Liczba postów : 4
Cały ten dzień mógł iść w trzy diabły; dla Liliany już nie było żadnej różnicy.
Szczerze mówiąc, to nie była nawet pewna, co dokładnie ją zirytowało do tego stopnia, że aż wibrowała ze złości. Nie zdarzało się to aż tak często, jak kiedyś; teraz lepiej umiała chować emocje; choć trudno byłoby rzec, że była w stanie się ich całkowicie pozbyć. Nie, Liliana jedynie... Odkładała je na później. Pielęgnowała czule, niczym najukochańszą roślinkę; pilnowała, by nie umarły, niekiedy podniecając je myślami, które również wrzucała do tej samej szuflady. Nic się nie mogło zmarnować; nic się nie mogło zawieruszyć i zniknąć bez powodu. Wampirzyca rzadko kiedy zwyczajnie zapominała o chowanych urazach, czy też przebaczała. Niekiedy, jednak, w ogóle nie zaprzątała sobie głowy tym, by w ogóle taką urazę zapoczątkować.
Były jednak takie osoby, wobec których nienawiść, żal i rozgoryczenie były jedynymi emocjami, które wampirzyca umiała w sobie nosić.
Jedną z takich person był Sylvain. Jej ukochany Stwórca. Osoba, której zawdzięczała stratę wszystkiego, co kiedykolwiek ukochała. Czy nadal rzucała się na niego z chęcią mordu, jak kiedyś? Nie.
Czy nadal chciała samodzielnie zakopać go w najgłębszym grobie, jaki ktokolwiek mógłby wyśnić? Oczywiście.
Rzecz jasna, nie była na tyle głupia, by publicznie się mu sprzeciwiać. Nie była już ledwie opierzonym pisklęciem, tak gwałtownie wrzuconym w tak wrogi świat. Miała już trochę lat na karku; wiedziała, co się z czym je. Wiedziała, że Stwórcy musiała być posłuszna. Nie znaczyło to jednak, że miała zamiar być z tego powodu zadowolona. Nie miała nawet zamiaru udawać, że jest zadowolona.
A ktokolwiek, komu ten pomysł wcale nie pasował, mógł samodzielnie odciąć sobie głowę i cisnąć ją w najdalszą czeluść piekła.
Z pewnością nastroju Liliany nie polepszał fakt, iż tej nocy znowu śniła o swojej rodzinie. A co gorsze, wcale nie był to sen o ich utracie.
Tylko o tych pięknych dniach, które było im dane razem przeżyć.
Śniła o ciepłym uśmiechu męża, kiedy wraz z córką witała go po powrocie z wyjazdu do innego miasta. Śniła o perlistym śmiechu małej dziewczynki, kiedy wreszcie udało się jej opanować kaligrafię. Śniła o spokojnym śnie; o ramionach mężczyzny, w którym się zakochała; o miękkich pocałunkach, składanych na jej czole, kiedy ten musiał znowu wyjechać. Śniła o ciężarze niemowlęcia, które nosiła całe dnie po domu, zafascynowana tym malutkim stworzeniem. Śniła i śniła.
A potem przebudziła się i koszmar zaczął się na nowo.
Czy można było ją więc winić o te głęboko skrywane uczucia; o te, których Sylvain z całą pewnością był świadomy? Czy można było mieć jej za złe to, że nie żywiła jakiegokolwiek cieplejszego odczucia do tego, który ściągnął ją do tego piekła, w którym przyszło im teraz razem żyć? Owszem, to on właśnie ją uratował; choć przecież wtedy i tak by nie umarła. Zaopiekował się nią.
Nienawidziła go z całego serca.
Mimo złego dnia, przez który musiała się przebić, udało się jej zachować stosunkowo spokojne podejście do otoczenia. Widać było, że jednak jest na krawędzi; zachowywała się jednak w porządku. I chciała taki stan rzeczy zachować do końca dnia. Chciała, naprawdę chciała, choć jeden dzień spróbować przeżyć bez wdawania się w niepotrzebne kłótnie. Bez ciągłego rozmyślania o tym, co było.
Jednak jak miała to zrobić, gdy cierpiała, widząc choćby swoje odbicie?
Jak miała to zrobić, skoro w jej pokoju siedział on, jak gdyby nigdy nic się nie stało?
Z początku go zignorowała; zajęła się zdejmowaniem biżuterii z rąk; pierścionki do jednej szufladki; starannie odłożyła kolczyki do drugiej, a naszyjnik ostrożnie schowała do pudełeczka, by i ono zaraz dołączyło do masy podobnych sobie. Oczekiwała, że i on zrozumie aluzję. Że ma się schować. Zniknąć jej z oczu. Uciekać, gdzie pieprz rośnie, zanim czara goryczy się przeleje i wszystko wybuchnie.
A może chciał, żeby nastąpiła eksplozja?
Liliana w końcu się obróciła; oparła o toaletkę, wbijając przenikliwe spojrzenie w tego, który ją przemienił; zacisnęła dłonie na brzegu mebla tak mocno, że niebezpiecznie zatrzeszczał. Chwilę tak trwała; bez słowa; bez ruchu; jedynie obserwując.
Jak drapieżnik, polujący na swoją ofiarę.
Aż w końcu na jej twarzy pojawił się uśmiech; nienaturalnie miły, uprzejmy; nie sięgnął jej oczu, które opanowało niebotyczne zimno. Ten jeden uśmiech był zarezerwowany tylko dla niego.
Fretka, która do tej pory spokojnie siedziała na brzegu stołka, nastroszyła się, choć też została w miejscu.
— Potrzebujesz czegoś, czy uznałeś, że muszę jeszcze dzisiaj trochę pocierpieć? — wampirzyca zapytała po kolejnej chwili, przekrzywiając nieco głowę w bok; jej dłoń sama z siebie znalazła drogę do chowańca, gdy przesunęła palcami po nastroszonym futrze. — W sumie to od zawsze to lubiłeś, prawda? Patrzeć, jak cierpię. W końcu mnie przemieniłeś. Rzecz jasna, nie mogę ci mieć tego za złe. Dura lex, sed lex. Wielka szkoda, jeżeli mnie zapytasz. Ach. No tak. Ty mnie przecież nigdy o nic nie pytasz. Jak mogłam zapomnieć?
Jej uśmiech stał się nieco szerszy; choć nadal nie ruszyła się z miejsca, w którym stała. Nie chciała; choć palce ją świerzbiły. Rwały się do oplecenia szyi Sylvaina; do zaciskania się mocniej i mocniej, aż wampir nie utraciłby przytomności. Do rwania na kawałki; drapania i ciągnięcia. Kawałek po kawałeczku.
— Nie chcę cię widzieć. Czy to tak trudno zrozumieć? Odebrałeś mi wszystko, więc mógłbyś uszanować choć jedno moje życzenie. Chociaż... Też nigdy nie dbałeś o to, czego ja chciałam. Nawet zabić mi się nie pozwoliłeś. Zgaduję, że powinnam ci za to dziękować na kolanach? Bo najchętniej to chyba bym ci łeb odcięła. Przebiła kołkiem. Spaliła. No, rozumiesz? — mebel znowu niebezpiecznie zatrzeszczał pod naporem palców Liliany; a na jej twarzy wciąż tkwił zimny uśmiech. — Więc będziesz tu stał, jak ostatni kretyn, czy powiesz mi wreszcie czego chcesz i wyniesiesz się we wszystkie diabły, zanim zdecyduję, że ta toaletka ładniej wyglądałaby wbita w twoje ciało?
@Sylvain Favreau
Szczerze mówiąc, to nie była nawet pewna, co dokładnie ją zirytowało do tego stopnia, że aż wibrowała ze złości. Nie zdarzało się to aż tak często, jak kiedyś; teraz lepiej umiała chować emocje; choć trudno byłoby rzec, że była w stanie się ich całkowicie pozbyć. Nie, Liliana jedynie... Odkładała je na później. Pielęgnowała czule, niczym najukochańszą roślinkę; pilnowała, by nie umarły, niekiedy podniecając je myślami, które również wrzucała do tej samej szuflady. Nic się nie mogło zmarnować; nic się nie mogło zawieruszyć i zniknąć bez powodu. Wampirzyca rzadko kiedy zwyczajnie zapominała o chowanych urazach, czy też przebaczała. Niekiedy, jednak, w ogóle nie zaprzątała sobie głowy tym, by w ogóle taką urazę zapoczątkować.
Były jednak takie osoby, wobec których nienawiść, żal i rozgoryczenie były jedynymi emocjami, które wampirzyca umiała w sobie nosić.
Jedną z takich person był Sylvain. Jej ukochany Stwórca. Osoba, której zawdzięczała stratę wszystkiego, co kiedykolwiek ukochała. Czy nadal rzucała się na niego z chęcią mordu, jak kiedyś? Nie.
Czy nadal chciała samodzielnie zakopać go w najgłębszym grobie, jaki ktokolwiek mógłby wyśnić? Oczywiście.
Rzecz jasna, nie była na tyle głupia, by publicznie się mu sprzeciwiać. Nie była już ledwie opierzonym pisklęciem, tak gwałtownie wrzuconym w tak wrogi świat. Miała już trochę lat na karku; wiedziała, co się z czym je. Wiedziała, że Stwórcy musiała być posłuszna. Nie znaczyło to jednak, że miała zamiar być z tego powodu zadowolona. Nie miała nawet zamiaru udawać, że jest zadowolona.
A ktokolwiek, komu ten pomysł wcale nie pasował, mógł samodzielnie odciąć sobie głowę i cisnąć ją w najdalszą czeluść piekła.
Z pewnością nastroju Liliany nie polepszał fakt, iż tej nocy znowu śniła o swojej rodzinie. A co gorsze, wcale nie był to sen o ich utracie.
Tylko o tych pięknych dniach, które było im dane razem przeżyć.
Śniła o ciepłym uśmiechu męża, kiedy wraz z córką witała go po powrocie z wyjazdu do innego miasta. Śniła o perlistym śmiechu małej dziewczynki, kiedy wreszcie udało się jej opanować kaligrafię. Śniła o spokojnym śnie; o ramionach mężczyzny, w którym się zakochała; o miękkich pocałunkach, składanych na jej czole, kiedy ten musiał znowu wyjechać. Śniła o ciężarze niemowlęcia, które nosiła całe dnie po domu, zafascynowana tym malutkim stworzeniem. Śniła i śniła.
A potem przebudziła się i koszmar zaczął się na nowo.
Czy można było ją więc winić o te głęboko skrywane uczucia; o te, których Sylvain z całą pewnością był świadomy? Czy można było mieć jej za złe to, że nie żywiła jakiegokolwiek cieplejszego odczucia do tego, który ściągnął ją do tego piekła, w którym przyszło im teraz razem żyć? Owszem, to on właśnie ją uratował; choć przecież wtedy i tak by nie umarła. Zaopiekował się nią.
Nienawidziła go z całego serca.
Mimo złego dnia, przez który musiała się przebić, udało się jej zachować stosunkowo spokojne podejście do otoczenia. Widać było, że jednak jest na krawędzi; zachowywała się jednak w porządku. I chciała taki stan rzeczy zachować do końca dnia. Chciała, naprawdę chciała, choć jeden dzień spróbować przeżyć bez wdawania się w niepotrzebne kłótnie. Bez ciągłego rozmyślania o tym, co było.
Jednak jak miała to zrobić, gdy cierpiała, widząc choćby swoje odbicie?
Jak miała to zrobić, skoro w jej pokoju siedział on, jak gdyby nigdy nic się nie stało?
Z początku go zignorowała; zajęła się zdejmowaniem biżuterii z rąk; pierścionki do jednej szufladki; starannie odłożyła kolczyki do drugiej, a naszyjnik ostrożnie schowała do pudełeczka, by i ono zaraz dołączyło do masy podobnych sobie. Oczekiwała, że i on zrozumie aluzję. Że ma się schować. Zniknąć jej z oczu. Uciekać, gdzie pieprz rośnie, zanim czara goryczy się przeleje i wszystko wybuchnie.
A może chciał, żeby nastąpiła eksplozja?
Liliana w końcu się obróciła; oparła o toaletkę, wbijając przenikliwe spojrzenie w tego, który ją przemienił; zacisnęła dłonie na brzegu mebla tak mocno, że niebezpiecznie zatrzeszczał. Chwilę tak trwała; bez słowa; bez ruchu; jedynie obserwując.
Jak drapieżnik, polujący na swoją ofiarę.
Aż w końcu na jej twarzy pojawił się uśmiech; nienaturalnie miły, uprzejmy; nie sięgnął jej oczu, które opanowało niebotyczne zimno. Ten jeden uśmiech był zarezerwowany tylko dla niego.
Fretka, która do tej pory spokojnie siedziała na brzegu stołka, nastroszyła się, choć też została w miejscu.
— Potrzebujesz czegoś, czy uznałeś, że muszę jeszcze dzisiaj trochę pocierpieć? — wampirzyca zapytała po kolejnej chwili, przekrzywiając nieco głowę w bok; jej dłoń sama z siebie znalazła drogę do chowańca, gdy przesunęła palcami po nastroszonym futrze. — W sumie to od zawsze to lubiłeś, prawda? Patrzeć, jak cierpię. W końcu mnie przemieniłeś. Rzecz jasna, nie mogę ci mieć tego za złe. Dura lex, sed lex. Wielka szkoda, jeżeli mnie zapytasz. Ach. No tak. Ty mnie przecież nigdy o nic nie pytasz. Jak mogłam zapomnieć?
Jej uśmiech stał się nieco szerszy; choć nadal nie ruszyła się z miejsca, w którym stała. Nie chciała; choć palce ją świerzbiły. Rwały się do oplecenia szyi Sylvaina; do zaciskania się mocniej i mocniej, aż wampir nie utraciłby przytomności. Do rwania na kawałki; drapania i ciągnięcia. Kawałek po kawałeczku.
— Nie chcę cię widzieć. Czy to tak trudno zrozumieć? Odebrałeś mi wszystko, więc mógłbyś uszanować choć jedno moje życzenie. Chociaż... Też nigdy nie dbałeś o to, czego ja chciałam. Nawet zabić mi się nie pozwoliłeś. Zgaduję, że powinnam ci za to dziękować na kolanach? Bo najchętniej to chyba bym ci łeb odcięła. Przebiła kołkiem. Spaliła. No, rozumiesz? — mebel znowu niebezpiecznie zatrzeszczał pod naporem palców Liliany; a na jej twarzy wciąż tkwił zimny uśmiech. — Więc będziesz tu stał, jak ostatni kretyn, czy powiesz mi wreszcie czego chcesz i wyniesiesz się we wszystkie diabły, zanim zdecyduję, że ta toaletka ładniej wyglądałaby wbita w twoje ciało?
@Sylvain Favreau