Liczba postów : 6
William Angus Mackay
podstawowe
wiek: 347 (300)
rasa: wampir (przemieniony)
pochodzenie: Highlands, Szkocja
wizerunek: James Frain
rola w rodzie: przywódca (twórca rodu MacKay)
znaki szczególne
Jest raczej anarchistycznie nastawiony do świata, ale nie przegina. Jest zdania, że wszelkie prawa są po to, by je naginać, czasem nawet bardzo - ale nie można pozwolić, by pękły
niektórzy pewnie sądzą, że jest psychopatą - i pewnie mają rację - ale to nie znaczy, że jest zupełnie pozbawiony uczuć i nie potrafi odczuwać na przykład miłości. Każde ze swoich dzieci kocha, tylko każde na nieco inny sposób
ma zdolności językowe, dlatego kiedy się postara, to nie można usłyszeć, że nie jest Francuzem
cechą charakterystyczną jego rodu jest chowaniec; William miał ich w życiu wiele - obecnie ma dzikiego szczura
najczęściej ubiera się elegancko: w koszule, garnitury i inne tego typu rzeczy. Rzadko można go spotkać w dżinsach czy podkoszulku
Jest raczej anarchistycznie nastawiony do świata, ale nie przegina. Jest zdania, że wszelkie prawa są po to, by je naginać, czasem nawet bardzo - ale nie można pozwolić, by pękły
niektórzy pewnie sądzą, że jest psychopatą - i pewnie mają rację - ale to nie znaczy, że jest zupełnie pozbawiony uczuć i nie potrafi odczuwać na przykład miłości. Każde ze swoich dzieci kocha, tylko każde na nieco inny sposób
ma zdolności językowe, dlatego kiedy się postara, to nie można usłyszeć, że nie jest Francuzem
cechą charakterystyczną jego rodu jest chowaniec; William miał ich w życiu wiele - obecnie ma dzikiego szczura
najczęściej ubiera się elegancko: w koszule, garnitury i inne tego typu rzeczy. Rzadko można go spotkać w dżinsach czy podkoszulku
biografia
Urodziłem się ponad trzysta lat temu, w drugiej połowie XVII wieku jako członek klanu Morgan. Dobra, ale czemu Morgan, skoro mam inaczej na nazwisko? Właściwie nie wiem, ale mój klan tak był nazywany. Wtedy byliśmy siłą, klany Highlanderów stanowiły arystokrację Szkocji, to myśmy tak naprawdę dzierżyli tam władzę. Pod Koroną, pewnie - ale nie przestaliśmy walczyć o nasz kraj. Wielu złośliwie by stwierdziło, że nie walczyliśmy tak,jak Irlandczycy, ale...
To w zasadzie temat na inną opowieść i można się tu spierać o różne rzeczy. W każdym razie - żyłem w przekonaniu, że niczego mi nie brakuje i wszystko dostanę na zawołanie. Miałem swoje konie, które bardzo kochałem, miałem ziemię, tytuł szlachecki, poważanie...
Właściwie nie było mi źle. Żyłem we względnym spokoju, trenując moje konie, korzystając z życia i rozkazując podległym mi ludziom. Pańszczyzna, te sprawy...
Stare zapiski na temat Williama Angusa Mackaya sugerują, że był to człowiek nieobliczalny. Niektórzy relacjonowali, że był władczy, nie cierpiący sprzeciwu, często wręcz okrutny: kiedy czegoś chciał, to to dostawał, choćby i za cenę ludzkiego zdrowia czy - na szczęście rzadziej - życia. Nie był lubiany wśród pospólstwa, prowadził też hulaszczy tryb życia. Żona, którą poślubił w wieku dwudziestu jeden lat, nie miała z nim łatwo: była mu całkowicie podległa i posłuszna, a on sam nie przejmował się jej istnieniem, gdy przeprowadzał zabawę z jednej tawerny do innej albo z jednego domu uciech do kolejnego.
Czy wierzyłem kiedykolwiek w wampiry i wilkołaki? Nie wiem, ciężko mi to stwierdzić. Raczej nie bardzo - to były wierzenia ludu. Ja przecież byłem światłym arystokratą, mieliśmy już osiemnasty wiek! Był rok 1722, świat zachłystywał się właśnie nową modą, krynolinami i tym wszystkim... Jednocześnie też na Europę spadła zaraza: dżuma. Nie miałem czasu ani głowy do tego, żeby zastanawiać się nad istotami nadprzyrodzonymi nawet, jeśli wieśniacy gdzieniegdzie o nich rozprawiali i sprzedawali sobie nawzajem legendy o ich istnieniu całkiem blisko nas. Czasem słyszałem w mieście, że ten czy ów widział wampira, koleżanka znajomego została ukąszona, a ktoś inny przysięga, że słyszał wycie wilkołaka w środku nocy. Ja nie dawałem temu wiary. Zdarzało mi się po pijaku o tym rozprawiać, czasami też straszyłem wieśniaków i innych prostaczków, ale czy sam w to wierzyłem...? Chyba nie.
I to był mój błąd.
Umierał. Zaraza go dopadła - to było jasne, było to widać gołym okiem. Czarne wybroczyny na skórze, zgorzele na palcach, bulwy pod pachami i w pachwinach... William znikał w oczach. Jego skóra stała się blada i spocona, oddech był świszczący. Po dwóch dniach nie był w stanie ruszyć się z łóżka, lekarze nie dawali mu szans na dożycie wieczoru.
Ja też nie dawałem. Znałem go od niedawna - poznaliśmy się kilka miesięcy wcześniej, gdy przyjechałem z Londynu praktykować w szpitalu w Glasgow - on przyjeżdżał tam czasem na "gościnne występy". Zainteresował się anatomią, a że był bogaty i z poważanego rodu - bywały momenty, gdy mógł poćwiczyć na bezimiennych i nikomu niepotrzebnych. Na tych, po których ciała nikt się nie zgłaszał. Bywało też, że obserwował zachowanie tych, którzy byli zamknięci w swoim świecie i murach szpitala. William przyjeżdżał do Glasgow raz na jakiś czas, na kilka - kilkanaście dni, po czym wracał do swojego domu.
Tym razem miał już nie wrócić. Nie - żywy.
Polubiłem go, stał się drogi mojemu sercu jako przyjaciel o wspólnych zainteresowaniach. Żal mi było patrzeć, jak umiera. Nie chciałem tego. Chciałem spędzać z nim więcej czasu, wymieniać się spostrzeżeniami, dywagować o ludzkiej naturze, o funkcjach poszczególnych części organizmu... Było dużo do zbadania i odkrycia. Dużo badań naukowych do omówienia. On nie mógł tak po prostu umrzeć. Nie teraz. Nie - w ogóle...
Przemieniłem go. Uzyskałem zgodę Rady i przemieniłem tego Szkota, włączyłem go do naszego klanu. Był mi zbyt drogi, bym miał pozwolić mu umrzeć.
Przetrwaliśmy razem prawie sto lat, podczas których przemieniłem jeszcze kilkoro innych ludzi, którzy zyskali moje zainteresowanie i serce. Nasze szeregi były mocno przerzedzone przez wojny z wilkami i z Inkwizycją, musieliśmy zacząć bardziej uważać na to, co robimy i znacznie bardziej pilnować, kogo przemieniamy - a jednocześnie potrzebowaliśmy odnowienia naszej liczebności, bo w pewnym momencie niektórym wydawało się, że zostaniemy do szczętu wytrzebieni. Mój pierwszy syn nie zawsze zgadzał się ze mną w kwestiach tego, kogo powinienem przemienić, a kogo nie - kto powinien wejść w szeregi naszej rodziny. Liczyłem się z jego zdaniem do pewnego momentu: póki nie zaczynał za bardzo pokazywać rogów i próbować mną rządzić. Coraz lepiej go poznawałem przez ten czas: wcześniej, gdy jedynie spotykałem się z nim jako człowiekiem, raz na jakiś czas,wydawał mi się uroczym, inteligentnym i ciekawym świata arystokratą, który część majątku poświęcał na zgłębianie swoich pasji, z których anatomia i psychika ludzka były tylko dwiema z wielu. Kiedy przeszedł Przemianę, ta zdawała się wyciągnąć z niego najdziksze cechy, uwypuklić je i wyostrzyć. Stał się okrutny... Choć służba w jego rodzinnej posiadłości mówiła, że on zawsze taki był - być może wcześniej tego po prostu nie okazywał przy mnie.
Zamieszkaliśmy w jego włościach. William zatrudniał ludzi z bardzo daleka, tak, by nie rozchodziły się po okolicy plotki o tym, jak dobrze się trzyma, jak na swój wiek i że nie widać po nim oznak starzenia. Po około dziesięciu latach ich zwalniał i zatrudniał nowych, z całkiem innych okolic. Jeśli zauważał, że ktoś ma zbyt długi język, zabijał go. Początkowo była to czysta śmierć: po prostu pożywiał się tym człowiekiem i pozbywał się ciała tak, by nikt się nie zorientował. Później jednak zaczął się nimi bawić: zamykał ich w piwnicy, używał jak żywej spiżarni, a gdy już umarli z wycieńczenia - nieraz po całych miesiącach - praktykował na nich swoje eksperymenty anatomiczne.
Co na to jego żyjąca wtedy rodzina? Cóż: dzieci rozjechały się po świecie; nie wiem, czy William sam je odprawił w jakiś sposób, czy one miały go dość...? W każdym razie żadne nie próbowało upominać się o spadek - a przynajmniej do mnie takie słuchy nie dotarły. Nie wiem, co się z nimi stało - możliwe, że nawet William pozbył się ich ostatecznie. Wolę nie wiedzieć. Żonę na pewno którejś nocy zamordował: zakaził ją ospą - panowała wówczas epidemia w naszych okolicach - i wtedy problem jej podejrzeń dotyczących naszego wieku i braku starzenia, zniknął.
Nigdy nie byłem bardzo życzliwy ludziom, ale też nigdy nie lubiłem okrucieństwa. William zaś zdawał się je uwielbiać, wyglądało, jakby był w swoim żywiole. To nas poróżniło. W pewnym momencie nie wytrzymałem i po kolejnej kłótni na ten temat, opuściłem jego dom. On zaś był prawie dorosły, wiedziałem już, że umiał nad sobą zapanować w razie głodu i że sobie poradzi. A ja nie chciałem mieć z nim więcej do czynienia. Można powiedzieć, że go wydziedziczyłem, choć też nigdy oficjalnie mu nie powiedziałem, że nie należy już do mojej rodziny.
Rewolucja przemysłowa nadeszła akurat kiedy zacząłem dorastać jako młody wampir. Mój ojciec okazał się być delikatny i wrażliwy, więc odszedł, zabierając moje rodzeństwo, a ja zostałem sam, co miało swoje dobre i złe strony. Do złych należało to, że nagle nie miałem znikąd pomocy w razie ataku wilkołaków czy Łowców; nie miałem żadnego zaplecza i bardzo mało sojuszników: jako praktycznie smarkacz, dopiero wchodzący do krwiopijczego towarzystwa byłem postrzegany raczej jako ktoś, kogo można najwyżej lubić lub nie, ale nie - jako ktoś istotny.
Trudno, tak czy inaczej dobrych stron widziałem w tej sytuacji więcej, przynajmniej początkowo: byłem sobie sam sterem, żeglarzem i okrętem, nikt mi nie brzęczał nad uchem, jak to źle się zachowuję w tej czy innej sytuacji, mogłem też robić, co mi się żywnie podobało. Oczywiście w granicach rozsądku i tak, żeby żadna Starszyzna się mną nie zainteresowała jako potencjalnym zagrożeniem. Ludzkich władz się prawie nie bałem: mogli mi naskoczyć jako wampirowi. Łowcy byli nieco bardziej problematyczni, ale od czasów końca Inkwizycji raczej się nie narzucali, najwyraźniej uznawszy, że zrobiło się nas na tyle mało, że nie ma co się nami przejmować.
Nie robiłem krzywdy dużej liczbie ludzi. W większości ograniczałem się do pożywiania na istotach nieważnych, których nikt nie będzie szukał: pijaczkach, narkomanach, damach lekkich obyczajów... Tak, większość zabijałem, choć nie wszystkich. Niektórych zostawiałem przy życiu, jedynie z rozcięciami na nadgarstkach, szyjach czy w pachwinach: tak, żeby nie pozostały ślady moich zębów a oni mieli wspomnienia upojnej nocy ze mną.
Szybko jednak zaczęła mi doskwierać samotność. Póki mieszkałem z moim Stwórcą i jego innymi dziećmi, sądziłem, że wolałbym być sam, jednak teraz, gdy faktycznie zostałem sam i nie miałem żadnego towarzysza podobnego do mnie, odkryłem, że to nie jest tak dobre, jak mi się początkowo wydawało.
Nie do końca pamiętam, w jaki sposób "zdobyłem" Ivo. Pamiętam port, zapach morza, smród ryb i taniego tytoniu. Pamiętam szum fal i dzikie ryki w tawernie. Pamiętam bicie czyjegoś serca, smród potu i alkoholu...
Następnej nocy zauważyłem, że piwnica mojej posiadłości jest zajęta. Czułem w domu obcy zapach: perfum, ludzkiego ciała i strachu. To nie były żadne znane mi zapachy - znałem dokładnie zapach każdej osoby, którą zatrudniałem w domu; poza tym ci ludzie teraz już u mnie nie mieszkali, tylko przychodzili raz na tydzień posprzątać i doglądać ogrodu.
Nie. Ktoś tu był. Ktoś, kogo musiałem przyciągnąć z portu.
Ivo mieszkał w mojej piwnicy przez kilka miesięcy. Jak wszyscy jego poprzednicy, których ślady z pewnością widział na ścianach - służył mi za lodóweczkę oraz dostawcę innych przyjemności cielesnych. Możliwe, że ostatecznie wykształcił się w nim pewien rodzaj czegoś, co dzisiejszy psychiatrzy określiliby mianem syndromu sztokholmskiego - w każdym razie chyba mnie, skurczybyk, polubił. Prawda jest taka, że ja jego też. Przyzwyczaiłem się do jego obecności w domu, zacząłem uważać, żeby nie zrobić mu zbyt dużej krzywdy. Wreszcie zapragnąłem go przemienić. Teoretycznie już miałem do tego prawo: byłem dorosły, przeżyłem ponad sto lat jako pijawka, mogłem się ubiegać o pozwolenie. Z moim Stwórcą nie miałem wtedy kontaktu, więc jego o zgodę nie mogłem zapytać, ale Starszyzna się zgodziła, gdy przedstawiłem im argumenty o tęsknocie, miłości, naszej wielkiej zażyłości... Wtedy jeszcze nie wszystko było prawdą. Tak szczerze, to wtedy jeszcze prawie nic nią nie było - ale z czasem poczułem do Ivo rzeczywiście więcej, niż tylko przywiązanie do swojej własności i okazjonalną potrzebę jego bliskości.
Przeżyliśmy dwie wojny światowe, obserwowaliśmy wiele różnych konfliktów. Podróżowaliśmy po świecie - czasem wspólnie, czasem oddzielnie. Przez te niecałe dwieście lat jego życia, Przemieniłem również inne dzieci, część również spłodziłem z wampirzycami. Z każdym z nich jestem w ten lub inny sposób związany - przede wszystkim jako Stwórca ze swoim Potomstwem, ale nie tylko. Zależało mi na posiadaniu rodziny i ją stworzyłem. Nie jest nas przesadnie dużo, ale też nigdy nie pretendowałem do przywódcy ogromnego, znaczącego rodu.
Od kiedy powstała Rada, staram się utrzymywać jej postanowienia - zresztą wcześniej też nie byłem wrogo nastawiony do wilkołaków, a ludzi nie zabijałem w taki sposób, żeby ci mogli się zorientować, że robi to wampir, a nie seryjny morderca. Jednak ta cała technika, internet, telefony... To z jednej strony jest ułatwienie, ponieważ mogę utrzymywać kontakty na szerszą skalę, niż w poprzednich wiekach, ale z drugiej - ludziom ciężej jest znikać bez śladu. Daję jednak jakoś radę.
Po drugiej wojnie zamieszkaliśmy w Paryżu - ot, dla urozmaicenia. Oczywiście nadal utrzymuję swoją posiadłość rodową w Szkocji, ale więcej czasu spędzamy we Francji: tu jest pięknie, romantycznie... Lubię język francuski, którego nauczyłem się przez lata przebywania w tym kraju.
Zająłem się biznesem - zostałem właścicielem sieci kasyn, gdzie mogę prowadzić interesy zarówno z ludźmi, jak z zarażonymi.
To w zasadzie temat na inną opowieść i można się tu spierać o różne rzeczy. W każdym razie - żyłem w przekonaniu, że niczego mi nie brakuje i wszystko dostanę na zawołanie. Miałem swoje konie, które bardzo kochałem, miałem ziemię, tytuł szlachecki, poważanie...
Właściwie nie było mi źle. Żyłem we względnym spokoju, trenując moje konie, korzystając z życia i rozkazując podległym mi ludziom. Pańszczyzna, te sprawy...
-~*~-
Stare zapiski na temat Williama Angusa Mackaya sugerują, że był to człowiek nieobliczalny. Niektórzy relacjonowali, że był władczy, nie cierpiący sprzeciwu, często wręcz okrutny: kiedy czegoś chciał, to to dostawał, choćby i za cenę ludzkiego zdrowia czy - na szczęście rzadziej - życia. Nie był lubiany wśród pospólstwa, prowadził też hulaszczy tryb życia. Żona, którą poślubił w wieku dwudziestu jeden lat, nie miała z nim łatwo: była mu całkowicie podległa i posłuszna, a on sam nie przejmował się jej istnieniem, gdy przeprowadzał zabawę z jednej tawerny do innej albo z jednego domu uciech do kolejnego.
-~*~-
Czy wierzyłem kiedykolwiek w wampiry i wilkołaki? Nie wiem, ciężko mi to stwierdzić. Raczej nie bardzo - to były wierzenia ludu. Ja przecież byłem światłym arystokratą, mieliśmy już osiemnasty wiek! Był rok 1722, świat zachłystywał się właśnie nową modą, krynolinami i tym wszystkim... Jednocześnie też na Europę spadła zaraza: dżuma. Nie miałem czasu ani głowy do tego, żeby zastanawiać się nad istotami nadprzyrodzonymi nawet, jeśli wieśniacy gdzieniegdzie o nich rozprawiali i sprzedawali sobie nawzajem legendy o ich istnieniu całkiem blisko nas. Czasem słyszałem w mieście, że ten czy ów widział wampira, koleżanka znajomego została ukąszona, a ktoś inny przysięga, że słyszał wycie wilkołaka w środku nocy. Ja nie dawałem temu wiary. Zdarzało mi się po pijaku o tym rozprawiać, czasami też straszyłem wieśniaków i innych prostaczków, ale czy sam w to wierzyłem...? Chyba nie.
I to był mój błąd.
-~*~-
Umierał. Zaraza go dopadła - to było jasne, było to widać gołym okiem. Czarne wybroczyny na skórze, zgorzele na palcach, bulwy pod pachami i w pachwinach... William znikał w oczach. Jego skóra stała się blada i spocona, oddech był świszczący. Po dwóch dniach nie był w stanie ruszyć się z łóżka, lekarze nie dawali mu szans na dożycie wieczoru.
Ja też nie dawałem. Znałem go od niedawna - poznaliśmy się kilka miesięcy wcześniej, gdy przyjechałem z Londynu praktykować w szpitalu w Glasgow - on przyjeżdżał tam czasem na "gościnne występy". Zainteresował się anatomią, a że był bogaty i z poważanego rodu - bywały momenty, gdy mógł poćwiczyć na bezimiennych i nikomu niepotrzebnych. Na tych, po których ciała nikt się nie zgłaszał. Bywało też, że obserwował zachowanie tych, którzy byli zamknięci w swoim świecie i murach szpitala. William przyjeżdżał do Glasgow raz na jakiś czas, na kilka - kilkanaście dni, po czym wracał do swojego domu.
Tym razem miał już nie wrócić. Nie - żywy.
Polubiłem go, stał się drogi mojemu sercu jako przyjaciel o wspólnych zainteresowaniach. Żal mi było patrzeć, jak umiera. Nie chciałem tego. Chciałem spędzać z nim więcej czasu, wymieniać się spostrzeżeniami, dywagować o ludzkiej naturze, o funkcjach poszczególnych części organizmu... Było dużo do zbadania i odkrycia. Dużo badań naukowych do omówienia. On nie mógł tak po prostu umrzeć. Nie teraz. Nie - w ogóle...
Przemieniłem go. Uzyskałem zgodę Rady i przemieniłem tego Szkota, włączyłem go do naszego klanu. Był mi zbyt drogi, bym miał pozwolić mu umrzeć.
-~*~-
Przetrwaliśmy razem prawie sto lat, podczas których przemieniłem jeszcze kilkoro innych ludzi, którzy zyskali moje zainteresowanie i serce. Nasze szeregi były mocno przerzedzone przez wojny z wilkami i z Inkwizycją, musieliśmy zacząć bardziej uważać na to, co robimy i znacznie bardziej pilnować, kogo przemieniamy - a jednocześnie potrzebowaliśmy odnowienia naszej liczebności, bo w pewnym momencie niektórym wydawało się, że zostaniemy do szczętu wytrzebieni. Mój pierwszy syn nie zawsze zgadzał się ze mną w kwestiach tego, kogo powinienem przemienić, a kogo nie - kto powinien wejść w szeregi naszej rodziny. Liczyłem się z jego zdaniem do pewnego momentu: póki nie zaczynał za bardzo pokazywać rogów i próbować mną rządzić. Coraz lepiej go poznawałem przez ten czas: wcześniej, gdy jedynie spotykałem się z nim jako człowiekiem, raz na jakiś czas,wydawał mi się uroczym, inteligentnym i ciekawym świata arystokratą, który część majątku poświęcał na zgłębianie swoich pasji, z których anatomia i psychika ludzka były tylko dwiema z wielu. Kiedy przeszedł Przemianę, ta zdawała się wyciągnąć z niego najdziksze cechy, uwypuklić je i wyostrzyć. Stał się okrutny... Choć służba w jego rodzinnej posiadłości mówiła, że on zawsze taki był - być może wcześniej tego po prostu nie okazywał przy mnie.
Zamieszkaliśmy w jego włościach. William zatrudniał ludzi z bardzo daleka, tak, by nie rozchodziły się po okolicy plotki o tym, jak dobrze się trzyma, jak na swój wiek i że nie widać po nim oznak starzenia. Po około dziesięciu latach ich zwalniał i zatrudniał nowych, z całkiem innych okolic. Jeśli zauważał, że ktoś ma zbyt długi język, zabijał go. Początkowo była to czysta śmierć: po prostu pożywiał się tym człowiekiem i pozbywał się ciała tak, by nikt się nie zorientował. Później jednak zaczął się nimi bawić: zamykał ich w piwnicy, używał jak żywej spiżarni, a gdy już umarli z wycieńczenia - nieraz po całych miesiącach - praktykował na nich swoje eksperymenty anatomiczne.
Co na to jego żyjąca wtedy rodzina? Cóż: dzieci rozjechały się po świecie; nie wiem, czy William sam je odprawił w jakiś sposób, czy one miały go dość...? W każdym razie żadne nie próbowało upominać się o spadek - a przynajmniej do mnie takie słuchy nie dotarły. Nie wiem, co się z nimi stało - możliwe, że nawet William pozbył się ich ostatecznie. Wolę nie wiedzieć. Żonę na pewno którejś nocy zamordował: zakaził ją ospą - panowała wówczas epidemia w naszych okolicach - i wtedy problem jej podejrzeń dotyczących naszego wieku i braku starzenia, zniknął.
Nigdy nie byłem bardzo życzliwy ludziom, ale też nigdy nie lubiłem okrucieństwa. William zaś zdawał się je uwielbiać, wyglądało, jakby był w swoim żywiole. To nas poróżniło. W pewnym momencie nie wytrzymałem i po kolejnej kłótni na ten temat, opuściłem jego dom. On zaś był prawie dorosły, wiedziałem już, że umiał nad sobą zapanować w razie głodu i że sobie poradzi. A ja nie chciałem mieć z nim więcej do czynienia. Można powiedzieć, że go wydziedziczyłem, choć też nigdy oficjalnie mu nie powiedziałem, że nie należy już do mojej rodziny.
-~*~-
Rewolucja przemysłowa nadeszła akurat kiedy zacząłem dorastać jako młody wampir. Mój ojciec okazał się być delikatny i wrażliwy, więc odszedł, zabierając moje rodzeństwo, a ja zostałem sam, co miało swoje dobre i złe strony. Do złych należało to, że nagle nie miałem znikąd pomocy w razie ataku wilkołaków czy Łowców; nie miałem żadnego zaplecza i bardzo mało sojuszników: jako praktycznie smarkacz, dopiero wchodzący do krwiopijczego towarzystwa byłem postrzegany raczej jako ktoś, kogo można najwyżej lubić lub nie, ale nie - jako ktoś istotny.
Trudno, tak czy inaczej dobrych stron widziałem w tej sytuacji więcej, przynajmniej początkowo: byłem sobie sam sterem, żeglarzem i okrętem, nikt mi nie brzęczał nad uchem, jak to źle się zachowuję w tej czy innej sytuacji, mogłem też robić, co mi się żywnie podobało. Oczywiście w granicach rozsądku i tak, żeby żadna Starszyzna się mną nie zainteresowała jako potencjalnym zagrożeniem. Ludzkich władz się prawie nie bałem: mogli mi naskoczyć jako wampirowi. Łowcy byli nieco bardziej problematyczni, ale od czasów końca Inkwizycji raczej się nie narzucali, najwyraźniej uznawszy, że zrobiło się nas na tyle mało, że nie ma co się nami przejmować.
Nie robiłem krzywdy dużej liczbie ludzi. W większości ograniczałem się do pożywiania na istotach nieważnych, których nikt nie będzie szukał: pijaczkach, narkomanach, damach lekkich obyczajów... Tak, większość zabijałem, choć nie wszystkich. Niektórych zostawiałem przy życiu, jedynie z rozcięciami na nadgarstkach, szyjach czy w pachwinach: tak, żeby nie pozostały ślady moich zębów a oni mieli wspomnienia upojnej nocy ze mną.
Szybko jednak zaczęła mi doskwierać samotność. Póki mieszkałem z moim Stwórcą i jego innymi dziećmi, sądziłem, że wolałbym być sam, jednak teraz, gdy faktycznie zostałem sam i nie miałem żadnego towarzysza podobnego do mnie, odkryłem, że to nie jest tak dobre, jak mi się początkowo wydawało.
-~*~-
Nie do końca pamiętam, w jaki sposób "zdobyłem" Ivo. Pamiętam port, zapach morza, smród ryb i taniego tytoniu. Pamiętam szum fal i dzikie ryki w tawernie. Pamiętam bicie czyjegoś serca, smród potu i alkoholu...
Następnej nocy zauważyłem, że piwnica mojej posiadłości jest zajęta. Czułem w domu obcy zapach: perfum, ludzkiego ciała i strachu. To nie były żadne znane mi zapachy - znałem dokładnie zapach każdej osoby, którą zatrudniałem w domu; poza tym ci ludzie teraz już u mnie nie mieszkali, tylko przychodzili raz na tydzień posprzątać i doglądać ogrodu.
Nie. Ktoś tu był. Ktoś, kogo musiałem przyciągnąć z portu.
-~*~-
Ivo mieszkał w mojej piwnicy przez kilka miesięcy. Jak wszyscy jego poprzednicy, których ślady z pewnością widział na ścianach - służył mi za lodóweczkę oraz dostawcę innych przyjemności cielesnych. Możliwe, że ostatecznie wykształcił się w nim pewien rodzaj czegoś, co dzisiejszy psychiatrzy określiliby mianem syndromu sztokholmskiego - w każdym razie chyba mnie, skurczybyk, polubił. Prawda jest taka, że ja jego też. Przyzwyczaiłem się do jego obecności w domu, zacząłem uważać, żeby nie zrobić mu zbyt dużej krzywdy. Wreszcie zapragnąłem go przemienić. Teoretycznie już miałem do tego prawo: byłem dorosły, przeżyłem ponad sto lat jako pijawka, mogłem się ubiegać o pozwolenie. Z moim Stwórcą nie miałem wtedy kontaktu, więc jego o zgodę nie mogłem zapytać, ale Starszyzna się zgodziła, gdy przedstawiłem im argumenty o tęsknocie, miłości, naszej wielkiej zażyłości... Wtedy jeszcze nie wszystko było prawdą. Tak szczerze, to wtedy jeszcze prawie nic nią nie było - ale z czasem poczułem do Ivo rzeczywiście więcej, niż tylko przywiązanie do swojej własności i okazjonalną potrzebę jego bliskości.
-~*~-
Przeżyliśmy dwie wojny światowe, obserwowaliśmy wiele różnych konfliktów. Podróżowaliśmy po świecie - czasem wspólnie, czasem oddzielnie. Przez te niecałe dwieście lat jego życia, Przemieniłem również inne dzieci, część również spłodziłem z wampirzycami. Z każdym z nich jestem w ten lub inny sposób związany - przede wszystkim jako Stwórca ze swoim Potomstwem, ale nie tylko. Zależało mi na posiadaniu rodziny i ją stworzyłem. Nie jest nas przesadnie dużo, ale też nigdy nie pretendowałem do przywódcy ogromnego, znaczącego rodu.
Od kiedy powstała Rada, staram się utrzymywać jej postanowienia - zresztą wcześniej też nie byłem wrogo nastawiony do wilkołaków, a ludzi nie zabijałem w taki sposób, żeby ci mogli się zorientować, że robi to wampir, a nie seryjny morderca. Jednak ta cała technika, internet, telefony... To z jednej strony jest ułatwienie, ponieważ mogę utrzymywać kontakty na szerszą skalę, niż w poprzednich wiekach, ale z drugiej - ludziom ciężej jest znikać bez śladu. Daję jednak jakoś radę.
Po drugiej wojnie zamieszkaliśmy w Paryżu - ot, dla urozmaicenia. Oczywiście nadal utrzymuję swoją posiadłość rodową w Szkocji, ale więcej czasu spędzamy we Francji: tu jest pięknie, romantycznie... Lubię język francuski, którego nauczyłem się przez lata przebywania w tym kraju.
Zająłem się biznesem - zostałem właścicielem sieci kasyn, gdzie mogę prowadzić interesy zarówno z ludźmi, jak z zarażonymi.
ciekawostki
każde ze swoich przemienionych dzieci torturował w ten lub inny sposób - większość tak, jak Ivo
ceni sobie sztukę, dlatego można go nieraz spotkać w muzeach, w teatrze czy na koncertach
czasem urządza bankiety dla artystów
czasami dla czystej przyjemności smakowania ludzkiego jedzenia gotuje
alkohol też pija, nieraz w dużych ilościach - dlatego, że lubi jego smak i cieszy się, że jako wampir ma wyjątkowo mocną głowę (nigdy nie lubił pić dla upicia się)
ceni sobie sztukę, dlatego można go nieraz spotkać w muzeach, w teatrze czy na koncertach
czasem urządza bankiety dla artystów
czasami dla czystej przyjemności smakowania ludzkiego jedzenia gotuje
alkohol też pija, nieraz w dużych ilościach - dlatego, że lubi jego smak i cieszy się, że jako wampir ma wyjątkowo mocną głowę (nigdy nie lubił pić dla upicia się)