Liczba postów : 39
Tytuł: Skrzyp wioseł smaga fale mrozi do szpiku kości ta noc i łzy
Data: 1787
Miejsce: Prowincja Izu
Kto: Selena x Osamu
Jak bardzo pojemna jest ludzka cierpliwość? Jak wiele pomieści w sobie, gdy brzuch jest zupełnie pusty i wykręca się w bolesny węzeł? Jak wiele zniesie, gdy ziarna ryżu zdają się droższe od okruchów klejnotów?
Wychodząc na rozdeptaną trawę zmieszaną z tężejącym dżdżem słyszę stukot geta gdzieś w głębi pobliskiego domostwa. Dalej widzę jeden z magazynów nadmorskiego miasteczka mogący spokojnie pomieścić roczny zapas zdolny wyżywić ćwierć prowincji Izu. Stukot zdaje się być coraz bardziej natarczywy, niepokojący, więc strząsam z siebie resztki przyjemności owego wieczoru, choć uporczywie dudni mi w głowie muzyka instrumentów i zapach dusznego powietrza rezonującego rzadkimi przyprawami. Znów przedziera się do mnie krzyk i wrzawa, ludzie uciekają, widzę poplamione tabi raz po raz łyskajace spod warstw różnokolorowego kimona. Zatrzymuję się przy jednej ze ścian i próbuję zebrać myśli. Wszystko dzieje się bardzo szybko i niespodziewanie – spokojna noc zamienia się w zamieszki, a wkrótce może otrzeć się o regularną rzeź. Ludzie byli niezadowoleni na długo przed tym, jedynie ślepota i brak ugodowości wyżej postawionych pompuje więcej goryczy i sprawia, że wreszcie czara się przelewa rozprzestrzeniając truciznę nienawiści pośród chłopów, których żołądki przypominają obecnie pomarszczoną, suchą śliwkę ume. Nie mogę ich winić – zapewne inaczej odebrałbym tę sytuację kilka dekad temu, lecz coraz mniej we mnie starego mnie. Nie chcę brać czynnego udziału w tym wydarzeniu – nie planowałem nic podobnego, więc znów ruszam przed siebie, wiedząc, że zaangażuję się jedynie w sytuacji wyższej konieczności, a tej obecnie nie widzę.
W błocie dostrzegam zgubiony sandał – stoi na sztorc niczym pomnik ludzkiej porażki. Zaciskam palce – tsuka mojego wakizashi przypomina barwą krew, którą spłyną wkrótce ulice. Ile jeszcze czasu potrzeba, by bezmyślny motłoch rabujący śnieżnobiałe, wyszlifowane ziarenka ryżu został stłumiony przez uzbrojonych samurajów? Klnę pod nosem, kiedy tuż przede mną ląduje wypchnięta z domu fusuma, a właściwie jej strzępy. Mozaika kształtów przesuwa się przed mymi oczami i zbaczam z drogi, by przecisnąć się przed kolejną, wściekłą i krzyczącą grupą wieśniaków. Ograniczam się do odepchnięcia jednego z nich – cudem uchodząc przed uderzeniem, które spada nagle, bez wyraźnego schematu, co oznacza jedynie działanie pod wpływem adrenaliny. Nie zamierzam dobywać ostrza, choć palce wciąż, uciążliwie wpijam w węzły jedwabnego sznura spalającego się misternie wokół rękojeści.
Nie jestem wprawdzie ich pierwszym celem ataku, bo już dawno porzuciłem zbroję wojownika przyoblekając mało mający wspólnego z formalnością strój rōnina. Tych roi się tu wielu, w większości sympatyzujących z chłopstwem, stąd mogę spodziewać się raczej ciosu od swoich. Ironia losu.
Nie uważam się już jednak za jednego z nich – te lata minęły strawione wraz z tatami i papierem, z bawełną okrywającą grzbiet, ze skórą, której resztki pokracznie zrosły się arabeskę unieruchamiającą sprawne niegdyś ciało. Może nie jest to widoczne, może niewielu wie, z czym muszę się mierzyć każdego dnia, lecz sam odczuwam własną niedołężność na tyle, by ugodowo uchylić głowę i zająć się pielęgnowaniem własnej, nie naznaczonej kodeksem drogi. Ojciec umierałby po tysiąckroć, gdyby był świadkiem upadku, który sam wszak zapoczątkował. Nie powiem, że nie czuję czegoś na kształt satysfakcji; dopiero bezsenne dni przynoszą głęboką refleksję i niekończący się smutek uderzający o kościaną klatkę żeber niczym poczerniały od knota oliwnej lampki motyl – ułomny i rozpaczliwie próbujący ostatkami sił uciec. To niemożliwe. Zostanie ze mną po kres czasu, o ile ten kiedykolwiek nastanie.
Nie powinienem jednak rozmyślać o tym teraz, bowiem zaczynam mieć problemy zupełnie innej natury. Niedozbrojeni, ale pełni furii mężczyźni forsują właśnie główne wejście do spichlerza, część rozpierzchła się po wąskich ulicach i domostwach zamożnych urzędników oraz kupców. Widzę w oddali języki ognia napawające mnie lękiem – skręcam. Tym razem nie ograniczam się do pchnięcia i saya uderza w potylicę człowieka zagradzającego mi przypadkiem drogę. Opada z plaskiem w maź, która naznacza teraz mój policzek. Bogowie mi świadkiem, że pragnę wydostać się z miasteczka, nim ostrza pójdą w ruch. Przywieram wreszcie do beczki wypełnionej wodą – dostrzegam, że znalazłem się w miejscu, w którym spędzałem wczesny wieczór; znów przemyka mi wspomnienie melodii instrumentów i niecodziennego występu. Wrażenie ciepła wypełnia spięte plecy – odrobina zawahania. Błądzę spojrzeniem po okolicy, szukam, co jeszcze się zmieniło prócz rozdeptanego bardziej niż zwykle błota i podziurawionych warstw washi w miejscach okien. Dopiero z czasem dociera do mnie, że być może… być może tego wieczoru nie dane mi będzie wymknąć się niczym cień z nie-mojej-bitwy.
Data: 1787
Miejsce: Prowincja Izu
Kto: Selena x Osamu
Jak bardzo pojemna jest ludzka cierpliwość? Jak wiele pomieści w sobie, gdy brzuch jest zupełnie pusty i wykręca się w bolesny węzeł? Jak wiele zniesie, gdy ziarna ryżu zdają się droższe od okruchów klejnotów?
Wychodząc na rozdeptaną trawę zmieszaną z tężejącym dżdżem słyszę stukot geta gdzieś w głębi pobliskiego domostwa. Dalej widzę jeden z magazynów nadmorskiego miasteczka mogący spokojnie pomieścić roczny zapas zdolny wyżywić ćwierć prowincji Izu. Stukot zdaje się być coraz bardziej natarczywy, niepokojący, więc strząsam z siebie resztki przyjemności owego wieczoru, choć uporczywie dudni mi w głowie muzyka instrumentów i zapach dusznego powietrza rezonującego rzadkimi przyprawami. Znów przedziera się do mnie krzyk i wrzawa, ludzie uciekają, widzę poplamione tabi raz po raz łyskajace spod warstw różnokolorowego kimona. Zatrzymuję się przy jednej ze ścian i próbuję zebrać myśli. Wszystko dzieje się bardzo szybko i niespodziewanie – spokojna noc zamienia się w zamieszki, a wkrótce może otrzeć się o regularną rzeź. Ludzie byli niezadowoleni na długo przed tym, jedynie ślepota i brak ugodowości wyżej postawionych pompuje więcej goryczy i sprawia, że wreszcie czara się przelewa rozprzestrzeniając truciznę nienawiści pośród chłopów, których żołądki przypominają obecnie pomarszczoną, suchą śliwkę ume. Nie mogę ich winić – zapewne inaczej odebrałbym tę sytuację kilka dekad temu, lecz coraz mniej we mnie starego mnie. Nie chcę brać czynnego udziału w tym wydarzeniu – nie planowałem nic podobnego, więc znów ruszam przed siebie, wiedząc, że zaangażuję się jedynie w sytuacji wyższej konieczności, a tej obecnie nie widzę.
W błocie dostrzegam zgubiony sandał – stoi na sztorc niczym pomnik ludzkiej porażki. Zaciskam palce – tsuka mojego wakizashi przypomina barwą krew, którą spłyną wkrótce ulice. Ile jeszcze czasu potrzeba, by bezmyślny motłoch rabujący śnieżnobiałe, wyszlifowane ziarenka ryżu został stłumiony przez uzbrojonych samurajów? Klnę pod nosem, kiedy tuż przede mną ląduje wypchnięta z domu fusuma, a właściwie jej strzępy. Mozaika kształtów przesuwa się przed mymi oczami i zbaczam z drogi, by przecisnąć się przed kolejną, wściekłą i krzyczącą grupą wieśniaków. Ograniczam się do odepchnięcia jednego z nich – cudem uchodząc przed uderzeniem, które spada nagle, bez wyraźnego schematu, co oznacza jedynie działanie pod wpływem adrenaliny. Nie zamierzam dobywać ostrza, choć palce wciąż, uciążliwie wpijam w węzły jedwabnego sznura spalającego się misternie wokół rękojeści.
Nie jestem wprawdzie ich pierwszym celem ataku, bo już dawno porzuciłem zbroję wojownika przyoblekając mało mający wspólnego z formalnością strój rōnina. Tych roi się tu wielu, w większości sympatyzujących z chłopstwem, stąd mogę spodziewać się raczej ciosu od swoich. Ironia losu.
Nie uważam się już jednak za jednego z nich – te lata minęły strawione wraz z tatami i papierem, z bawełną okrywającą grzbiet, ze skórą, której resztki pokracznie zrosły się arabeskę unieruchamiającą sprawne niegdyś ciało. Może nie jest to widoczne, może niewielu wie, z czym muszę się mierzyć każdego dnia, lecz sam odczuwam własną niedołężność na tyle, by ugodowo uchylić głowę i zająć się pielęgnowaniem własnej, nie naznaczonej kodeksem drogi. Ojciec umierałby po tysiąckroć, gdyby był świadkiem upadku, który sam wszak zapoczątkował. Nie powiem, że nie czuję czegoś na kształt satysfakcji; dopiero bezsenne dni przynoszą głęboką refleksję i niekończący się smutek uderzający o kościaną klatkę żeber niczym poczerniały od knota oliwnej lampki motyl – ułomny i rozpaczliwie próbujący ostatkami sił uciec. To niemożliwe. Zostanie ze mną po kres czasu, o ile ten kiedykolwiek nastanie.
Nie powinienem jednak rozmyślać o tym teraz, bowiem zaczynam mieć problemy zupełnie innej natury. Niedozbrojeni, ale pełni furii mężczyźni forsują właśnie główne wejście do spichlerza, część rozpierzchła się po wąskich ulicach i domostwach zamożnych urzędników oraz kupców. Widzę w oddali języki ognia napawające mnie lękiem – skręcam. Tym razem nie ograniczam się do pchnięcia i saya uderza w potylicę człowieka zagradzającego mi przypadkiem drogę. Opada z plaskiem w maź, która naznacza teraz mój policzek. Bogowie mi świadkiem, że pragnę wydostać się z miasteczka, nim ostrza pójdą w ruch. Przywieram wreszcie do beczki wypełnionej wodą – dostrzegam, że znalazłem się w miejscu, w którym spędzałem wczesny wieczór; znów przemyka mi wspomnienie melodii instrumentów i niecodziennego występu. Wrażenie ciepła wypełnia spięte plecy – odrobina zawahania. Błądzę spojrzeniem po okolicy, szukam, co jeszcze się zmieniło prócz rozdeptanego bardziej niż zwykle błota i podziurawionych warstw washi w miejscach okien. Dopiero z czasem dociera do mnie, że być może… być może tego wieczoru nie dane mi będzie wymknąć się niczym cień z nie-mojej-bitwy.