Liczba postów : 70
Siedział w À La Cloche D’or już dobre dwadzieścia minut. Dochodziła ósma wieczorem, na ulicy za oknem powoli cichnął szum aut wracających do domu pracowników. On był już wolny, dzisiaj udało mu się machnąć dobre kilkadziesiąt jazd. Pewnie zarobił całkiem sporo i to nawet biorąc poprawkę na to, jak obraźliwie mało płacił Uber. Jeździł bite dwanaście godzin z dwoma przerwami na szczanie. Nieludzkie? Całkiem. Ale on nie był człowiekiem.
Właśnie dostał kawę irlandzką, którą zamówił jakiś kwadrans temu. Ładna pianka. Lubił tu przychodzić, bo zawsze było w tym drinku więcej whisky, niż faktycznej kawy. Dzięki temu przypominały mu się czasy, kiedy jeszcze był szczęśliwy. Kiedy miał po co wracać do domu. Kiedy miał do kogo wracać. Teraz jego kawalerka stała pusta i cuchnęła brudnymi naczyniami. Albo je posprzątał? Chyba je posprzątał, tylko z przyzwyczajenia, bo po co.
Wspomnienia z całego dnia kotłowały mu się w głowie. Każdy przebłysk charakteru, człowieczeństwa w zachowaniu jego klientów wydawał mu się cenny. Przez większość czasu czuł się jak maszyna, jak nie-osoba obsługująca inne nie-osoby. Nic nie miało znaczenia. Nikomu nie pomagał, niczego nie poprawiał na świecie tą swoją zasraną pracą. Mogłaby nawet nie istnieć.
...zbyt trzeźwy. Był po prostu zbyt trzeźwy. Kurwa, jak ludzie tak żyją. Co jest z nimi nie tak?
Westchnął melancholijnie i podniósł się z krzesła. Ruszył do toalety, ściskając w kieszeni plastikowe wieczko od jogurtu i malutką torebkę strunową. Rozsiadł się w kabinie, wyciągając swój zestaw. Przez kawałek folii rozkruszył różowawe kryształki i ładnie rozdrobnił proszek brzegiem karty debetowej, żeby ostatecznie usypać z niego na wieczku hojną kreskę. Jedną kreskę, drugą, trzecią - aż zakręciło mu się w głowie. Kopało. Nie spodziewałby się tego po takim kolorze i tym gorzkim zapachu, ale kopało jak szpadlem. Odchylił łeb do tyłu i siorbał nosem, zasysał co zostało w nozdrzach, bo nie lubił marnować ścierwa. Serducho waliło jak dzwon, ale, kurwa, w końcu czuł się dobrze.
Chwiejnie, z błogim uśmiechem, wrócił do stolika. Pianka zdążyła opaść, ale kawa wciąż jeszcze była gorąca. Problem pojawił się taki, że... to było nudne. Chciał czego więcej, niż śmiesznego picia. Chciał z nimi porozmawiać. Chciał być dla nich miły. On się czuł dobrze, więc oni też powinni czuć się dobrze. Świat był wystarczająco ponury. Chciał usłyszeć ich śmiech, chciał poczuć to pogodne zaskoczenie w ich głosie, gdy usłyszą komplement, chciał dotknąć ich, chciał objąć ich ciepło i powiedzieć, że wszystko jest dobrze. Że oni są dobrzy, są świetni, i że powinni częściej o tym myśleć.
Rozejrzał się po kawiarence za "nimi", ale zbyt wielu kandydatów nie dostrzegł. Nie interesowały go pary, nie interesowały go osoby starsze i młodsze, nie miał zamiaru wchodzić w interakcje z kobietami. Był samotny i szukał miłości. Jakkolwiek śmieszne to nie było, zamierzał rzeczywiście spróbować coś ugrać. Coś ugrać z tym azjatyckiego typu urody gościem, który jako jedyny siedział przy stoliku sam.
Przysiadł się do Ayato z najmniej niepokojącym uśmiechem, do jakiego był zdolny. Ubrany był niedbale, w płową sztruksową kurtkę, niedopiętą, błękitną koszulę i luźne, zupełnie nijakie jeansy. Dla podtrzymania iluzji zabrał ze sobą swoją kawę i ostrożnie ustawił ją na stole. Ręka mu drżała, była aż sina od zimna. Tętno przekraczało sto czterdzieści. Ale skupiał się tylko na nim, na jego twarzy, jak nikt inny nie byłby w stanie.
- Cześć! Mogę się przysiąść? - pytał po angielsku z mocnym australijskim akcentem, ale na to pytanie wyraźnie nie chciał odpowiedzi. Nie chciał dać mu szansy na odmowę. - Jak ci mija wieczór? Chciałbyś iść się gdzieś zabawić?
Właśnie dostał kawę irlandzką, którą zamówił jakiś kwadrans temu. Ładna pianka. Lubił tu przychodzić, bo zawsze było w tym drinku więcej whisky, niż faktycznej kawy. Dzięki temu przypominały mu się czasy, kiedy jeszcze był szczęśliwy. Kiedy miał po co wracać do domu. Kiedy miał do kogo wracać. Teraz jego kawalerka stała pusta i cuchnęła brudnymi naczyniami. Albo je posprzątał? Chyba je posprzątał, tylko z przyzwyczajenia, bo po co.
Wspomnienia z całego dnia kotłowały mu się w głowie. Każdy przebłysk charakteru, człowieczeństwa w zachowaniu jego klientów wydawał mu się cenny. Przez większość czasu czuł się jak maszyna, jak nie-osoba obsługująca inne nie-osoby. Nic nie miało znaczenia. Nikomu nie pomagał, niczego nie poprawiał na świecie tą swoją zasraną pracą. Mogłaby nawet nie istnieć.
...zbyt trzeźwy. Był po prostu zbyt trzeźwy. Kurwa, jak ludzie tak żyją. Co jest z nimi nie tak?
Westchnął melancholijnie i podniósł się z krzesła. Ruszył do toalety, ściskając w kieszeni plastikowe wieczko od jogurtu i malutką torebkę strunową. Rozsiadł się w kabinie, wyciągając swój zestaw. Przez kawałek folii rozkruszył różowawe kryształki i ładnie rozdrobnił proszek brzegiem karty debetowej, żeby ostatecznie usypać z niego na wieczku hojną kreskę. Jedną kreskę, drugą, trzecią - aż zakręciło mu się w głowie. Kopało. Nie spodziewałby się tego po takim kolorze i tym gorzkim zapachu, ale kopało jak szpadlem. Odchylił łeb do tyłu i siorbał nosem, zasysał co zostało w nozdrzach, bo nie lubił marnować ścierwa. Serducho waliło jak dzwon, ale, kurwa, w końcu czuł się dobrze.
Chwiejnie, z błogim uśmiechem, wrócił do stolika. Pianka zdążyła opaść, ale kawa wciąż jeszcze była gorąca. Problem pojawił się taki, że... to było nudne. Chciał czego więcej, niż śmiesznego picia. Chciał z nimi porozmawiać. Chciał być dla nich miły. On się czuł dobrze, więc oni też powinni czuć się dobrze. Świat był wystarczająco ponury. Chciał usłyszeć ich śmiech, chciał poczuć to pogodne zaskoczenie w ich głosie, gdy usłyszą komplement, chciał dotknąć ich, chciał objąć ich ciepło i powiedzieć, że wszystko jest dobrze. Że oni są dobrzy, są świetni, i że powinni częściej o tym myśleć.
Rozejrzał się po kawiarence za "nimi", ale zbyt wielu kandydatów nie dostrzegł. Nie interesowały go pary, nie interesowały go osoby starsze i młodsze, nie miał zamiaru wchodzić w interakcje z kobietami. Był samotny i szukał miłości. Jakkolwiek śmieszne to nie było, zamierzał rzeczywiście spróbować coś ugrać. Coś ugrać z tym azjatyckiego typu urody gościem, który jako jedyny siedział przy stoliku sam.
Przysiadł się do Ayato z najmniej niepokojącym uśmiechem, do jakiego był zdolny. Ubrany był niedbale, w płową sztruksową kurtkę, niedopiętą, błękitną koszulę i luźne, zupełnie nijakie jeansy. Dla podtrzymania iluzji zabrał ze sobą swoją kawę i ostrożnie ustawił ją na stole. Ręka mu drżała, była aż sina od zimna. Tętno przekraczało sto czterdzieści. Ale skupiał się tylko na nim, na jego twarzy, jak nikt inny nie byłby w stanie.
- Cześć! Mogę się przysiąść? - pytał po angielsku z mocnym australijskim akcentem, ale na to pytanie wyraźnie nie chciał odpowiedzi. Nie chciał dać mu szansy na odmowę. - Jak ci mija wieczór? Chciałbyś iść się gdzieś zabawić?