Liczba postów : 4
Lyka Nacario
podstawowe
wiek: 56 (urodzona w 1966 roku; przemieniona w 1988)
rasa: wilkołak (przemieniona)
pochodzenie: Batangas, Filipiny
wizerunek: Atikah Karim
rola w watasze: bez stada (gamma)
znaki szczególne
dwa księżyce blizn srebrzące się na zewnętrznej skórze prawego uda — wilczy stygmat; przylegająca do ciała, jak druga skóra słodko-kwiatowa kompozycja perfum składająca się z pudrowych nut, mimozy, ogórka, choiny kanadyjskiej i bergamotki
dwa księżyce blizn srebrzące się na zewnętrznej skórze prawego uda — wilczy stygmat; przylegająca do ciała, jak druga skóra słodko-kwiatowa kompozycja perfum składająca się z pudrowych nut, mimozy, ogórka, choiny kanadyjskiej i bergamotki
biografia
Kiedy zamykam oczy, pod stopami czuję drobny piasek dzikich plaż znajdujących się tuż poza granicami Batangas. To niemal niemożliwe, by ledwie kilkaset metrów od gwarnych, publicznych kąpielisk ziemia tak bardzo różniła się od tej, po której na co dzień stąpają setki ludzi; niemal niemożliwe, żeby drobinki kruszcu były w tym miejscu mniej rozgrzane od wściekłego słońca, chociaż na rażąco jasne, prawie że białe, połacie lądu muskanego łagodnym dotykiem lazurowych fal nie padał choćby ułomny fragment cienia. A jednak — wymykając się z domu, ze szkoły, z nabożeństwa, z głośnych i pełnych emocji spotkań, na które ciągali mnie rodzice i z których nie rozumiałam nic poza jątrzącą się w ludziach złością — długie godziny potrafiłam spędzać w samotności na wyczerpujących spacerach wzdłuż linii brzegu wyspy, nurzając stopy w rozgrzanych drobinkach kwarcu; długie godziny byłam w stanie wystać w kolejkach po bilet autobusowy, byle tylko dostać się do cuchnącego potem i desperacją pojazdu, który zawiózłby mnie daleko za miasto, wprost ku rozległej ranie wydrapanej w ziemi, raz po raz wstrząsanej boskim gniewem i zalewanej ognistym żarem dobywającym się z krateru Taal. Nigdy za przypadek nie uważałam, że na świat przyszłam z chwilą, gdy z serca jeziora, piątego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego, rozległo się głośne łkanie wyspy Luzon.
Kiedy zamykam oczy, na skórze czuję kąsające mnie zawzięcie, z zajadłością, o jaką nie podejrzewałabym żadnej żywej istoty, tysiące szpilek — ból mieszał się z panującym w tym dziwnym, obcym mi miejscu chłodem, tak intensywnym, że odnosiłam wrażenie, jakby wszystko we mnie zamarzało, nie tylko z zewnątrz, ale przede wszystkim głęboko w środku, w samym sercu kości. Byłam przekonana, że umieram — albo że umrę niewiele później, jeśli tylko nie uzyskam jakiejkolwiek pomocy. Nie umarłam: towarzyszący mi wtedy ból i lęk sprawiły jedynie, że straciłam przytomność. Mam skłonność do wyolbrzymiania i przesadnego wpadania w panikę; mam zdolność do dramatyzowania w chwilach, w których sytuacja dla wszystkich innych zdaje się być pod kontrolą — na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat udało mi się nad tym zapanować; nauczyłam się, czy raczej życie nauczyło mnie, kiedy faktycznie powinnam zacząć się niepokoić. W tamtej chwili jednak, gdy zdenerwowana, zmęczona i wystarczająco już przemarznięta wracałam z meczu lokalnej, radzieckiej drużyny piłki nożnej, gdy niespełnione oczekiwania o niesamowitym widowisku i gorącej atmosferze gnały mnie przez zaciemnione, zaśnieżone ulice Nowego Urengoju do akademika, nie potrafiłam jeszcze racjonalnie oceniać sytuacji. Byłam nowa, w nowym miejscu, z nowymi możliwościami i całym życiem przed sobą — miałam ledwie dwadzieścia dwa lata, kiedy to wszystkie dotychczas przeżyte lata w jednej chwili, krótkiej jak gwałtowne zaczerpnięcie haustu powietrza, przeleciały mi przed oczami, a olbrzymia rana na udzie, przez którą przesączał się ku mojemu wnętrzu przeszywający chłód tajgi, była jedynym, na czym mogłam skupić rozemocjonowane myśli. Nie chciałam pamiętać łyśnięcia w ciemności bladoniebieskich ślepi i wielkiego, ciemnego kształtu, który pozbawił mnie tchu. Nie chciałam pamiętać gorącego oddechu owiewającego mi twarz wciskaną w zaspę z nadzieją, że w ten głupi sposób uda mi się schować przed zawisłym nade mną przeznaczeniem — które, jak potem się okazało, odeszło bez zająknięcia, pozostawiając na pastwę losu. Nie chciałam już więcej wracać po nocach sama; zarzekałam się, że jeśli tylko przeżyję, nie pozwolę sobie więcej na podobny błąd; jeśli to coś — nie wiedziałam czy niedźwiedź, czy wilk, czy pies, czy stworzenie, o istnieniu którego nie miałam pojęcia — nie wróci, by dokończyć pastwienie się nade mną, nigdy więcej nie wyjdę na zewnątrz bez towarzystwa drugiego człowieka i czegoś, czym mogłabym się obronić. Trudno powiedzieć, żeby tego felernego wieczora towarzyszył mi rozsądek, gdy następnego dnia skonstatowałam, że to, co za sprawą nocnych strachów urosło w moich wyobrażeniach do rozmiarów końca świata, było ledwie drobnym zadrapaniem. Przestrogą, po której szybko pozostały wyłącznie dwa wysrebrzone półksiężyce blizn.
Kiedy zamykam oczy, na języku czuję słodki smak lanzones. Lepki sok skleja mi wargi i brudzi palce, nigdy jednak nie potrafiłam oprzeć się pokusie, by cienką, twardą skórkę rozerwać natychmiast, zaraz po zerwaniu świeżej kiści słodliwki, jak nazwali ją na zachodzie. Im byłam starsza, starałam się wyzbywać tych dziecięcych, niedojrzałych nawyków — chciałam wyglądać elegancko i elegancko się zachowywać, jak te wszystkie panie z kolorowych czasopism, które migały mi za okratowanymi oknami sklepów. Wcale nie planowałam pójść w ślady rodziców; nie chciałam, jak oni, utknąć w cukrowni, nie chciałam słuchać nieustannego narzekania i nie chciałam narzekać. Marzyłam, żeby na łabędzich szyjach pracownic okolicznych fabryk pyszniły się łańcuszki i wisiorki moich projektów; marzyłam, żeby mówić wszystkimi językami świata i każdemu w każdym języku tłumaczyć to, o co tak pieklą się moi rodzice; marzyłam żeby zobaczyć wielki świat i przeżyć prawdziwą miłość. A potem chciałam tylko, żeby wszystko się skończyło. Żeby nikt nie widział, jak gniew i ból zmienia rysy mojej twarzy, jak zmienia się całe moje ciało. Pragnęłam próżni, w której mogłabym umieścić rozdzierające mnie cierpienie. Poza świdrującym świadomość trzaskiem wyłamywanych ze stawów kości; poza wściekle drapiącym krtań warkotem — ani ludzkim, ani zwierzęcym — poza metalicznym posmakiem wypełniającym mi usta-nieusta nie pamiętam nic z tej pierwszej nocy, gdy zaskoczona odpowiedziałam na wezwanie lunarnej przyjaciółki. Chyba wyszłam zapalić — liczyłam, że tym śmiesznym nawykiem uspokoję niespokojny umysł. Chyba znalazłam się piętnaście kilometrów od granic miasta — znów zjadały mnie nerwy, znów pamięć zapychałam niepotrzebnymi obrazami mijanych okolic nakrytych białym całunem, jakby natura już dawno przyszykowała się na moje pożegnanie ze Związkiem Radzieckim i dotychczasowym życiem.
Kiedy zamykam oczy, słyszę melodyjny głos matki, który sączy mi w uszy monotonną mantrę, że wszystko będzie w porządku. Wszystko będzie w porządku. Wszystkowszystko będzie wporządkuwporządkuwporządku. Wszystkobędziewporządku. Niemal wydaje mi się, że po tylu latach sama stałam się tymi słowami, mimo że nigdy nic w porządku nie było. Ani wtedy, kiedy w pospiechu, zupełnie nieprzygotowana wyjeżdżałam z rodzinnego miasta, by rozpocząć naukę na nowo otwartej uczelni na północy Związku Radzieckiego; ani wtedy, gdy będąc kłębkiem nerwów wyjeżdżałam z Nowego Urengoju, by zostawić za sobą zaskakująco realne demony, mając nadzieję że tym samym tego jednego pozbędę się również ze mnie; ani wtedy, kiedy po kilku latach spędzonych we względnym spokoju na Węgrzech, gdzie wreszcie udało mi się zrozumieć i niemal pogodzić z nową naturą, jaka zaczęła we mnie drzemać, znów w pośpiechu musiałam przenieść się dalej na zachód, by odciąć się od plotek i podejrzeń, które zaczęły zaciskać się wokół mojej osoby jak wnyki. W porządku nie było w żadnym miejscu i w żadnym czasie — zawsze coś szło nie tak; nie układało się po mojej myśli; zawsze coś zaczynało mnie denerwować od nieodpowiedniego koloru sofy, poprzez źle przycięty żywopłot, wścibskich sąsiadów, fatalne zauroczenie, na braku ulubionych bułek w lokalnej piekarni skończywszy. W porządku nie było szczególnie wtedy, gdy kolejne przemiany — te przeobrażające mnie na powrót w człowieka poskładanego z niezliczonej ilości kłębków nerwów — zaczynały być coraz trudniejsze; które wymuszały moje bezsłowne zniknięcia na dłużej niż dwa, trzy dni, niż tydzień, które kończyły się nieraz trzymiesięczną nieobecnością i nieposkromionym przytłumionymi zmysłami instynktem dyktującym mi kolejne kroki, kreślącym niemożliwą do pokonania przez człowieka trasę. Nie wiem, czy to litość alf, na które natykałam się podczas tych dzikich wojaży, czy łut szczęścia pozwalał mi wielokrotnie wracać do względnie dobrej formy i ludzkiej postaci — wolałam nie wnikać, nigdy też nie podejmując starania, by związać się z jakimkolwiek stadem, bo nie potrafię być uwiązana do jednego miejsca i jednego człowieka, co podobno też nie jest w porządku. Matczyną mantrę musiałam w końcu przekuć w coś, co nie będzie drażniło mnie swoją monotonią i wymuszonym optymizmem — naprawdę dobrze zaczęło być więc wtedy, gdy rozedrgane od emocji dłonie układałam na lepkiej, chłodnej, podatnej moim sugestiom glinie; gdy na tyle musiałam się wyciszyć, by nieopatrznym gestem nie zmienić wykonanej pracy w pokraczną breję. Naprawdę dobrze zaczęło być, gdy w wyciąganych z pieca naczyniach dostrzegałam to wszystko niewporządku, którego chciałam się pozbyć.
Kiedy otwieram oczy, spoglądam wprost w nakrytą bielmem źrenicę księżyca.
Kiedy zamykam oczy, na skórze czuję kąsające mnie zawzięcie, z zajadłością, o jaką nie podejrzewałabym żadnej żywej istoty, tysiące szpilek — ból mieszał się z panującym w tym dziwnym, obcym mi miejscu chłodem, tak intensywnym, że odnosiłam wrażenie, jakby wszystko we mnie zamarzało, nie tylko z zewnątrz, ale przede wszystkim głęboko w środku, w samym sercu kości. Byłam przekonana, że umieram — albo że umrę niewiele później, jeśli tylko nie uzyskam jakiejkolwiek pomocy. Nie umarłam: towarzyszący mi wtedy ból i lęk sprawiły jedynie, że straciłam przytomność. Mam skłonność do wyolbrzymiania i przesadnego wpadania w panikę; mam zdolność do dramatyzowania w chwilach, w których sytuacja dla wszystkich innych zdaje się być pod kontrolą — na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat udało mi się nad tym zapanować; nauczyłam się, czy raczej życie nauczyło mnie, kiedy faktycznie powinnam zacząć się niepokoić. W tamtej chwili jednak, gdy zdenerwowana, zmęczona i wystarczająco już przemarznięta wracałam z meczu lokalnej, radzieckiej drużyny piłki nożnej, gdy niespełnione oczekiwania o niesamowitym widowisku i gorącej atmosferze gnały mnie przez zaciemnione, zaśnieżone ulice Nowego Urengoju do akademika, nie potrafiłam jeszcze racjonalnie oceniać sytuacji. Byłam nowa, w nowym miejscu, z nowymi możliwościami i całym życiem przed sobą — miałam ledwie dwadzieścia dwa lata, kiedy to wszystkie dotychczas przeżyte lata w jednej chwili, krótkiej jak gwałtowne zaczerpnięcie haustu powietrza, przeleciały mi przed oczami, a olbrzymia rana na udzie, przez którą przesączał się ku mojemu wnętrzu przeszywający chłód tajgi, była jedynym, na czym mogłam skupić rozemocjonowane myśli. Nie chciałam pamiętać łyśnięcia w ciemności bladoniebieskich ślepi i wielkiego, ciemnego kształtu, który pozbawił mnie tchu. Nie chciałam pamiętać gorącego oddechu owiewającego mi twarz wciskaną w zaspę z nadzieją, że w ten głupi sposób uda mi się schować przed zawisłym nade mną przeznaczeniem — które, jak potem się okazało, odeszło bez zająknięcia, pozostawiając na pastwę losu. Nie chciałam już więcej wracać po nocach sama; zarzekałam się, że jeśli tylko przeżyję, nie pozwolę sobie więcej na podobny błąd; jeśli to coś — nie wiedziałam czy niedźwiedź, czy wilk, czy pies, czy stworzenie, o istnieniu którego nie miałam pojęcia — nie wróci, by dokończyć pastwienie się nade mną, nigdy więcej nie wyjdę na zewnątrz bez towarzystwa drugiego człowieka i czegoś, czym mogłabym się obronić. Trudno powiedzieć, żeby tego felernego wieczora towarzyszył mi rozsądek, gdy następnego dnia skonstatowałam, że to, co za sprawą nocnych strachów urosło w moich wyobrażeniach do rozmiarów końca świata, było ledwie drobnym zadrapaniem. Przestrogą, po której szybko pozostały wyłącznie dwa wysrebrzone półksiężyce blizn.
Kiedy zamykam oczy, na języku czuję słodki smak lanzones. Lepki sok skleja mi wargi i brudzi palce, nigdy jednak nie potrafiłam oprzeć się pokusie, by cienką, twardą skórkę rozerwać natychmiast, zaraz po zerwaniu świeżej kiści słodliwki, jak nazwali ją na zachodzie. Im byłam starsza, starałam się wyzbywać tych dziecięcych, niedojrzałych nawyków — chciałam wyglądać elegancko i elegancko się zachowywać, jak te wszystkie panie z kolorowych czasopism, które migały mi za okratowanymi oknami sklepów. Wcale nie planowałam pójść w ślady rodziców; nie chciałam, jak oni, utknąć w cukrowni, nie chciałam słuchać nieustannego narzekania i nie chciałam narzekać. Marzyłam, żeby na łabędzich szyjach pracownic okolicznych fabryk pyszniły się łańcuszki i wisiorki moich projektów; marzyłam, żeby mówić wszystkimi językami świata i każdemu w każdym języku tłumaczyć to, o co tak pieklą się moi rodzice; marzyłam żeby zobaczyć wielki świat i przeżyć prawdziwą miłość. A potem chciałam tylko, żeby wszystko się skończyło. Żeby nikt nie widział, jak gniew i ból zmienia rysy mojej twarzy, jak zmienia się całe moje ciało. Pragnęłam próżni, w której mogłabym umieścić rozdzierające mnie cierpienie. Poza świdrującym świadomość trzaskiem wyłamywanych ze stawów kości; poza wściekle drapiącym krtań warkotem — ani ludzkim, ani zwierzęcym — poza metalicznym posmakiem wypełniającym mi usta-nieusta nie pamiętam nic z tej pierwszej nocy, gdy zaskoczona odpowiedziałam na wezwanie lunarnej przyjaciółki. Chyba wyszłam zapalić — liczyłam, że tym śmiesznym nawykiem uspokoję niespokojny umysł. Chyba znalazłam się piętnaście kilometrów od granic miasta — znów zjadały mnie nerwy, znów pamięć zapychałam niepotrzebnymi obrazami mijanych okolic nakrytych białym całunem, jakby natura już dawno przyszykowała się na moje pożegnanie ze Związkiem Radzieckim i dotychczasowym życiem.
Kiedy zamykam oczy, słyszę melodyjny głos matki, który sączy mi w uszy monotonną mantrę, że wszystko będzie w porządku. Wszystko będzie w porządku. Wszystkowszystko będzie wporządkuwporządkuwporządku. Wszystkobędziewporządku. Niemal wydaje mi się, że po tylu latach sama stałam się tymi słowami, mimo że nigdy nic w porządku nie było. Ani wtedy, kiedy w pospiechu, zupełnie nieprzygotowana wyjeżdżałam z rodzinnego miasta, by rozpocząć naukę na nowo otwartej uczelni na północy Związku Radzieckiego; ani wtedy, gdy będąc kłębkiem nerwów wyjeżdżałam z Nowego Urengoju, by zostawić za sobą zaskakująco realne demony, mając nadzieję że tym samym tego jednego pozbędę się również ze mnie; ani wtedy, kiedy po kilku latach spędzonych we względnym spokoju na Węgrzech, gdzie wreszcie udało mi się zrozumieć i niemal pogodzić z nową naturą, jaka zaczęła we mnie drzemać, znów w pośpiechu musiałam przenieść się dalej na zachód, by odciąć się od plotek i podejrzeń, które zaczęły zaciskać się wokół mojej osoby jak wnyki. W porządku nie było w żadnym miejscu i w żadnym czasie — zawsze coś szło nie tak; nie układało się po mojej myśli; zawsze coś zaczynało mnie denerwować od nieodpowiedniego koloru sofy, poprzez źle przycięty żywopłot, wścibskich sąsiadów, fatalne zauroczenie, na braku ulubionych bułek w lokalnej piekarni skończywszy. W porządku nie było szczególnie wtedy, gdy kolejne przemiany — te przeobrażające mnie na powrót w człowieka poskładanego z niezliczonej ilości kłębków nerwów — zaczynały być coraz trudniejsze; które wymuszały moje bezsłowne zniknięcia na dłużej niż dwa, trzy dni, niż tydzień, które kończyły się nieraz trzymiesięczną nieobecnością i nieposkromionym przytłumionymi zmysłami instynktem dyktującym mi kolejne kroki, kreślącym niemożliwą do pokonania przez człowieka trasę. Nie wiem, czy to litość alf, na które natykałam się podczas tych dzikich wojaży, czy łut szczęścia pozwalał mi wielokrotnie wracać do względnie dobrej formy i ludzkiej postaci — wolałam nie wnikać, nigdy też nie podejmując starania, by związać się z jakimkolwiek stadem, bo nie potrafię być uwiązana do jednego miejsca i jednego człowieka, co podobno też nie jest w porządku. Matczyną mantrę musiałam w końcu przekuć w coś, co nie będzie drażniło mnie swoją monotonią i wymuszonym optymizmem — naprawdę dobrze zaczęło być więc wtedy, gdy rozedrgane od emocji dłonie układałam na lepkiej, chłodnej, podatnej moim sugestiom glinie; gdy na tyle musiałam się wyciszyć, by nieopatrznym gestem nie zmienić wykonanej pracy w pokraczną breję. Naprawdę dobrze zaczęło być, gdy w wyciąganych z pieca naczyniach dostrzegałam to wszystko niewporządku, którego chciałam się pozbyć.
Kiedy otwieram oczy, spoglądam wprost w nakrytą bielmem źrenicę księżyca.
ciekawostki
— na przestrzeni lat nauczyła się kilku języków, obecnie biegle włada ojczystym filipińskim, angielskim, rosyjskim oraz francuskim;
— ma osobliwą tendencję przyciągania kłopotów: jeśli coś mogłoby pójść źle, w jej towarzystwie na pewno tak się stanie;
— odkąd zaczęła podróżować po świecie, z każdego miejsca, w którym była, stara się przywieźć pamiątkę w postaci przypinki z herbem miasta, które potem umieszcza na olbrzymiej mapie świata.
— ma osobliwą tendencję przyciągania kłopotów: jeśli coś mogłoby pójść źle, w jej towarzystwie na pewno tak się stanie;
— odkąd zaczęła podróżować po świecie, z każdego miejsca, w którym była, stara się przywieźć pamiątkę w postaci przypinki z herbem miasta, które potem umieszcza na olbrzymiej mapie świata.