybyła taki szmat drogi. Nie wiem tylko, czy głodni ludzie zainteresują się jej ofertą. Czasami chodzi bardziej o upokorzenie i świadomość, że nie odpuściło się jednemu z nich – tych bogatych.
Wynoście się — nakazuję znów, twardo, bez cienia zawahania. Ona idzie ze mną. Nie ma alternatywy. Nie odpuszczę.
Słyszę w międzyczasie jej szept. To oczywiste, że nie możemy tutaj dłużej zostać. Mamy ledwie ułamek sekundy na odpowiednią reakcję i ucieczkę w jedną z pobliskich uliczek. Nie jestem tutejszy, ale poznałem na tyle topografię miasta, że będę w stanie nas wyprowadzić. Musi mi tylko zaufać. Robię krok do przodu, przez chwilę zwiększam dystans pomiędzy nami. Pcham mężczyznę przed siebie, wprost w ramiona wściekłej grupki. Ostatnim zrywem uderzam go w potylicę. Przynajmniej na jakiś czas straci przytomność. Jestem od nich szybszy, widać, że niedomagają nie tylko ze względu na to, że są ludźmi, ale też ze względu na brak jakiegokolwiek przeszkolenia.
Chwytam drobną dłoń, zamykając ją w splocie palców. Skoro nie chciała rozlewu krwi, musi teraz biec, biec ile sił w nogach. Saya znów przecina powietrze i ląduje na czaszce najmłodszego buntownika – to jeszcze dziecko. Zagradza nam jednak przejście.
Szarpię dziewczynę i wpadamy pomiędzy zabudowę. Znów słyszę głosy. Inni.
Musimy się przeczołgać — zarządzam, bo nie możemy biec dalej. Potrzeba nam przeciąć do kolejnej przecznicy i jedyną, rozsądną drogą zdaje się luka pod domem. Zabudowa na drewnianych palach ma swoje zalety. Będą nas ścigać, zapewne. W ten sposób może jakoś ich zgubimy.

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Yueying

Yueying
Liczba postów : 1182
Jak nigdy tęsknię za czasami, w których przyszło mi się narodzić. Choć może nie za czasami jako takimi, bo każdy czas miał swoje zalety i wady, ale przede wszystkim za moim klanem, gdzie nikt nie czuł głodu, nie było wykorzystywania, a wszyscy byliśmy równi, ludzie czy wampiry, bez znaczenia. Wszyscy dbaliśmy o swój własny dobrobyt, wszyscy troszczyliśmy się o siebie, a jeśli ktoś cierpiał głód to był to powód dla wstydu dla reszty. Czasem myślę, że dobrze, że ominęły mnie te walki, że nie przyszło mi urodzić się właśnie teraz. Wiem, że niektórzy nie szanowali w ogóle ludzkiego życia, zarówno wampiry, jak i ludzie, ale ja taka nie byłam. Każda z ras miała swoje za uszami, ale by postępować tak, by ktoś nie mógł nawet się najeść? To było niedopuszczalne. Dlatego nie chciałam, by spłynęła ich krew. To nie była ich wina, że świat wyglądał tak, a nie inaczej. Plus… Chciałam unikać nikomu niepotrzebnego rozlewu krwi. To nie tak, że sądziłam, że przeżyją tę noc. Tak naprawdę nawet w to wątpiłam, ale dlaczego musieli ginąć niejako przeze mnie? Gdyby nie ja, nieznajomy z ostrzem nie wtrąciłby się.
Coraz mniej spodziewam się po tej nocy czegoś dobrego. Nie wiem, jakie decyzje będzie trzeba podjąć, w jaki sposób zniknąć stąd. Czuję się… zagubiona. Chociaż nie. Nie jestem zagubiona. Jestem bezsilna. Nie mogę im w żaden sposób pomóc, nie jestem w stanie tego zrobić, bo tutaj, w tym kraju, nawet nie mam takiej możliwości. Mam ochotę kląć, ale wiem, że to mi w niczym nie pomoże. Ani mnie, ani temu obcemu. Prawdę mówiąc jestem mu wdzięczna. Nawet nie dlatego, że ocalił mi niejako życie, ale że nie pozwolił mnie przelać ich krwi. Bo przecież to zamierzałam zrobić, by siebie ocalić. Bo tak było po prostu łatwiej, niż pozwolić im zabrać to, czego chcieli. Nie, żebym miała cokolwiek przeciwko, by oddawać się cielesnym przyjemnościom, ale nigdy na siłę i absolutnie nie w takich okolicznościach przecież!
Widzę, że nie jest zadowolony z mojej prośby. Hmm… W takiej chwili łatwo pomylić prośbę z rozkazem, więc spuszczam wzrok w ramach przeprosin. Nie chciałam go przecież w żadnym wypadku urazić, absolutnie nie. Jestem teraz trochę uzależniona od niego, od jego pomocy i mam obawy, że mógłby mnie tu zostawić. Nie znajdę stąd sama wyjścia, nie odnajdę się w labiryntach uliczek, bo każda jedna wygląda tak samo. Jestem po prostu obca i odczuwam to teraz boleśniej niż kiedykolwiek wcześniej. Zdaję się na niego, gdy widzę, że jednak nie chce mnie tu samej zostawić. Może jednak nie uraziłam go aż tak… A może po postu woli takie sprawy wyjaśniać później. Nie widzę w tym żadnego problemu. Obserwuję za to, co robi, jak odpycha jednego z tamtych. Niegłupi pomysł taka dywersja. A potem?
Czuję, jak łapie moją dłoń, jak szarpie i zmusza do biegu. Rozdał ciosy, ale posłuchał. Zostawił ich przy życiu. W jakiś sposób jestem za to wdzięczna. Nie opieram mu się, pozwalam się pociągnąć i biegnę za nim. Z nim? Nie wiem. Jest szybszy ode mnie, ale to dlatego, że jest i wyższy. Zaciskam zęby, wyciągając z siebie wszystko, co tylko jestem w stanie. Dam radę, muszę. Nie mogę go spowolnić przecież. Jesteśmy pomiędzy zabudową, nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie konkretnie, ale słyszę głosy i wiem, co się stanie, jeśli na nich natrafimy. Otwieram usta, by spytać, co teraz, ale zanim zdążę wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, już wiem.
- W którym kierunku? – pytam jedynie, bo przecież odpowiedź jest ważna. On wie, dokąd zmierzamy, ja nie. Nie wypuściłam szpili, więc szybko spinam włosy, by nie zasłaniały drogi. Zaraz potem padam na kolana, wpełzając pod dom, zapewne brudząc się od kurzu. Nie obchodzi mnie to, strój nie ma żadnego znaczenia, nie, gdy uciekamy przed ogniem i tamtymi. Przeklęte kimono tylko mi przeszkadza. Wprawdzie rozcięłam je po bokach, ale i tak mnie irytuje. Nie jestem kobietą przejmującą się wyglądem w takiej chwili. Krótkie poprawki i materiał przeszkadzał już mniej, za to niestety odsłaniał całkiem sporo. Cóż, szybkość ucieczki przede wszystkim. Z moich ust ulatuje syk, gdy naciskam kolanem na jakiś ostry kamień. Czuję lekkie pieczenie, musiała popłynąć krew. No trudno, co poradzę. Wyleczy się, jestem przecież wampirem.


@Osamu

_________________
She looks for her omens in the dancing of fire and curve of old bones.
milestone 1000
Napisałeś 1000 postów! Brawo!

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Mam teraz jeden cel – wydostać nas z tego piekła bez większego szwanku. O dziwo, póki co idzie całkiem dobrze, obyło się bez niepotrzebnego rozlewu krwi, za co w jakiś sposób jestem wdzięczny mojej towarzyszce, choć moja mina sprzed kilku chwil wcale na to nie wskazywała. Ostatecznie, nie chcę przecież walczyć z ludźmi, których do działania pcha głód. Tylko, czy można nim usprawiedliwić napaść na kobietę? Znowu mam pewne wątpliwości i zaczynam myśleć bardzo dużo o sprawach, o których na ten moment powinienem zapomnieć. Zostawiliśmy przecież pogoń daleko w tyle. To się liczy.
Wciąż ściskam jej dłoń, bo nawet moment rozłąki może skończyć się w opłakany sposób – nie zna tutejszego otoczenia, słyszałem również, że z językiem ma pewien problem, ale prostymi zwrotami posługuje się bardzo płynnie. To jednak może jej nie wystarczyć, jeśli wypuści się samotnie poza obręb wioski, oczywiście o  i l e  sobie poradzi z rozszalałym tłumem. Głuchy stukot i wybuch pomarańczowych płomieni wyznacza postęp napadających na spichlerz chłopów. Póki co trzymają w ryzach wojowników i zaczynają wynosić worki z ryżem. Moje zmysły wychwytują wszystko, nawet jeśli oddalamy się systematycznie od serca rebelii.
Przesmyk pod domem emanuje chłodem, spowija go mrok rozdzierany migotaniem światełek w oliwnych lampkach. Schylam się, ciągnę ją za sobą. Teraz dopiero mogę wyswobodzić palce z ciasnego splotu. Pod zabudową musimy przeczołgać się samodzielnie, ostrożnie sunąc po wyrównanym gruncie. To tylko pozór spokoju, również tam możemy natrafić na niebezpieczeństwo, bo stukot butów wewnątrz domostwa uciążliwie dudni, rozsadzając bębenki. Wsuwam się we wskazane miejsce, robię to na tyle ostrożnie, by nie pochwycił mnie nieznośny skurcz w prawej nodze. Czasami zapominam, że moja sprawność nie jest taka, jakiej bym pragnął. Kontroluję jednak ruchy na tyle, by zachowały pozór płynności. Wcześniej przewieszam miecz przez plecy.
Przetniemy — wskazuję jej kierunek ręką, ograniczając do prostego wyjaśnienia. Wiem, że większej liczby sformułowań może nie zrozumieć. Musimy iść niemal cały czas prosto, potem lekko zboczyć w prawo. Tak zbliżymy się do drewnianej palisady wyznaczającej granicę wioski. — Trzymaj się blisko — dodaję, ale ucinam, bo zerkając w jej stronę widzę dość nietypową scenę. Kimono najwyraźniej nie ułatwia jej ruchów, radzi sobie z tym problemem na swój sposób, a przed moimi oczami łyska blada skóra ud. Mimowolnie, zupełnie bez zastanowienia, parskam cichym śmiechem. Dziękuję bogom, że noszę dzielone hakama, które w żaden sposób nie utrudniają mi nawet tak niecodziennej czynności jaką jest przeczołganie się pod domem. Nie komentuję jednak nic więcej, nie chcąc jej speszyć, nawet jeśli determinacja pojawiająca się na jej twarzy wcale nie wskazuje, jakoby miała się przejąć jakimikolwiek słowami padającymi z moich ust.
Chwilę później brniemy we wskazanym przeze mnie kierunku. Powoli, mozolnie, na tyle cicho, aby nikt nie odkrył naszej obecności. Kiedy do moich nozdrzy dociera zapach krwi, a do uszu wyraz bólu, znów odwracam twarz. Musiała przedrzeć skórę na nierównościach wystających gdzieniegdzie z na pozór idealnie ubitej ziemi. Jest tu na tyle brudno, że pierwszą rzeczą, jaka przychodzi mi do głowy jest ludzkie zdezynfekowanie rany. Teraz nie mamy jednak na to czasu. Dalej towarzyszy nam już tylko szmer nierównego oddechu spotęgowanego nadmiernym stresem. Przy krańcu domostwa, musimy się na chwilę zatrzymać, bo ulicą przebiega tłum mężczyzn. Ogień migocze bardzo blisko, czuję powoli wzbierający atak paniki, bo jeszcze przed chwilą byliśmy przecież z dala od tej piekielnej plagi.
Tam — kiwam głową i w ostatniej chwili, wiedziony impulsem, zmieniam nasz cel. Nie chcę, naprawdę nie chcę mierzyć się z żywiołem, przed którym lęk czuję tak, jakby był zupełnie świeżym doznaniem. Nie tłumaczę mojego wyboru. Trafiamy po chwili na ścieżkę pogrążoną w ciemności. Tu pożoga nie sięga. Wychylam głowę, sprawdzam, czy teren jest bezpieczny. Podaję jej obydwie dłonie, by schwytać pewnie przedramiona i wyciągnąć ją spod budynku. Do tego czasu uspokajam się już, a bestia strachu wycofuje się na samo dno duszy. Pociągam drobną sylwetkę ku sobie. Jej kimono nosi ślady brudu, jest zupełnie podarte, a u dołu upstrzone szkarłatnymi kropelkami..
Krwawisz — stwierdzam i wskazuję na rozcięte kolano. To nie do końca samo otarcie. Dookoła jest cicho i chyba mamy odrobinę czasu na przygotowanie do dalszej ucieczki. Przykucam, podciągam rękaw po sam łokieć, by odsłonić splot śnieżnobiałego bandaża, którym okrywam blizny. Łatwiej spruć cienki materiał, niż siłować się z niszczeniem ubrania. Odrywam dłuższy kawałek, skóra pod nim naznaczona jest perłową poświatą nienaturalnie wygładzonego naskórka, pozrastanego w przedziwną arabeskę. Nieszczególnie potrzebuję takiej ochrony, robię to bardziej dla własnego komfortu, każdego dnia ukrywając ślady przeszłości na ciele. Teraz nie chcę się nad tym zastanawiać. sprawnie przewiązuję materiał przez kolano tak, aby nie blokował jej ruchów. Przeszywa mnie nieśmiała refleksja, że zmysły odbierają coś ciekawego. Unoszę na nią spojrzenie, palce jednak wiążą staranny supeł. W przestrzeni pomiędzy nami zawisa nieme pytanie. Krzyk za plecami zwiastuje koniec odpoczynku i podrywam się na równe nogi.
Jeszcze trochę, do końca uliczki i podsadzę cię przez drewniane ogrodzenie. W polach znajdziemy mojego rumaka — przynajmniej mam taką nadzieję, ale nie mówię o wątpliwościach. Taro jest mądry. Chwytam dłoń przybyszki i biegniemy. Przecieram twarz drugą ręką i na nadgarstku dostrzegam jej skrzepłą krew, której zapach przylepia się do moich nozdrzy.
Szybko.

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Yueying

Yueying
Liczba postów : 1182
Świat jest piekłem, a my jesteśmy w nim. Żyjemy, choć wszystko może się zdarzyć. Cieszę się tylko, że nie popłynęła krew. Nie chciałabym im dokładać do tego, co teraz odczuwają. Nie zerkam jednak na mojego wybawcę, domyślam się, że nadal może być na mnie trochę zły. Najpierw jednak musimy stąd uciec, musimy odsunąć od siebie widmo kolejnego takiego napadu. Nie protestuję, gdy wciąż trzyma mnie za rękę. Tak jest dla mnie po prostu lepiej, niż puścić go i po prostu się zgubić. Chwilowo jest moim jedynym sprzymierzeńcem, a do tego przewodnikiem po tych pogmatwanych uliczkach.
Słyszę trzask ognia, słyszę, jak wynoszą worki. Chyba z ryżem, co miałoby całkiem sporo sensu. Słyszę też czyjeś krzyki i dźwięk będący oczywistym pozbawieniem kogoś życia. Zagryzam wargę, ale biegnę dalej. Widywałam już, co głodny tłum może zrobić z ludźmi i nie chcę stać na ich drodze. Mój wybawca chyba też nie, jeśli szybkość kroku może o czymkolwiek świadczy. Nie rozmawiamy praktycznie wcale – zastanawiam się, ile w tym braku czasu, a ile świadomości bariery językowej. Cieszę się, że używa prostych wyrażeń, a na pewno, że chociaż stara się mówić dość wyraźnie. Dzięki temu nie mam problemu by zrozumieć, czego ode mnie oczekuje.
Czołganie się pod zabudową nie jest czymś, czego chciałabym doświadczać ponownie. Dopiero tam uwalnia moją dłoń, ale i tak w końcu cały czas czołgam się za nim. Muszę odsunąć od siebie dudnienie butów nad nami, które uciążliwie utrudnia jakiekolwiek pozbieranie myśli. Zauważam ostrożność mężczyzny. Może coś sobie uszkodził wcześniej? Chociaż nie, jest wampirem… Może to przeszły uraz? Ale nie mam czasu rozważać tego, czy mój rozmówca urodził się czy został zmieniony. Raczej go przemieniono, nas, urodzonych, nie jest zbyt wielu, nie ukrywajmy. Czystki Inkwizycji dotknęły wszystkich.
Ruch ręką wystarczy, bym domyśliła się, o co mu chodzi. Jasne, nie ma sprawy. Na przełaj przez siebie. Cholerne kimono. Zauważam spojrzenie i słyszę parsknięcie śmiechem. W odpowiedzi piorunuję go wzrokiem, choć zaraz potem sama nie mogę powstrzymać parsknięcia. Serio facet? Teraz będziesz zwracać uwagę na to, co zrobiłam ze swoim strojem? Po prawdzie nie pogardziłabym spodniami podobnego typu, co ma na sobie. Ma szczęście, że tak naprawdę kompletnie zwisa mi to, co myśli na temat mojego ubioru. Gdyby nie wprowadziło to jeszcze większego zamieszania bez większego problemu pozbyłabym się ciuchów w ogóle. Hmmm. To wcale nie jest taki idiotyczny pomysł. Do tego jednak potrzebujemy stąd wyjść.
Ból przeciętego kolana zdecydowanie utrudnia czołganie się. Przynajmniej nie muszę się przejmować jakimś zakażeniem i idzie nam to jakoś sprawnie. Przynajmniej tak myślę. Jesteśmy przy krańcu domostwa, ale musimy się zatrzymać. Inaczej wpadniemy na ludzi, a to pewnie źle się skończy. Widzę też ogień, zmiana kierunku jest więc zrozumiała. Nie chcę spłonąć żywcem. Nie boję się ognia, ale wiem, że płomienie mogą zrobić krzywdę. Zmiana kierunku jest więc na rękę i mi. Zwłaszcza, gdy łapie mnie za ręce i przyciąga do siebie. Wydostaję się spod domostwa, na tyle zaskoczona ruchem, że wlatuję prosto w ramiona wampira. Patrzę na niego, mrugając oczami. Żyjemy, tylko to się liczy.
- To nic. – bagatelizuję rozcięcie, bo to naprawdę nic. Ale znowu mnie zaskakuje, przykucając przede mną. W innej sytuacji byłabym pewnie odrobinę zawstydzona. I pomyślałabym sobie kilka niekoniecznie przyzwoitych rzeczy. Za to moje myśli kierują się w inną stronę. Najpierw dochodzi do mnie, że cały czas udaję człowieka, a wampir chyba nie zdołał domyślić się, że jestem taka jak on. Potem jednak widzę, jak odplątuje bandaż. Blizny po poparzeniu… Fascynujące w wyglądzie, jednocześnie jednak mówiące o tym, że musiał bardzo wiele wycierpieć. Nie muszę już pytać, gdyby był jak ja, nie miałby żadnych blizn. W kontemplacji nad tym pozwalam mu zawinąć swoje kolano, chociaż wiem, że zaraz i tak będzie wyleczone. Patrzę mu w oczy z góry, widzę w nich pytanie. Uśmiecham się mimowolnie, pokazując ząbki i wysuwam na chwilę kły. Na tyle, by je dostrzegł, ewidentnie wampirze… Mówiłam, że to nic.
- Nie ścigają nas tylko ludzie. Ogień też. – rzucam, słysząc krzyk za plecami. Cichy moment zniknął. Znowu ciągnie mnie za rękę i mam ochotę się roześmiać, że chyba teraz taka moja dola, być ciągniętą za rękę po jakichś dziwnych wertepach. Okay, nie narzekam. Przynajmniej chyba wie, dokąd zmierzamy. O ile ktokolwiek wie… Zebrało mi się na filozoficzne dysputy. Parskam, w duchu, starając się przyspieszyć kroku. Nie powiem, o wiele łatwiej mi biec, gdy ubiór nie krępuje ruchów. Nie mamy czasu. Nie mamy dokąd uciec. Tym razem to ja ciągnę go za rękę i wpycham do jednego z domostw. Przykładam palec do ust, a chwilę później tłum pojawia się tam, gdzie byliśmy. Nie zdążylibyśmy uciec, musimy więc przeczekać. Dzięki temu mogę rozejrzeć się po domu i znaleźć skrzynię z ubraniami. Na szczęście są i męskie. Wyjmuję spodnie podobne do tych, które ma mój wybawiciel. Góra też tam jest. Świetnie, tak będzie łatwiej. Zrzucam z siebie resztki kimona, nie przejmując się w ogóle tym, że nie mam nic pod spodem i że mężczyzna może patrzyć. Wkładam na szybkiego ubrania, a potem dopasowuję je do swojego wzrostu. Zerkam na zewnątrz i macham na mężczyznę ręką.
- Już pusto. – oznajmiam mu, patrząc wyczekująco. Jesteśmy tak blisko… - Twój koń udźwignie dwie osoby? – rzucam nagle pytaniem, zdając sobie sprawę, że to też może być problem.

@Osamu

_________________
She looks for her omens in the dancing of fire and curve of old bones.
milestone 1000
Napisałeś 1000 postów! Brawo!

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Świadomość zawęża się coraz mocniej, próbuję zupełnie nie zwracać uwagi na tło, czyli to, co dzieje się w odległości kilkunastu kroków od nas. Ta bitwa, a tym bardziej wojna nie jest ani moją, ani jej sprawą. Jesteśmy tu zupełnie przypadkowo i nie tak miała dla nas wyglądać ta noc. O jakże odległe są jednak zamiary bogów od utworzonego w głowie planu. Nie ma tu miejsca na tokkuri i sake, którą jest wypełnione. Nie ma miejsca na dźwięki shamisenu, ani na biel kobiecych nadgarstków. Nie ma miejsca na pieśni szeptane w słodyczy uniesienia do ucha, nie ma też miejsca, by złożyć zmęczoną głowę i zamknąć powieki, bowiem pomiędzy nie wdziera się teraz ostry swąd spalenizny, a zamiast łagodnych tonów sączy się złowieszcze dudnienie i ludzki krzyk.  Koniec, zmierzch czasów, przelane wraz z krwią ziarenka białego ryżu formującego się w wartki strumień, gdy w worek wbija się strzała wypuszczona gładko przez łuczniczkę. Nie uda mi się wybronić wszystkich ataków, jeśli wyjdziemy wspólnie na otwartą przestrzeń. Klnę siarczyście, pierwszy raz na głos w obecności nieznajomej. Nawet moja cierpliwość ma swój limit. Nie jestem cudotwórcą, choć pewnie kilka strzał w plecy nie zdołałoby mnie zatrzymać. Zdarza się, że tęsknię za spokojnym, ułożonym życiem, wzdycham zaraz, bowiem znów naciera na mnie nieznośna refleksja nad beznadziejnością tego obrzydliwego dnia. To chyba jednak nie czas na użalanie się i próby wojowania z bóstwami. Dziwne, że po tych wszystkich latach wciąż mam jakiś sentyment do starej wiary i nie potrafię się od niej odciąć. W obecnym stanie nie powinna mieć dla mnie chyba najmniejszego znaczenia, choć i tego nie jestem pewien, bo Kazuo nigdy wiele w temacie nie mówił, a spotkanie się z istotami swojego rodzaju czasami graniczyło z cudem. Z cudem, który właśnie, zupełnie spontanicznie, miał miejsce pod ciemnym niebem okraszonym łuną pożogi.
Kiedy wysuwa swoje kły, powoli zaczynam rozumieć nietypowe zachowanie i reakcje na moje działania. Owszem, mgliste przebłyski intuicji mówiły mi już nieco na jej temat, lecz nie byłem pewny, teraz natomiast jaśniej nie dało się postawić spraw. Nie odpowiadam jej jednak nic na rewelację, którą postanawia mi wyjawić. To nie zmienia wiele, tak czy tak, wyprowadziłbym ją z bagna zgotowanego przez wieśniaków. Może właśnie dlatego nawet się nie oglądam, kiedy biegniemy przed siebie, a w pewnym momencie przyspieszam sądząc, że powinna sobie poradzić z tempem większym od przeciętnego. Nie mamy wyjścia, albo wyplujemy płuca, albo spłoniemy, bo kolejny raz wyłaniają się jęzory ognia. Nie mam ochoty znów czuć go na połaciach skóry, nie mam ochoty znów przechodzić przez koszmar, który nawiedza mnie niemalże w każdym śnie. Uwagę zbywam syknięciem. Zaciskam mocniej palce na grzbiecie dłoni. Nie dzisiaj. Nie dzisiaj. Już nie ma dla mnie znaczenia, czy wpadniemy na grupę wieśniaków. Jeśli będzie trzeba, utoruję sobie drogę siekąc na oślep; przez ramiona, uda i gardła. Nie ważne ile spłynie krwi, nie umrę w ogniu.
Szarpię się, bo kobieta chce zmienić kierunek. Znów nie pozwala mi na urzeczywistnienie planu. Zagryzam wnętrze policzka. Moja własna posoka spływa po języku i drażni gardło. Muszę się uspokoić, bo fobia wyraźnie zaczyna dyktować kolejne kroki. Nie tego się uczyłem, nie tego po sobie oczekiwałem. Pozwalam jej na dokonanie wyboru. Wpadamy w pustą przestrzeń domostwa. Jest chłodno i panuje półmrok. Przywieram do ściany plecami i chwytam łapczywie powietrze w skurczone płuca. Przez moment zupełnie tracę ją z oczu, oddala się, ochota na odrobinę spokoju wygrywa, choć trwa to ledwie jedno cyknięcie cykady, bowiem stukot wieka kufra przykuwa moją uwagę na nowo. Krząta się przy nim i jeszcze nie wiem, co zamierza. Pozwalam sobie na szczyptę nieprzyzwoitości i przesuwam spojrzeniem, ledwie muśnięciem, po płynnym kształcie.

ciężar jedwabiu
uderza o drewno
morela ume
   

Czy to czyni mnie nieodpowiedzialnym? Nie sądzę. Mistrzowie haiku czerpią siłę z zachwytu nad chwilą. Czy ta chwila jest piękna i ulotna? Z całą pewnością. Przymykam oczy i powracam do rzeczywistości, nim się odwraca. W ogromnym stroju wydaje się jeszcze drobniejsza, niż przed chwilą. Spodnie są wygodniejsze. Nie dziwię się, że chce ułatwić dalszą przeprawę przez piekło. Odrywam palce od chropowatego drewna, bo faktycznie zagrożenie tymczasowo minęło. Podchodzę i pociągam za pasy himo – zawiązane zupełnie nieudolnie. Zaciskam je na linii talii i przewiązuję na brzuchu. Niech choć jedna rzecz będzie tu na miejscu. Z tej odległości widzę całkiem dobrze jej oczy, w które wpatruję się z zaciekawieniem.
Tak lepiej — wyrokuję, bo splot jest na tyle solidny, że pozbawiam się tym samym kolejnej, ulotnej chwili piękna. Musimy jednak uciekać. — Udźwignie, jeśli nie będzie miał wyjścia. Jesteś drobna — dodaję jeszcze i uchylam drzwi od domostwa. Wskazuję dłonią, że może bezpiecznie iść za mną. Po kilku minutach docieramy do ogrodzenia i pomagam jej wspiąć się na konstrukcję. Sam pokonuję ją bez większego problemu. Dopiero po drugiej stronie czuję, że mięśnie naciągają się niebezpiecznie i ból przeszywa mnie piekącą lancą. Zaciskam zęby i podpieram się rękami o ziemię. Wstaję szybko, bo nie chcę, by domyśliła się, że coś jest nie tak.
Łąka za miastem jest chłodna i o wiele cichsza, niż trzewia chaosu. Gwiżdżę z nadzieją, że pojawi się Taro. Ruszam przed siebie, by przeczesać wzrokiem teren. Dopiero po chwili widzę, że biegnie, a wraz z nim trzy inne, spłoszone konie.
Masz szczęście — w całym absurdzie tej nocy, może przynajmniej wybrać maść konia.

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Yueying

Yueying
Liczba postów : 1182
Wielu próbowało unikać walk, nie mieszać się w wojny, żyć spokojnie na ich obrzeżu i być tylko milczącym świadkiem tego wszystkiego. Ja taka byłam. Mimo tak wielu lat życia nie potrafiłam zebrać się na tyle, by z kimś walczyć. I jak zawsze wszystko było dobrze, ale tylko do czasu. Świat cały czas zmuszał mnie do ingerencji, kazał wręcz zainteresować się, wziąć broń do ręki i iść zmieniać historię. Bo jak inaczej nazwać to, co działo się właśnie teraz? Ogień, rozszalały tłum… świst strzały. Z zaskoczeniem przyskoczyłam do wampira, mając idiotyczne wrażenie, że zaraz oberwę. Przekleństwa mężczyzny w ogóle mnie nie ruszają, dość jasno opisują sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Nie przeszkadza mi to, sama potrafię rzucać niezgorszymi wiązankami, nie raz udawało mi się przerazić tego czy owego wyklinając w ojczystym języku. Kusi, by zrobić to teraz, ale powstrzymuję się.
Nie mamy czasu, by rozmawiać o tym, kim jesteśmy i co tu robimy. Na pewno wiele to ułatwia, nie musimy kryć się przed sobą wzajemnie, możemy biec ze wszystkich sił, by uciec przed rozszalałym żywiołem. Nie rozumiem, jaki cel ma podpalanie wszystkiego. Przecież co im przyjdzie ze spalonych szkieletów domów? Nie zajmą ruin, nie przydadzą im się do niczego. Nie rozumiem tego, nie rozumiem tych ludzi… Nie jestem człowiekiem. Jestem wampirem. Wyłączam zdolność odziedziczoną po ojcu, moje ciało znów jest zimne, jak na wampira przystało. Nie muszę rozumieć, co się dzieje. Muszę uciekać razem z moim towarzyszem. Ogień nas ściga, a choć kocham jego widok, nie w takiej chwili.
Udaje się zbiec. Zerkam kontrolnie na wybawcę, czy wszystko z nim w porządku. Mam prawie pewność, że żywioł go przeraża. Nic na ten temat nie mówię, rozumiem go. Kiedyś topiłam się w wodzie. Po dziś dzień nie weszłam na żaden statek lub do morza. Nie dobrowolnie przynajmniej. Strach nie powinien być niczym wstydliwym, ale jednak żadne z nas nie przyzna się przed drugim. Zostawiam go w spokoju, przebierając się. Wiem, że mnie obserwuję, czuję wzrok muskający moje odsłonięte ciało. Lekceważę ten fakt, to nie jest zaproszenie do niczego. A on? Nie jest idiotą. Mam tylko nadzieję, że moje czyny rozumie dokładnie takimi, jakimi są – poszukiwaniem wygody w dalszej ucieczce. Żal mi pięknego kimona, nawet jeśli i tak zniszczyłam je bezpowrotnie podczas ucieczki. Z zaskoczeniem obserwuję, jak podchodzi do mnie i poprawia moje nieudolne próby zawiązania wszystkiego. Unoszę ręce na boki, pozwalając mu na to i tak samo jak on w moje ja patrzę w jego oczy. Uśmiecham się delikatnie, badając jego rysy twarzy. Japończyk, na pewno. Jest z tego miejsca, z tego kraju, nie tak jak ja, obca, przybyła tu zza wody. Chyba nie dane mi dłużej podróżować po świecie, potrzebuję odpoczynku.
- Dziękuję. – mówię prosto, opuszczając dłonie. Faktycznie, czuję, że strój trzyma się na mnie o wiele lepiej po tych poprawkach. I chyba na całe szczęście nie grozi mi, że góra rozchyli się przy nieostrożnym ruchu. Możemy iść dalej, nie grozi nam już ogień ni rozszalali wieśniacy. Ogrodzenie jest wysokie, ale z pomocą Japończyka udaje mi się je pokonać. Zerkam na niego, gdy zeskakuje na ziemię, ale nie widzę nic niepokojącego. Tutaj jesteśmy bezpieczni, a konno na pewno będzie łatwiej uciekać. Rozglądam się za wierzchowcem i ku mojemu zdumieniu na gwizd wampira przybiegają aż cztery konie. Śmieję się z ulgą.
- I to jakie. Są spłoszone… - gubię słowa. Nie wiem, jak wyjaśnić mu, o co mi chodzi. Klnę cicho po chińsku, po czym wskazuję na siebie i na konia. Muszę go najpierw oswoić, zanim dosiądę. Widzę też, że nie mają siodeł ani wodzy. Nic nie szkodzi, nie takie ujeżdżałam na stepach. Przypomina mi się moja młodość… Obserwuję wierzchowce dłuższą chwilę, a potem biorę na cel tego czarnego. Nie muszą znać języka, to bardzo inteligentne zwierzęta, wystarczy im ton głosu. Odzywam się do konia po kazachsku, uspokajającym łagodnym tonem. Nie chcę go spłoszyć, a oswoić. Podchodzę bardzo powoli, cały czas mówiąc, by w końcu znaleźć się obok wierzchowca. Wycofuje się, więc staję. Patrzę w inteligentne końskie oczy. Zaufaj mi. proszę po kazachsku, wyciągając rękę. Zwierzę myśli, ale pozwalam mu decydować. Nie wiem, ile to wszystko trwa, ale niczego nie przyspieszam. W końcu majestatyczne zwierzę trąca moją dłoń swoim łbem i wiem, że już jest mój. Gładzę jego łeb, pomiędzy oczami, dotykam aksamitnych chrap, a potem obejmuję go i głaszczę po szyi. Uśmiecham się ciepło, szepcząc podziękowania i prośby do zwierzęcia, by pomogło mi bezpiecznie się wydostać.
- Możemy jechać! – zwracam się do wampira, uśmiechając się szeroko. – Pomożesz mi? – koń jest zbyt wysoki, bym zdołała wskoczyć na niego nie robiąc mu krzywdy. Poza tym nie ma siodła, które mogłoby mi pomóc. Muszę więc liczyć na mojego towarzysza. Zresztą siodło mi niepotrzebne, byle tylko wsiąść. – Bai Lian. – przedstawiam się mężczyźnie po chwili namysłu. – Ale możesz mi mówić Tsuki. – dodaję. „Księżyc” to najbardziej uniwersalne imię, którym posługuję się cały czas od zarania dziejów. Chyba odkąd ktoś mnie tak nazwał pierwszy raz. Myślę, że mi to pasuje. Już dawno traktuję to jako imię, a nie tylko przezwisko.

@Osamu

_________________
She looks for her omens in the dancing of fire and curve of old bones.
milestone 1000
Napisałeś 1000 postów! Brawo!

Osamu

Osamu
Liczba postów : 39
Jest zdeterminowana, to wiem na pewno. Niewiele więcej mogę poddać ocenie. Nie mamy czasu na rozmowy, bo brakuje go nawet na to, aby zebrać własne myśli w jedną, sensowną całość. Pierzchają więc we wszystkie strony, rwą się, niewiele po nich zostaje, bo kolejne impulsy przeszywają nastawione do ucieczki ciało. Tylko ta chwila w opuszczonym domostwie. Na więcej nie można liczyć. Wtedy mogę przez dłuższy, czysto samolubny sposób, delektować się delikatnymi rysami jej twarzy. Ładna, cudzoziemka. Nie jestem obojętny na wdzięki kobiet. To zabawne, że czasami o tym zupełnie zapominam pochłonięty niedolą. Może nie chcę przywoływać wspomnień? Robię to z premedytacją? Dlaczego więc, na bogów, właśnie teraz chcę odrobiny beztroski? Czy to przesilenie ciała? Czy lęk tak bardzo mnie mroczy, że próbuję się odciąć i podążyć za czymś zupełnie przyjemnym? Los nigdy mnie nie oszczędzał. Nie rozważam tego dłużej, bowiem musimy biec.
Polana za miasteczkiem jest wolna od kłębów dymu i gorąca buchającego od palących się szkieletów domów. Zgliszcza pozostają tam, gdzie niegdyś swe rezydencje mieli kupcy oraz bogatsi urzędnicy. To cena głodu panującego wśród chłopów. To cena wyrwania sobie chociaż skrawka sprawczości. Nie oceniam, ani jednych, ani drugich. Ciężko może to przyznać, jednak od zawsze należałem do lepiej sytuowanej części społeczeństwa – ciężko w tym momencie, należy sprostować. Ojciec bardzo dbał o ideały, nie stronił od korzystania z pozycji. Czy to źle? Jak to stwierdzić? Nikt nigdy nie nauczył go, że powinno być inaczej. Ja też dopiero z czasem zacząłem się uczyć nieco więcej o świcie. Teraz moje horyzonty są szersze, ale nie chcę wciąż stać po konkretnej stronie.
Podchodzę do Taro. Wyciągam ostrożnie dłoń w jego kierunku, wkrótce uległy kojącej obecności, układa chrapy pod opuszkami moich palców. Oddycha spokojnie, choć dopiero zakończył bieg. Posiada cały rynsztunek, wraz z sakwą zawieszoną przy boku. Wygląda na to, że nie zgubiłem wiele z mojego podróżnego dobytku. To dobrze, ale należy też nadmienić, że przecież wiele przy sobie nie noszę. Cenniejsze rzeczy przy skórze, zawinięte pomiędzy bandażami, resztę łatwo zakupić, choć cieszę się, że nikt nie pokusił się na kilka płacht materiału, których używam w trakcie dnia, by zapewnić sobie schronienie, jeśli tylko nie zajadę do gospody na czas. Ciepłe powietrze omiata mi twarz.
Spoglądam na towarzyszkę. Ma rację, konie są przerażone do granic. Czego jednak oczekiwać, jeśli zbiegły przed pożarem. Śledzę uważnie jej ruchy. Nie do końca wiem, co zamierza. Teraz moja reakcja zdaje się zupełnie kuriozalna. Każę się jej cieszyć, kiedy musi wsiąść i jechać na oklep, a konie nie są zbyt chętne, by poddać się władzy obcej osoby. Znów jednak mnie zaskakuje. Spokojnie podchodzi do stworzenia, mówi coś pod nosem. Rozumiem tyle, co nic. Marszczę czoło. Zaciskam palce, gładząc łeb Taro. Wygląda na to, że mam przyjemność z kimś znającym się na rzeczy bardziej, niż mógłbym przypuszczać. Cmokam z uznaniem. Potem prosi mnie o pomoc w dostaniu się na grzbiet. Podchodzę bez zastanowienia i podkładam stopkę, by wślizgnęła się bezpiecznie na miejsce. Tak, zmiana stroju była zdecydowanie wskazana. Zatrzymują mnie przy niej kolejne słowa. Pierwszy raz wymawia swoje imię.
Bai Lian…
Próbuję ułożyć na języku obco brzmiące miano. Nie wiem, czy robię to dobrze, nie wiem, czy przypadkiem jej nie obrażam, dlatego szybko przyzwyczajam się do swojskiego Tsuki. Tak jest wygodniej. Uśmiecham się delikatnie i skłaniam głowę w geście szacunku.
Jestem Osamu, Tsuki-san — przedstawiam się, ale to na tyle. Na dalszą rozmowę będzie jeszcze czas. — Za mną, znam bezpieczne miejsce — zarządzam, gdy już jest gotowa do drogi. Oddalam się, by dosiąść Taro. Wkrótce po tym, zaczynam kierować się ścieżką prowadzącą w kierunku wybrzeża, choć nie nad sam brzeg. Chcę doprowadzić nas pomiędzy występy skalne, gdzie rośnie przyjemny, bambusowy las. Jeśli nie uda nam się dotrzeć dalej, będziemy mogli skryć się o poranku w płytkiej wyrwie osłoniętej dodatkowo parawanem. Raczej nikt tam nie chadza. Większość skupia się na gorącym źródle oddalonym o około piętnaście chō. Spędziłem tam kilka dni, nim zdecydowałem się przemierzyć drogę ku tej felernej wiosce. Myślę, że przyda nam się odpoczynek po wyczerpującej ucieczce.
Pędzę niemal na pamięć, płynnie omijając przeszkody, nurzając się wreszcie w morzu wysokiej trawy falującej w rytm chłodnego wiatru. Nie wiem, jak długo pędzimy, nie liczę czasu, sprawdzam tylko, czy nie zgubiłem przypadkiem Tsuki. Kiedy naszym oczom ukazuje się soczysta zieleń, oddycham z ulgą.
Taro coraz ostrożniej porusza się w gęstwinie. Majaczące czoła skał emanują dodatkową rześkością Zeskakuję z grzbietu, by rozprostować zdrętwiałe kości. Czuję ból promieniujący przez biodro po stopę. Nieintencjonalnie utykam, ale prę przed siebie. Pokonaliśmy przynajmniej kilka ri zmiennym tempem.
Tsuki-san, to tu — uświadamiam ją. — Zatrzymamy się, będzie bezpiecznie. — Opieram się o bok Taro, posyłam kobiecie łagodne spojrzenie. Kosmyki lepią mi się do boków twarzy. Wyraźnie sam muszę odpocząć. — Potrzebujesz czegoś? Kawałek dalej jest gorące źródło. Tu będzie obóz. Na jakiś czas. — Dbam o prostotę zdań. Konie muszą coś zjeść i się napić. Drobny ciek wodny szumi pomiędzy kamykami i mchem.

_________________
A world of grief and pain
Flowers bloom
Even then

Yueying

Yueying
Liczba postów : 1182
Bieg wyrywa z płuc ostatnie oddechy, napręża mięśnie. Cieszę się, że jednak mamy konie, bez nich byłoby strasznie ciężko. Nie zdołam biec w takim tempie dalej, każdy ma swoje limity, a adrenalina kiedyś się kończy. Moja właśnie opadła, jedyne, na co mam ochotę, to walnąć się na trawę i tak właśnie leżeć. Łapię powietrze drogocennymi haustami, nie kryjąc się z tym, że potrzebuję odpoczynku. To w domu było zbyt krótko, by nabrać sił, ale mieliśmy przecież cel, który właśnie osiągnęliśmy. Dostać się do koni, które pozwolą nam ruszyć dalej. Koni, które są bardziej przerażone niż my dwoje uciekając przed ogniem, nie pozwalając złapać się w pułapkę.
Nie mam okazji obserwować, jak zachowuje się względem swego wierzchowca, jeszcze nie. Najpierw skupiam się na wybranym przez siebie, bo nie chcę obciążać biednego zwierzęcia podwójną wagą. Może i jestem drobna, ale nadal to niepotrzebny dodatek. Z pomocą wampira wsiadam na konia, układając się wygodnie na jego grzbiecie. Może i jazda na oklep nie jest najprzyjemniejsza, ale to głównie kwestia zaufania i wzajemnego zrozumienia. Mój koń najwyraźniej nie ma z tym problemu, bo jedynie potrząsa głową, pozwalając mi złapać się za grzywę. Przeczesuję ją, zamierzając potem zwyczajnie trzymać bardziej końską szyję, ot na tyle, by utrzymać równowagę. To wyszkolone zwierzę, zareaguje na podstawowe komendy.
Słucham, jak wymawia moje chińskie imię. Najwyraźniej nie do końca sobie radzi z obco brzmiącą nazwą, ale nie mam pretensji. Trudno jest być poprawnym za pierwszym razem. Nie dziwi mnie wcale, że wybiera tę drugą wersję, nawet przypuszczałam, że tak właśnie zrobi. Zawsze brzmi bardziej swojsko, a i ja nie będę mieć problemu, by załapać, że zlepek dźwięków to moje imię. Kłaniam mu się z wysokości wierzchowca, na chiński sposób, powtarzając w myślach jego imię. Osamu… Nawet ładnie. Dziwnie pasująco. Kiwam głową, nie protestując wcale przeciwko jego przewodnictwu. Skoro zna lepsze miejsce, niech prowadzi.
Mój wierzchowiec to mądre zwierzę. Łatwo kieruję go tam, gdzie chcę jechać, poza tym wdzięcznie trzyma się Taro. Nie próbuję nawet zapamiętać drogi, pędzimy zbyt szybko, a poza tym cały mijany krajobraz zaczyna robić się bardzo podobny. W innych warunkach pewnie podziwiałabym otoczenie, ale teraz… teraz uciekamy. Nie wiem, ile to trwa. Nie potrafię zliczyć mijającego czasu, wpatrzona w plecy Osamu i zad jego konia. Gdzieś w gęstwinie zgubiłam szpilę, więc moje włosy kaskadą powiewają na wietrze, plącząc się, trochę przeszkadzając widokom. W końcu wjeżdżamy w gęstwinę zieleni, jest ciszej i spokojniej. Odruchowo ja też się uspokajam, gładząc szyję i kark czarnego wierzchowca, przeczesując włosy palcami i dopiero teraz zaczynając się rozglądać wokoło. Zeskakuję zaraz za Osamu, obserwując uważnie jego sylwetkę. Utyka? Hmmm… To nie może być wynik ucieczki, tam nic sobie nie zrobiliśmy. Idę za nim, starając się wysnuć jakieś wnioski na tej podstawie. Ma blizny po poparzeniu, więc czyżby miał jakiś wypadek w przeszłości? Może tak… Ale to utykanie nie jest dobre. Wcześniej nie utykał, więc musiał sobie coś nadwyrężyć. Powinnam na to spojrzeć, gdy dotrzemy na miejsce.
W końcu stajemy. Mrugam oczami, widząc, że oboje jesteśmy tak samo wyczerpani i tylko kiwam głową, nie mając sił na szukanie słów. Gorące źródło? Ah, już wiem. To oznacza gorącą wodę i przyjemną kąpiel. Tak, zdecydowanie chętnie tam wejdę. Zawsze lubiłam gorące kąpiele, od młodości. Eh, dziewczyno, sprzedajna jesteś. Za balię z wrzątkiem poszłabyś tańczyć z samym diabłem i to nago w trakcie pełni – nie, żebyś tego kiedyś nie zrobiła, ale to teraz nieważne. Obóz to też dobry pomysł. Macham na niego dłonią.
- Usiądź. Zajmę się końmi. – mówię, wskazując mu spory, acz płaski kamień, na którym wygodnie może posadzić tyłek. Ja potem też zresztą, ale najważniejsze, żeby odpoczął. Regeneracja nie naprawi wszystkiego, zwłaszcza, gdy uraz jest sprzed przemiany. Oporządzam obydwa konie, ściągając siodło i sakwy na ziemię, dając po sobie poznać wieloletnią praktykę w temacie. Dopiero gdy konie są już zaopiekowane, nakarmione i mają dostęp do wody, podchodzę do Japończyka. Przykucam przy nim, odrobinkę z wahaniem, obawiając się tego, jak to odbierze. Żaden mężczyzna nie reaguje dobrze na wytknięcie swoich słabości, zresztą nawet nie tylko mężczyzna. Ale… jestem mu coś winna, za ocalenie i bezpieczne miejsce.
- Pokaż, proszę. – mówię cicho, szukając wśród ubogiego słownictwa odpowiednich słow. – Znam medycynę. – dorzucam kulawo, klnąc w duchu. – Mogę? – wskazuję na nogawkę, jednak nie czekając na zgodę ostrożnie podwijam materiał do góry, by dostać się do kolana. Nie zwracam uwagi na żadne obrażenia, ostrożnie dotykając przede wszystkim mięśni, więzadeł i splotów. Nie jest dobrze, wszystko jest nadwyrężone i napięte. Jeszcze trochę i uszkodzi je jeszcze bardziej, bo w tym stanie regeneracja naprawi uszkodzenia, ale błędnie, bazując na równie błędnej matrycy sprzed przemiany. Klnę w duchu, że nikt wcześniej się tym nie zajął. Nie wyleczyliby go całkowicie, ale mogli sporo ułatwić. – Przeciążone. Pozwól mi. Ocaliłeś mnie, więc chociaż tyle mogę. – tłumaczę się, klękając wygodnie na mchu i patrząc mu w oczy. Ostrożnie naciskam odpowiednie punkty, by rozluźnić zbitki mięśni, a potem zaczynam masaż, by chociaż trochę pomóc w tym nadwyrężeniu. Bariera językowa boli w tej chwili najbardziej, bo nie potrafię znaleźć odpowiednich słów, by mu wszystko wyjaśnić.

@Osamu

_________________
She looks for her omens in the dancing of fire and curve of old bones.
milestone 1000
Napisałeś 1000 postów! Brawo!

Sponsored content


Powrót do góry


 
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach