Liczba postów : 96
Become the beast, we don't have to hide
10 XI 1863, rezydencja w Wielkiej Brytanii
Raisa Litauer, Marigold Dossett
W końcu straciła kontrolę.
Wgryzła się w martwego człowieka, którego jakiś czas temu Stwórczyni zostawiła w jej komnacie, żeby nie zdechła z głodu. Marie przysięgała na Boga, iż nie będzie się pożywiać na ledwo żywej ofierze, która półszeptem błagała o litość. Dossett przez cały czas płakała razem z mężczyzną, wprawiając Matkę w coraz większe niezrozumienie. Głośne burczenie w brzuchu, trzęsące się dłonie i wysunięte kły jasno pokazywały, iż Marigold jest straszliwie głodna. Niemniej jednak nie zamierzała pozbawiać życia postaci, leżącej przed łóżkiem. Jednocześnie była na granicy, pragnęła rzucić się na nieszczęśnika; zakończyć współistniejącą męczarnie.
Tragiczne przedstawienie zdawało się trwać godzinami, a odrodzona nawet nie zauważyła, kiedy Raisa zniknęła. Cały czas patrzyła na ledwie żywego mężczyznę. Żałowała go, ale nie potrafiła mu pomóc. Wiedziała, że jak się zbliży, to nadejdzie śmierć. Ulga. W jej umyśle tańczyły radosne myśli o zaspokojeniu, przeplatane z sypiącą się moralnością. Smród krwi; ten piękny zapach.
Do tej pory, przez dobre kilka miesięcy, posokę miała podawaną bez ciała. Dostawała substancję w naczyniach i udawała, że jest to coś innego – i piła, dużo piła, nie myśląc o tym, co spożywa. Niestety, gdy zdawała sobie z tego sprawę, miała przedziwne napady złości. Zaczynała się modlić, krzyczeć, wydrapywać olbrzymie rany na szyi oraz nogach. Czuła, że jest przeklęta – jest potworem, który zdaje sobie sprawę ze swojej potworności.
Po jakimś czasie udało jej się zaakceptować picie szkarłatnej substancji. Tłumaczyła sobie, że ten człowiek i tak by zginął, iż robi mu przysługę, nie marnując pozostałości. Oddaje w pewien sposób hołd, modląc się oraz dziękując. Uważała się za inną, nie taką samą jak Ona. Nie widziała ofiar; nie zabijała. Myślała, że tak już pozostanie… jednakże tym razem została zmuszona do używania własnych zębów, by dostać się do krwi. Nie mogła znieść samego konceptu zatapiania się kłami w ciało cierpiętnika.
Niestety godziny mijały, ofiara już dawno umarła, a Marie podkulona, z głową opartą o kolanach, patrzyła na mężczyznę. W międzyczasie nie zjawiła się służba z posiłkiem, choć miała nadzieję na wybawienie. Niestety nie mogła liczyć na żadną pomoc. Musiała sama znaleźć rozwiązanie. Stwierdziła, że najrozsądniej będzie wynieść ciało z pokoju, ale… gdy tylko zbliżyła się do martwego mężczyzny. Ogarnęło ją uczucie, instynkt - poczuła, że traci kontrolę.
A kiedy poddała się prymitywnym potrzebom, nastała ciemność.
Gdy się obudziła, była cała we krwi. Biała szata, służąca jako odzienie nocne, ubrudzona została szkarłatem nieszczęśnika. Czerwień zdominowała biel na delikatnym materiale. Marigold zaczęła krzyczeć, odkopując od siebie ciało. Sama myśl, że uczyniła tak obrzydliwą rzecz wzbudzała w niej wstręt. Natomiast umysł opanowało zadowolenie i spokój. Czemu nie miała odruchu wymiotnego? Przygryzła wargi, rozglądając się po pomieszczeniu. W pewnym momencie spróbowała wstać, ale poślizgnęła się na krwi i ponownie upadła. Teraz, kiedy była najedzona, w końcu mogła myśleć; złościć się.
Dobrze wiedziała, na kogo przekierować gniew.
Jak huragan wyszła z pomieszczenia. Biała szata sprawiała, że wyglądała jak duch, snujący się po korytarzach. Szukała Matki, ignorując wszystkie inne istoty wokół. Pokierowała się w stronę głównego pokoju Raisy, a potem z impetem otworzyła olbrzymie drzwi, powodując więcej hałasu niż było to konieczne. I kiedy już chciała coś powiedzieć, głos zamarł w jej gardle. Znów pojawił się żal. – Nienawidzę cię…